NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Martine, Arkady - "Pustkowie zwane pokojem"

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Žamboch, Miroslav - "Łowcy"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Tytuł oryginału: Predátoři
Tłumaczenie: Rafał Wojtczak
Data wydania: Kwiecień 2010
ISBN: 978-83-7574-216-9
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
seria: Obca Krew



Žamboch, Miroslav - "Łowcy" #1

Polowanie

W pewnym momencie dostrzegliśmy w oddali stożek przypominającego kopiec termitów. Sięgał mi mniej więcej do piersi, a w miarę, jak się do niego zbliżaliśmy, wzbijały się z niego chmary czarnych much.
– Odchody zauropodów! – krzyknął zachwycony Palfrey.
Reszta się zatrzymała, a Sofia Jegorovna zrobiła kilka kroków w tył.
– Nie ma do czego wziąć próbek – poskarżył się Palfrey, nerwowo przeszukując kieszenie.
Zacząłem się zastanawiać, czy jestem równie szalony, jeśli chodzi o przedmiot moich zainteresowań naukowych. Na pewno nie, na pewno jestem o wiele bardziej normalny. Odchody, choćby nawet dinozaurze – w życiu nie nosiłbym czegoś takiego po kieszeniach.
– Może w drodze powrotnej? – zaproponowałem.
– Pewnie tak… Ale zwróćcie państwo uwagę, jakie ilości owadów obsiadły je w takim krótkim czasie – pokazywał z przejęciem. Miał rację, na powierzchni śmierdzącej góry łajna roiło się od drobnych żyjątek.
– Ogromne zwierzę – stwierdził Martinez. – To jest jakieś trzysta litrów odchodów.
– Wcale nie chciałam tu przyjeżdżać, w ogóle! – Sofia Jegorovna prawie krzyczała.
Z gęstych zarośli wynurzyło się małe, przysadziste stworzenie na krótkich nogach. Podbiegło aż do nas i spojrzało na nas przelotnie, ale niezbyt je interesowaliśmy. Zaczęło węszyć i skierowało kroki w stronę łajna. Z wydłużonego ryja wystrzelił długi język, którym sprawnie zlizywało z powierzchni odchodów małe owady.
– Wspaniały przykład zachowania przystosowawczego – szepnął Palfrey i sięgnął po kamerę. – O czymś takim nie mieliśmy pojęcia, ale mogliśmy się przecież domyślić.
Obiektyw onieśmielił naszego gościa. Zwierzę stanęło na tylnych łapach, przez chwilę się nam przyglądało, po czym wykonało kilka skoków i zniknęło w kryjówce rosnących nieopodal zarośli.
– Chodźmy dalej. Gówna są jeszcze świeże, a to oznacza, że te bestie muszą być gdzieś blisko. Nie mam zamiaru nosić daremnie tej cholernej strzelby – oświadczył nieco już poirytowany Semion Ivanowicz i ruszył jako pierwszy.
Oddychał ciężko, miał rumieńce na twarzy, a jego kurtka pokryta była na ramionach i plecach ciemnymi plamami potu, które powoli zaczynały się stapiać w jedną. Pasek broni wrzynał mu się w masywne ramię. Wirgan spojrzeniem ponaglił Alice, przerzucił strzelbę na drugie ramię i ruszył za Ivanowiczem. W przeciwieństwie do Rosjanina był w doskonałej kondycji i doskonale sobie radził z ciężarem broni. Musiałem przyznać, że mnie to cholernie żelastwo ciążyło nadmiernie.
Otarłem pot z czoła i westchnąłem.
– Człowiek musi się po prostu przyzwyczaić – zaśmiała się madame Jessica. – I niech pan uważa, żeby to małe zwierzątko z puszczy nie musiało panu wylizywać butów. – Wskazała rozpłaszczoną kupę o wielkości dywanu.
– Jakieś zwierzę się w tym tarzało – stwierdził Grimkov. – Może po to, żeby je nie obsiadały te przeklęte muchy. Chodźmy, zanim nam uciekną – powstrzymał tym samym Palfreya od dalszego wykładu.
Po kolejnym kilometrze dotarliśmy do czegoś pomiędzy lasostepem a sawanną. Coraz częściej natykaliśmy się na odchody. Albo nie zauważaliśmy ich podczas jazdy samochodem, albo w tamtych niegościnnych terenach gady zachowywały ścisłą dietę.
– Muszę odpocząć – burknął Semion Ivanowicz. Twarz miał w kolorze ugotowanego raka i dosłownie parował.
Grimkov zatrzymał się, a zmęczony baron usiadł na kamieniu i wziął kilka solidnych łyków wody z manierki. Słońce stało wysoko, mimo że do południa pozostawało nieco czasu. Upał… Brakowało mi słów do odpowiedniego porównania.
– Gdzie są te cholerne jaszczury? Jak to możliwe, że ich nie widzimy? Muszą być przecież potężne! – Martinez powiedział w końcu głośno to, co wszyscy myśleliśmy.
W pełni się z nim zgadzałem – przed nami roztaczał się widok na wszystkie strony w promieniu co najmniej kilkaset metrów, nie licząc oczywiście pasa zieleni z tyłu.
– Wydaje mi się, że nawet wielkie zwierzęta potrafią się maskować. A ponieważ nie wiemy, czego szukać, to stajemy przed jeszcze cięższym zadaniem – zauważył Palfrey.
– Wydaje mi się, że je widzę… – odezwał się nagle cicho Wirgan i wskazał w stronę gęstego gaju palm oddalonego o mniej więcej sto metrów.
Dopiero po chwili zrozumieliśmy, co nam pokazuje. Gaj w rzeczywistości nie był tak gęsty, jak się nam wydawało, ale zatrzymało się w nim stado jaszczurów.
– Idziemy! – Semion Ivanowicz stanął na równe nogi, jakby odkrycie Wirgana tchnęło w niego nowe życie. – Pamiętaj, żeby wszystko sfilmować – podał żonie kamerę w skórzanym futerale.
Wirgan z Martinezem ruszyli w stronę gaju, reszta szła zaraz za nimi. Wszystko to wydawało mi się absurdalne. Jak dotąd polowanie wyobrażałem sobie jako skradanie się, szukanie i tropienie zwierzyny. Tymczasem my podążaliśmy jakimś nieuporządkowanym szykiem w stronę niczego nie przeczuwających dinozaurów.
Sto metrów zamieniło się w dwieście, potem trzysta… Rosły tu większe cykasy niż gdziekolwiek indziej, a dinozaury były po prostu gigantyczne.
– Mamy szczęście, trafiliśmy na największego osobnika tej epoki w Ameryce Południowej – znowu perorował Palfrey, oczywiście filmując zwierzęta. – Nie mam żadnych wątpliwości, że zbliżamy się do przedstawicieli gatunku Argentinosaurus huinculensis, należących do największych zauropodów, jakie kiedykolwiek żyły.
W miarę jak zbliżaliśmy się do dinozaurów, coraz bardziej zwalniałem. Przechodziła mi ochota na to epokowe spotkanie. W końcu razem z Sofią Jegorovną znalazłem się na końcu grupy. Jej mąż raz po raz odwracał się i zdenerwowany patrzył, czy filmuje i czy aby nic nie umyka jej uwadze.
Były ogromne, prawie nierzeczywiste. Żadne dane liczbowe czy obrazki w książkach nie mogły przygotować człowieka na spotkanie z tak przytłaczająco wielkimi istotami. Kolana ich nóg znajdowały się ponad czubkiem mojej głowy, najwyższy punkt tułowia sięgał wysokości trzeciego piętra kamienicy. W porównaniu z całym ciałem, głowa sprawiała wrażenie małej, ale była to tylko kwestia proporcji. Dinozaur bez wysiłku dosięgał najwyższych partii koron drzew i z przerażającą łatwością łamał potężne gałęzie. A ogon miał długość połowy boiska do piłki nożnej.
– Boże, on musi ważyć chyba ze sto ton! – jęknął z przerażeniem Martinez.
Zmusiłem się, by zrobić jeszcze kilka kroków i stanąłem na równi z myśliwymi. Stąd widziałem resztę pasących się zwierząt. Pomiędzy potężnymi argentynozaurami dostrzegłem również młode. Oprócz wielkości różniły się barwą – były zielone. Kiedy dorastały, kolor bladł – wywnioskowałem to na podstawie obserwacji innych osobników.
Nagle jeden z olbrzymów uniósł głowę i obrócił się do nas przodem. Zwisająca pod pyskiem skóra napięła się, a po chwili stwór otworzył paszczę tak szeroko, że miałem bezpośredni wgląd do jego gardzieli. Niski, przeciągły dźwięk podziałał jak uderzenie młotem. Myślałem, że popękają mi bębenki w uszach.
– Bokiem, uciekniemy bokiem, cholera! – krzyk Jana Petra trochę mnie otrzeźwił.
Część rzuciła się do ucieczki w prawo, część w lewo. Wystarczyło, że wydostaliśmy się z zasięgu nakierowanej na nas paraliżującej syreny.
Dinozaur wycelował pysk prosto w niebo i nieprzyjemne uczucie minęło.
– Ten dźwięk musi być słychać w odległości kilku kilometrów – mruknął Palfrey. – Dziesiątek kilometrów.
– Dlaczego to robi? – chciała wiedzieć Alice.
– Nie wiem. Może w ten sposób odstrasza drapieżniki, komunikując, że jest najsilniejszym na tym terenie osobnikiem, a może przywołuje młode, które właśnie wylęgają się z jaj pozostawionych po drodze…
Rozmowę przerwał głośny trzask. Młode, które nie mogło dosięgnąć korony, stanęło na tylnych łapach, zaparło się przednimi o pień i złamało go bez najmniejszego problemu.
– Nadszedł czas – ogłosił niemal uroczyście baron Mauschwitz. – Ten, kto je zauważył, ma prawo do pierwszego strzału. Chyba nikt nie uzna za tchórzostwo, jeśli zapewnimy mu ogniowe wsparcie, w razie gdyby olbrzym nie padł od razu.
Wirgan, baron, Martinez i Ivanowicz jak jeden mąż podeszli bliżej argentynozaura. Wydawało mi się to szaleństwem – dzieliło ich od zwierzęcia nie więcej niż sto pięćdziesiąt, dwieście metrów. Reszta towarzystwa wyglądała na zszokowaną wielkością zwierzęcia i nie była w stanie myśleć o polowaniu.
– Gdzie on może mieć płuca? Albo serce? – zaczął mamrotać lord Campbell.
Henry Wirgan stanął w rozkroku, ciężar ciała przeniósł na wysuniętą nogę, a drugą zaparł się o podłoże. Przyłożył kolbę do ramienia. Widziałem, jak się naprężył, wokół mięśni powyżej łokcia nabrzmiały wielkie żyły. Na ciele argentynozaura, odrobinę ponad przednią nogą pojawił się krwawy gejzer.
To był o wiele głośniejszy wystrzał, niż kiedykolwiek słyszałem na strzelnicy. Siła odrzutu odepchnęła Wirgana prawie o metr, ale już po chwili znowu trzymał broń wycelowaną i odbezpieczał zamek. Ogromna żółta łuska spadła na trawę, a do komory z głośnym kliknięciem wskoczył kolejny nabój.
Dinozaur zawył, z rany trysnęła krew.
Prask.
Kolejny krwawy gejzer, jeszcze większy. Tym razem przygotowanie broni do strzału zajęło Wirganowi trochę więcej czasu.
Potężny dinozaur ruszył w kierunku mrówek, które w jakiś sposób sprawiały mu ogromny ból.
Prask.
Tym razem Wirgan trafił w przednią nogę. Kula z pewnością zatrzymała się na kości ukrytej pod warstwami skóry, mięśni i tłuszczu, gejzer krwi i poszarpanych tkanek zmienił się w mały krater.
– O Boże, ich się nie da powstrzymać… – jęknął Martinez.
Kolejne przeładowanie broni, na twarzy Wirgana maksymalne skupienie. Widziałem, jak unosi lufę – prask.
Trafił argentynozaura bezpośrednio w otwartą paszczę. Z tyłu głowy trysnęła krwawa fontanna.
Ostatni jęk umierającego stworzenia, potężna szyja uderzyła o ziemię. Kilka piekielnie długich sekund później ugięły się pod nim przednie, a później tylne nogi. Wielkie cielsko zwaliło się na bok, wzbijając tumany kurzu. Towarzysze zabitego dinozaura jakby czuli, jaki los go spotkał. Rozległ się porażający chór syren. Jednocześnie zza cielska powalonego zwierzęcia wyłoniło się kolejne, równie wielkie.
– Ich jest więcej, obrońców stada – wycedził przez zaciśnięte zęby lord Campbell. Przyłożył strzelbę do ramienia.
Jaszczur poruszał się powoli i sprawiał wrażenia niezdarnego, ale przy jego rozmiarach i długości kończyn osiągał prędkość biegnącego człowieka.
– Nasze hipotezy zakładały, że potrafią rozwijać prędkości do dwunastu kilometrów na godzinę – powiedział Palfrey. Nie wyglądał na wystraszonego, po prostu filmował zbliżającego się kolosa. – Ten rusza się chyba trochę szybciej. Być może w chwilach śmiertelnego zagrożenia są w stanie osiągnąć większe prędkości.
Campbell strzelił raz, drugi. Przyłączył się do niego baron, siła odrzutu mocno nim zachwiała. Kiedy zaczął strzelać również Martinez, lord ładował do strzelby kolejne naboje.
Prask, prask, prask. Lufy wypluwały z siebie ogień, atakujący roślinożerny gigant wył, śpiewał swoją pieśń śmierci. Szyję trzymał równolegle do ziemi, jakby chciał nas dostać za wszelką cenę, ale jego ruchy z każdą chwilą stawały się wolniejsze, a szara klatka piersiowa zamieniła się w kawał poszarpanego, krwawego mięsa. Prask, prask.
Dzieliło go od nas dwadzieścia, trzydzieści metrów. Prask.
W końcu nogi się pod nim ugięły. Padł na pierś, rozległ się trzask łamanych kości, co ostatecznie przypieczętowało jego los.
– Są jak słonie. Kiedy czują niebezpieczeństwo, podążają w jego stronę – powiedział Campbell. Po ogłuszającej burzy wystrzałów miałem problemy ze zrozumieniem słów. Może tylko mi się wydawało, ale w jego głosie słyszałem szacunek i respekt.
Żaden argentynozaur nie odważył się już nas zaatakować, stado uciekało. Zwierzęta nie były szybkie, ale gwałtowność ruchów i trzask łamanych drzew świadczyły o panice.
Czułem we krwi adrenalinę, której nie wykorzystałem, kiedy była ku temu sposobność. Czułem, jak twarz płonie mi z gorąca i złości. Bałem się, śmiertelnie się bałem i nawet nie starałem się tego ukrywać. Tyle tylko, że to, co zobaczyłem, w najmniejszym nawet stopniu nie przypominało polowania na dzikie, niebezpieczne zwierzęta. Zabitych gigantów, tak majestatycznych i dostojnych, było mi najzwyczajniej w świecie żal. Nie miałem pojęcia, co inni w tym widzą. Dla mnie to była po prostu krwawa jatka.
– Cudowne polowanie… – rzuciłem w końcu sarkastycznie.
Nikt jednak nie zareagował, ponieważ zagłuszył mnie niemal histeryczny jęk. Wszyscy jak na komendę odwrócili się w drugą stronę, w kierunku, w którym wskazywała Sofia Jegorovna.
To nie było stworzenie roślinożerne, wystarczyło spojrzeć na potężny pysk pełen szpiczastych zębów. W przeciwieństwie do argentynozaurów, nie poruszało się na czterech, ale na dwóch łapach. Para przednich kończyn w porównaniu z ogromną głową i korpusem wydawała się groteskowo mała i delikatna.
– Giganotozaur! – oznajmił Palfrey.
Najszybciej opamiętał się baron. Pierwszym strzałem trafił jaszczura w pysk – nabój odbił się jednak od kości, pozostawiając po sobie długą na jakiś metr ranę. Każde inne zwierzę po takim trafieniu padłoby na kolana, ale nie czołowy drapieżnik albu, najpóźniejszego piętra wczesnej kredy. Drugi strzał chybił, a giganotozaur wyraźnie przyśpieszył. Nie biegł, tylko obniżył punkt ciężkości i wydłużył krok.
– Temu już nie uciekniemy – wymamrotał Palfrey. – Chyba, że ktoś ma zdolności olimpijskiego sprintera gotowego przebiec maraton.
Dwa razy pod rząd wystrzeliła madame Jessica, a zaraz po niej Alice. Nie miałem pojęcia, czy trafiły, drapieżnik tylko ryknął, kontynuując natarcie. Postanowiłem robić to, co wiecznie opanowany Grimkov. Uniosłem broń. Ogłuszało mnie dudnienie własnego serca. Niedobrze, na linii strzału stali myśliwi. Mógłbym próbować strzelać tuż ponad ich głowami, ale nie chciałem ryzykować. Odbezpieczyłem strzelbę, palec trzymając w bezpiecznej odległości od spustu. Giganotozaur był już prawie na wyciągnięcie ręki, wydawało mi się, że czuję smród z pyska, z którego zwisały płaty gnijącego mięsa. Prask, prask. Wystrzały pozornie nie odnosiły skutku, mimo że krew po prostu tryskała z monstrualnego gada. Semion Ivanowicz wystąpił kilka kroków naprzód i uniósł swoją broń, rzekomo niezwykle skuteczną. Rozległ się huk prawie jak z działa, oślepił mnie błysk ognia. Kolejny strzał. Giganotozaur zatoczył się, ale ciągle napierał w naszą stronę.


Dodano: 2010-03-29 21:27:09
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS