NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Crowley, John - "Dæmonomania"
Wydawnictwo: Solaris
Cykl: Crowley, John - "Ægipt"
Tytuł oryginału: Dæmonomania
Tłumaczenie: Joanna Bogunia, Dawid Juraszek, Anna Klimasara
Data wydania: Wrzesień 2010
Wydanie: I
ISBN: 978-83-89951-002-9
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 650
Cena: 49,99 zł
Rok wydania oryginału: 2000
Wydawca oryginału: Bantam Press
Seria: Rubieże
Tom cyklu: 3



Crowley, John - "Dæmonomania" #3

3

Końcem sierpnia zatem Pierce mieszkał już nad szemrzącą rzeką tak jak i Rose Ryder, choć w innym domu i nad inną rzeką. Rose spędzała jesień w letnim domku administratora w Centrum Psychoterapii „Las”; kiedy „Las” zaczął zamykać wakacyjne programy, administratorka przeprowadziła się z powrotem do swojego domu i biura w mieście i Rose mogła mieszkać w jej domku aż do mrozów kiedy trzeba wyłączyć wodę, przenieść pod dach krzesła i grill z tarasów, zabić okna szarą płytą wiórową i poszukać innego miejsca do zamieszkania do następnej jesieni, innego sublokatora, innego pokoju. Tymczasem obserwowała jak las wzdłuż rzeki Shadow nabiera barw, taras zasypują poszarpane liście, a rzeka mgli się o poranku. Uważała wtedy ten domek za swój.
Nowy dom Pierce’a w Littleville leżał nad Blackbury, drugą rzeką wijącą się przez Faraways, zasilaną ze źródeł innych niż te zasilające Shadow – wiosny, topiące się śniegi wysoko na szczytach Appalachów – by wreszcie złączyć się z Shadow w drodze do morza.
To Rose przywiodła go do tego domu. Po raz pierwszy spotkał ją długo przed tym jak przeprowadził się do hrabstwa, na nocnej imprezie nad rzeką. Zaprosił ją na przejażdżkę łodzią, a ona prowadziła łódź przez trzciny, lilie wodne i wierzby myjące w toni swoje włosy w kierunku głównego nurtu i niebawem trafili na maleńką przystań na końcu zasłanej igłami dróżki, która prowadziła przez sosny do wielkiej osłoniętej tylnej werandy czy też patio tego domu, podówczas nie zamieszkanego; włamali się i rozejrzeli.
– Tajemnica – wyszeptała otwierając drzwi do sypialni, do której wchodziło się przez łazienkę. Wszedł za nią, przytulili się i pocałowali i nic więcej; powiosłowali z powrotem. Nie pamiętała tego wydarzenia, kiedy spotkali się znowu, on już wtedy zamieszkały w Jambs; imprezę nad rzeką przypomniała sobie, ale nie dom, nie sypialnię, nie księżyc w pełni za oknami.
Kiedy musiał zostawić mieszkanie w mieście, przybył tu znowu: odpowiedział na ogłoszenie o wynajem domu w Littleville i odkrył, że dotyczy tego samego domu, do którego włamali się w blasku księżyca. Wtedy też była z nim: weszli razem do środka przez małą i ledwo wyczuwalnie cuchnącą łazienkę do sypialni.
– Tajemnica – powtórzyła i Pierce objął ją jak to zrobił wcześniej
– Teraz musisz pamiętać – powiedział,
– Tak – odparła szeptem.
A przecież (pomyślał Pierce leżąc teraz tego późnowrześniowego poranka patrząc na tę właśnie sypialnię z własnego łóżka, na jego własne zasłony zwieszające się w oknach i własne obrazy, ledwo widoczne w poświacie poranka) może nawet wtedy nie pamiętała. Powiedziała „tak”, ale czy nie uznał za regułę, że w pewnych okolicznościach ona nigdy nie powie mu „nie”? W swoim łóżku o pewnej północy, nie tutaj, lecz przy Maple Street w Jambs ustanowił regułę: „nie mów mi „nie” Rose. Nie możesz mi się sprzeciwić. Mów tylko „tak”. Rozumiesz?”
„Tak.”
„Powiedz.”
„Tak.”
A więc może wcale nie rozpoznała domu, i dlatego nie czuła wcale takiej niespokojnej presji Przeznaczenia w środku jak on, żeby tu wrócić. Być może nawet sama postanowiła nie pamiętać. Była do tego zdolna. Miała po temu talent.
Najtajemniejsze jest to co zapomniane.
Wstał rozbudzony – ona w swoim łóżku w domku pośród szumu Shadow spała nadal – i stał zamyślony, wysoki, nagi i blady, tam gdzie skóry nie barwiły czarne włosy. Dziś wieczorem się spotkają, nie w tym pokoju, ale u niej, w domku, z którego była tak dumna, zjedza kolację na tarasie nad zimną młodą rzeką. Będzie musiał zaplanować coś na wieczór, nie mógł przyjść nieprzygotowany.
Położył się z powrotem, żeby pomyśleć.
Pierce nie miał budzika. Budził się, kiedy skończył śnić, dość wcześnie. Potem zwykle leżał długo w bezruchu śledząc wypływ swoich myśli dopóki i ten puchar się nie opróżnił. Postępował tak nawet pomimo tego, że mówił sobie, że największą szansę na dokonanie czegoś i zarobienie pieniędzy dałoby mu szybkie wypalenie się i że jest głupcem.
Kiedyś Pierce Moffet był historykiem a przynajmniej aspirował do tego miana, ale zbuntował się, ze wstrętem, ze zniecierpliwieniem, a także z bólem potrzeby, ponieważ musiał zarobić na życie, a historia nie dawała mu po temu szans: jedyne stanowisko nauczyciela jakie dostał stracił zanim zdobył stały etat.
Zatem przekonał nowojorską agentkę literacką (Julie Rosengarten, dawną kochankę), że potrafi napisać książkę, którą wielu będzie chciało przeczytać, a ona z kolei przekonała wydawnictwo Kogucik, największe na świecie, przynajmniej pod pewnymi względami, według słów Julie. Książka tworzona pod egidą Julie dotyczyła magii, tajnej historii, Końca Świata, wydarzenia, które przedstawiłby jako rozgrywające się właśnie teraz, niepostrzeżenie.
Przez długi czas po tym jak otrzymał zaliczkę, za którą (razem z pieniędzmi z Fundacji Rasmussena) żył, Pierce nie czynił żadnych postępów w pracy. Wspiął się na wysoką trampolinę i dopiero na szczycie odkrył, że nie potrafi ani skoczyć ani zejść z powrotem. Skrobał notatki i wykreślał je, wystukiwał całe strony i prawie natychmiast miął. „Dlaczego wierzymy, że Cyganki przepowiadają przyszłość?” – tak by zaczął; albo „Istnieje więcej niż jedna historia świata”. A potem kładł się, wychodził, dawał sobie spokój.
Ale kiedy przeprowadzał się do Littleville, miał już kilka stosów zapisanych stron, Część 1 i Część 2, pokrytych nabazgranymi notatkami i przełożonych żółtymi kartkami liniowanego papieru wzmacniającymi i zmieniającymi treść. Lubił oceniać ich ciężar w rękach, przyjemny niczym ciężar upieczonego chleba, albo ociosanego drewna. A ostatnio przestał spać w nocy: zwykle zapadał w głęboki paraliż na dwie godziny lub krócej, kiedy wchodził do swojego wielkiego łóżka, po czym budził się jak gdyby ktoś nim potrząsnął i leżał czujny jak włączone urządzenie elektryczne, całymi godzinami myśląc, myśląc, tworząc; czasem wstawał, by coś zanotować, albo zapalić albo po prostu popatrzeć na księżyc. Kiedy pierwsze światła dotykały okien zasypiał znów na godzinę lub dwie; potem wstawał i krzątał się w kuchni, pracując równocześnie ze stukaniem dzbankiem do kawy i patelnią.
Co się stało? Nadeszło lato, piekielny upał, bujność i różnorodność – inspiracja być może dla podobnej kreatywności. Robbie, wezwany jego mocami, mocami, których nie był świadomy, istota stworzona z mocy, których Pierce nie potrafił ocenić: zaskoczył i zafascynował młodego Robbie’ego obfitością do jakiej zdolny jest dorosły mężczyzną, prozą, którą równocześnie tworzył niestrudzenie. A wreszcie Rose, o której przestał już w ten bezczynny poranek myśleć. Była to mądra inwestycja – im więcej czasu poświęcał jej, tym więcej dywidend otrzymywał; udawał wielkopańskie zdenerwowanie jej rozmowami telefonicznymi i impulsywność podczas pracy, albo flirtu, ale zrobił się też przesądny na jej punkcie, nie mógł być pewny czy jego kreatywność nie zależy tak naprawdę od niej, odkrył, że nakłania ją do odrzucania innych możliwości, by umawiać się z nim na randki; a kiedy przychodziła wieczorem ukazywał jej się często w szlafroku, drżący i spocony niczym sportowiec, z nową porcją zapisanego żółtego papieru, który jeszcze niedawno był dziewiczy; jak to możliwe, że tak szybko ci idzie, dziwiła się, śmiała głośno i przepychała obok do sypialni, którą nazywała niewidzialną.
Inna możliwość, o której Pierce myślał czasem w łóżku, śmiejąc się często przy tym głośno, była taka, że to Czas przelewa się w jego duży mózg nie do wypełnienia niczym magiczny kielich iluzjonisty, wino nowego objawienia, coś, co miał przekazać najlepiej jak potrafił oczekującym: objawienia, które mogło tylko w tej chwili, w tym roku i tej dekady, być warte przekazania. A więc do roboty Pierce: ponieważ nadchodzi noc, kiedy nikt nie będzie mógł działać.

***

Tymczasem Rosie Rassmussen unosiła się w powietrzu. Skoczyła z dachu Ball Building na River Street, gdzie umieszczono cztery duże kamienne kule; zawsze zadzierała głowę by spojrzeć na nie, lecz nigdy wcześniej nie mogła ich dotknąć; zimna szorstka powierzchnia sprawiła jej przyjemność, gdy odepchnęła się, wzbijając się nad rzeką.
Dlaczego zapomniała, że potrafi to zrobić? Teraz sobie przypomniała, unosząc się nad pomarszczoną taflą rozciągającą się poniżej, że oczywiście potrafiła i robiła to wiele razy w pewnych porach, jakich? Może przy odpowiedniej pogodzie. Od ostatniego czasu trochę się zastała, ale och, ta prosta rozkosz kiedy już się rozeznasz i nauczysz jak przechylać, zawracać, skręcać, nurkować i znów wzbijać!
A o to i zamek na skale, powinna tam wylądować? Nie, nie tam się kierowała. Podniosła wzrok. W oddali rozciągała się Kaskadia, papiernie wydychające mleczny dym, nowy zakład przeróbki, połyskujący pas rzeki nad tamą, bulgocząca piana u jej stóp. Nie, to wciąż za blisko. Naprężyła się nieco by wzbić się wyżej, przez chwilę wystraszona, że robi się cięższa, zatchnięta, i opada. Ujarzmiona rzeka znowu otwierała się na południe. Na krzywiźnie ziemi pojawiły się dachy dwudzielnego miasta, Conurbany, stare wieże na lewym brzegu (złota kopuła Urzędu Miejskiego odbija poranne słońce) i dużo wyższe z błyszczącej stali na prawym.
O tak, tam, pomyślała Rosie, wytracając wysokość. Tędy podąży. Poczucie obowiązku i obawa zadrgały w jej wnętrzu. Zastanawiała się czy się nie myli – być może coś, ktoś rzucił ją, wystrzelił w górę, i wcale nie latała, lecz spadała: w tej chwili uświadomiła sobie, że taka myśl oznacza niechybny upadek; tak też się stało.
Ląduje na poduszce we własnym łóżku pośród pomroki przedświtu, jej oczy łykają światło. Budzik na nocnym stoliku obok właśnie zbiera się do dzwonienia, to on ją obudził. Rosie uderzyła go, uciszyła i opadła z powrotem. Jęknęła głośno z dziwną zgrozą uświadamiając sobie, że w łóżku leży coś żywego, o tak, Boże, to Sam, która obudziła się po północy z koszmarami i nie chciała się uspokoić dopóki Rosie nie wzięła jej do siebie.
Och, nie chcę iść, pomyślała lub poprosiła Rosie. Usiadła i poszukała nogami kapci, ale nie mogła ich znaleźć, zeszła na podłogę i na czworakach szukała ich pod łóżkiem (kolejny dreszcz strachu – zagłębienie się w tej ciemnej jamie), wreszcie dała za wygraną i boso poszła do holu. Obok dawnego pokoju Boneya na tylne schody. Zapach jesieni: chłodne powietrze, zeszłoroczne ognie czekające na przebudzenie, zimne stare drewno, ludzkie życie z przeszłości, posiłki, pościel i meble, wszystko z jakiegoś powodu wyczuwalne o tej porze roku. Schody uchodziły do kuchni. Rosie zostawiła drzwi otwarte (a zresztą po co schodom drzwi?), żeby mogła usłyszeć, gdyby Sam się obudziła; napełniła czajnik pod kranem.
Przywołała wspomnienie unoszenia się w powietrzu. Zawsze tak jest, że w snach pamiętasz, że potrafisz latać, że zawsze potrafiłeś. I rzeczywiście tak jest: w innych snach.
Gdyby mogła polecić dziś do Conurbany na spotkanie, zrobiłaby to.
Razem z Sam zamieszkały tutaj w tym domu z własną nazwą po tym jak Rosie dowiedziała się, że Mike pomimo swoich obietnic, znów spotyka się z Rose Ryder. Arkadia była domem jej stryjecznego dziadka Boneya Rasmussena i pracowała tu jako jego sekretarka, towarzysząc Boneyowi przez ostatni rok jego długiego umierania, dając mu ile mogła od siebie, mając pewność, że to nie wystarczy (nic nie mogło wystarczyć; niczym śmiertelną klątwę odczuwała brzemię jego potrzeby pomocy, potrzeby ucieczki przed śmiercią i własną bezradności). Teraz ten dom, ze swoimi naczyniami, doniczkami, pościelą i łóżkami należał w pewnym sensie do niej, nie do dowolnego rozporządzenia, ale w charakterze powiernictwa: był bowiem własnością fundacji, którą dawno temu założył Boney, a która posiadała teraz cały majątek Rasmussenów. Nie była to wielka fundacja w rodzaju tych zakładanych niegdyś przez szukających odkupienia magnatów stalowych lub naftowych, niemniej fundacja z prawdziwego zdarzenia, z majątkiem do zarządzania i pieniędzmi do rozdania; a kiedy Boney umarł, Rosie dowiedziała się, że ją właśnie wyznaczył na stanowisko nowego szefa fundacji.
Nie tego oczekiwała, ani pożądała. Był dla niej miły i bardzo jej go brakowało. Ale odrzuciła ten zapis testamentu, a przynajmniej nie zgodziła się na niego; zbywała wszystkie pytania Allana Buttermana dotyczące terminu jej ostatecznej decyzji podczas gdy lato mijało a dom chłodniał; każdy dzień podczas którego nie podejmowała decyzji wydawał się jej małym z trudem wypracowanym zwycięstwem i co rano przygotowywała się do kolejnego nie podjęcia decyzji. Miała do tego dryg, pomyślała, dryg, który mogła odziedziczyć w genach, ponieważ cechował on na pewno Boneya. Być może pozwoli jej on dożyć sędziwego wieku, tak jak i pozwolił Boneyowi. Być może zdoła dokonać tego czego Boney pragnął, lecz nie osiągnął: może nie podejmując decyzji będzie żyła wiecznie.
Odezwała się Sam: naglący jęk sprawiał wrażenie, że bez ostrzeżenia wyrwano ją z miejsca gdzie spędzała nocne godziny.
– Dobrze skarbie, mam już idzie. – Trzeba dać jej znać kto tu z nią jest, czasami Sam wracała do świata jawy przepełniona zdumieniem, które kiedyś bawiło Rosie. Wspinała się po dwa stopnie naraz, czajnik gwizdał za jej plecami.
Phenobarbital od doktora Bocka był rozwiązaniem tymczasowym. Jak mówił, Sam trzeba było poddać badaniom, które ustalą co się z nia dzieje i pozwolą stworzyć indywidualny program leczenia. Właściwie to powiedział „szyty na miarę”. Sam potrzebowała maleńkiego ubranka w jej rozmiarze. Potrzebowała by zrobiono jej elektroencefalogram, badanie, podczas którego za pomoca elektrod mierzy się fale mózgowe, dzięki któremu być może uda się ustalić, co w mózgu Sam wywołuje ataki.
I tak dzisiaj Sam i Rosie udawały się do Instytutu i Szpitala Pediatrycznego w Conurbanie na wizytę u neurologa i badanie. Następnie (Rosie już to czuła) zobaczą co dalej trzeba zrobić. W żaden sposób nie można było wrócić do epoki sprzed tamtej sierpniowj nocy, kiedy Sam po raz pierwszy powiedziała „co to” na widok czegoś co tylko jej ukazało się w pustym powietrzu, a potem zesztywniała i rozdygotała się, ślepa głucha i nieobecna. Świat, który zostawiły za sobą tamtej nocy oddalał się bezustannie, świat dawnego życia Rosie; świat tamten toczył się swoją droga, bez wątpienia, czasami widziała go oczyma wyobraźni, niewyraźny lecz barwny, i czuła wtedy ukłucie żalu i tęsknoty nieomal nie do zniesienia. To było jej prawdziwe życie, lecz stawało się coraz bardziej nierzeczywiste, podczas gdy jej nowe życie wypełniało się uparta rzeczywistością.
Przynieś ulubioną zabawkę albo książkę, wyjaśniała odbita na powielaczu lista, którą przysłano jej ze szpitala. Sam wybrała Brązię, szmacianą lalkę, którą znalazła kiedyś w szufladzie w Arkadii, z brązowymi przędzonymi włosami i kraciasta bawełnianą sukienką poszarzałą od minionego czasu, i lewym okiem – czarnym paciorkiem – wiszącym od niedawna na nitce (trochę strasznie); Rosie obiecała, że to naprawi, ale tego nie zrobiła. Jeżeli umyjesz starannie głowę dziecku rano przed badaniem, nie trzeba będzie tego robić w szpitalu. Odpowiedz na następujące pytania w porozumieniu z lekarzem dziecka. Do postawienia właściwej diagnozy konieczny jest szczegółowy opis ataków. Podaj lekarstwa które aktualnie zażywa twoje dziecko wraz z dawkami i porami dnia.
– Nie mamo nie nie nie nie.
– Sam, daj spokój. Choć tym razem bądź grzeczna. Musimy iść żeby się nie spóźnić.
Sam wyrwała się jej i pobiegła korytarzem. Rosie pobiegła za nią z eliksirem.
– Samantha!
Nie powiedziano jej czy ma podać Sam lekarstwo. Czy wpłynie to jakoś na fale mózgowe? Sprawi, że wypadną gorzej, albo nie dość źle? Nie śmiała nie podać dziecku leku. Doktor Bock powiedział, że najprawdopodobniej ataki nie wpływają negatywnie na mózg Sam, ale Rosie nie mogłaby znieśc kolejnego, nie mogłaby znieść widoku córeczki miotającej się potwornie, jak coś takiego może nie wpłynąć negatywnie na człowieka. I żadna ilość ataków, które widziała przez te wszystkie lata od tamtego dnia do dziś (nigdy dużo ale nigdy też żadnego w danym roku) sprawić może, że łatwo będzie na nie patrzeć. Albo pamiętać. Albo przewidzieć.
– Och Sam, cholera, chodź tu ty mała.
– Idź sobie ty duża.
Zbiega po frontowych schodach naga i jasna na tle ciemnej boazerii i purpurowego dywanu, za nią Rosie spowalniana strzykawką, którą trzymała w górze. Negocjacje w korytarzu na parterze, gdzie umarł Boney w drodze do toalety. Tak, dobrze, francuski tost, jeśli tylko, Sam, nie mam czasu na to: śmiech wzbiera jej bezradnie w gardle, śmiech zaskoczonej frustracji, kosmiczny śmiech ponieważ to naprawde była tylko zabawa, Sam (też się śmiejąca) tak sądziła, lub wiedziała; ale i tak trzeba było wszystko zaliczyć, odfajkować. Sam, zachowuj się.
Nareszcie, łzy, ale przynajmniej nie wypluła (Rosie próbowała kiedyś mieszać lekarstwo z sokiem, ale Sam nigdy nie wypijała wszystkiego, a Rosie nigdy nie wiedziała gdzie w napoju lekarstwo – środek nie zasługiwał na tę nazwę, przecież niczego nie leczył – się rozpuściło). Kiedy Sam jadła tosty, Rosie się pakowała, książka Sam o myszach, które poleciały balonem, dla siebie też coś do czytania („Kompania” Fellowesa Krafta – utknęła na drugim rozdziale i nie mogła ruszyć od kilku tygodni) Brązia i kocia, ciasteczka, sok, buteleczka fenobarbitalu, strzykawka i dokumenty.
Wyszły wreszcie frontowym korytarzem przez wielkie drzwi (przechodząc niewidoczne i niewidzące przez lub wokół Boneya Rasmussena, który od swojej śmierci w wieczór czwartego lipca stał tam u drzwi, które nie chialy się otworzyć, nie mogąc ruszyć przed siebie, a już na pewno nie wrócić) na wonny poranek, ładny dzień, kolejny ładny dzień.

Chociaż była teraz przynajmniej pełniącą obowiązki szefa fundacji, Rosie nie podwyższyła sobie zarobków; co tydzień wypisywała sobie czek na tę samą kwotę, którą otrzymywała jako sekretarka na pół etatu. Dziś jednak pozwoliła sobie skorzystać z wielkiego czarnego buicka Boneya, który stał bezużytecznie w garażu, niegdyś wozowni na zakręcie podjazdu. Jej własne auto – a raczej Mike’a, nie zadał sobie trudu zabrania go od niej, albo zostawił sobie tę możliwośc na później – był to bizon kombi, którego konstrukcja była słaba a hamulce niepewne i myśl o prowadzeniu go po autostradzie z dala od damu nie napawała Rosie pewnością siebie, choć Spofford twierdził, że gdyby coś miało się z samochodem stać byłoby to bardziej prawdopodobne na gruntowych drogach wzdłuż Faraways niż na międzystanówce. Powiedziała, że jest w tym pewna logika.
Znalazła kluczyki do buicka w kieszeni zimowego płaszcza Boneya, zostawił go tam po ostatniej przejażdżce a wczoraj poszły do wozowni, żeby go sprawdzić, Sam cieszyła się i śmiała. Pchnęły ciężkie drzwi, Rosie nie mogła wyjść z podziwu że Boneyowi nie chciało się postawić prawdziwego garażu z podnoszonymi drzwiami i betonową podłogą. Sam badała śpiącego smoka wkładając palce do otworów po bokach (które były fałszywe, Rosie wiedziała o tym, były głębokie ledwo na cal; w buicku jej ojca na pewno miały jakąś funkcję, wpuszczały powietrze czy coś), ożył z miejsca pełen siły i zapału. Sam zapiszczała radośnie.
Jak wszystko wokół buick nie należał do niej, chociaż mogła z niego korzystać. Jeśli należał do kogokolwiek, to należał, jak wszystko co zostało po Boneyu, do Uny Knox.
Zostawiam wszystko mojej dawnej przyjaciółce Unie Knox powiedział jej Boney miesiąc przed śmiercią, po tym jak Allan Butterman naciskał go w sprawie testamentu, którego koniec końców nie zrobił. Mojej dawnej przyjaciółce Unie Knox. Sposób w jaki to powiedział oraz fakt, że nigdy nie pojawiło się nic oficjalnego z jej imieniem, sprawiły, że Rosie była przekonana, iż cała ta Una Knox to jakiś skomplikowany dowcip w rodzaju tych, jakie prowadzący samotne życie skryci ludzie z przyjemnością płatają sobie sami; a może była to chwilowa wybieg, imię rzucone ot tak, żeby uciszyć Rosie i Allana, który zmuszał go by mówił i myślał o własnym zbliżającym się wielkimi krokami nieistnieniu: tak czy owak ktoś taki zapewne nie istniał. Ale nie przeszkadzało to Rosie wyobrażać sobie, że Una Knox pojawi się pewnego dnia, przybędzie złowieszczo do Arkadii upomnieć się o swoje.
– Brum brum – Sam znów zdumiewała się cudem ożywającego silnika. Rosie ostrożnie wyprowadziła bestię z leża cal po calu, pewna, że do wieczora nie obędzie się bez wgniecenia karoserii; i przed kim za to odpowie?


Dodano: 2010-08-23 22:51:26
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS