NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Dębski, Rafał - "Zoroaster. Gwiazdy umierają w milczeniu "
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: Marzec 2010
ISBN: 978-83-7574-127-8
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 360
Cena: 29,99 zł
seria: Asy polskiej fantastyki



Dębski, Rafał - "Zoroaster. Gwiazdy umierają w milczeniu " #2

Sabotaż

– Wypompowanie powietrza.
Rozległ się szum pracującej sprężarki, który cichł w miarę jak życiodajną mieszankę zastępowała próżnia. Tylko leciutkie drżenie podłogi świadczyło o tym, iż maszyna pracuje.
– Próżnia dziewięćdziesiąt siedem procent – zameldował komputer.
Adam wyciągnął rękę, uderzył palcami w szeroki przycisk otwierający śluzę. Okrągły właz wysunął się najpierw na zewnątrz, a potem w bok. Bartold dostrzegł zwiewną mgiełkę przy otwierającej się krawędzi luku, kiedy resztka powietrza została wyssana w wolną przestrzeń.
– Wychodzę – powiedział. – Wyłącz elektromagnesy.
Ferromagnetyczne wkładki w podeszwach, przylegające do podłogi zostały uwolnione, teraz wystarczyło odepchnąć się, żeby wypłynąć przez otwarty na całą szerokość właz.
Tak, odepchnąć się, ale w celu wykonania bezpiecznego manewru należało zachować jak najdalej idącą ostrożność. W warunkach zerowego ciążenia każdy nieostrożny ruch mógł spowodować nieoczekiwane, groźne w skutkach konsekwencje. Gdyby Adam odbił się zbyt mocno, mógłby zawadzić hełmem o krawędź luku, zahaczyć którąś z wystających części kombinezonu o panel umiejscowiony tuż przy wyjściu i sprawić, że pokrywa zaczęłaby się zamykać w chwili wychodzenia. Oczywiście nad wszystkim czuwał mózg oraz systemy zabezpieczeń, lecz wśród ludzi latających przez wiele lat w dalsze i bliższe trasy krążyły opowieści o nieszczęśliwych zbiegach okoliczności, przez które nieostrożny pilot kończył bądź to przytrzaśnięty pokrywą, bądź uwięziony na zewnątrz statku. Ile w tym było prawdy, nie wiadomo, ale legendy były żywe w umysłach podróżników i działały na wyobraźnię.
Uwięziony na zewnątrz statku… Adam leciutko oderwał się od podłogi, poszybował w kierunku ziejącego czernią luku. Zasadniczo o uwięzieniu zwykło się mówić, kiedy nie można wyjść, a nie wtedy, gdy nie można było wejść do ciasnego wahadłowca, który wobec ogromu kosmosu jawił się jako bardzo malutka cela. Jednak w przestrzeni kosmicznej wiele utrwalonych poglądów i nawyków, zdających się wręcz aksjomatami, bądź to nabierało nowych odcieni, bądź to diametralnie zmieniało znaczenie. Pilot podejrzewał, że opowieści o nieszczęśliwych wypadkach w dużej mierze były fabrykowane i puszczane w obieg przez armatorów, obawiających się, by rutyna nie skłoniła pracowników do zaniechania procedur. Obawa bywa najlepszym lekarstwem na lekkomyślność.
Wypłynął na zewnątrz. Wahadłowiec dzieliło od satelity około trzystu metrów. Komputery obu jednostek ustaliły prędkość, znieruchomiały, przynajmniej pozornie, dla układu odniesienia, jaki stanowił człowiek. Adam nastawił koordynaty dla systemu napędowego skafandra na satelitę. Wyświetlacz w hełmie skrzyżował linie w miejscu, gdzie widać było solidną klapę przekaźnika komunikacyjnego. Astronauta już miał zatwierdzić rozkaz uderzeniem palca w przycisk wykonawczy na płytce, kiedy jego wzrok padł na Valhallę. Znieruchomiał, porażony niesamowitym widokiem. W tej chwili dotarło do niego z całą mocą, dlaczego Goransson tak a nie inaczej nazwał planetę. Z powierzchni Zoroastra Bartold jeszcze nie miał okazji jej zobaczyć w całej okazałości, a obraz przekazywany przez kamery statku czy wahadłowca nie oddawał całej prawdy. Valhalla naprawdę mogła kojarzyć się z groźnymi zaświatami. Widoczna z kosmosu część atmosfery gazowego olbrzyma wyglądała rzeczywiście tak, jakby potężni tytani toczyli wojnę gdzieś w tej mgle o różnych odcieniach zieleni, wywołując niewyobrażalne burze i nawałnice. Tyle że w mitologicznej Valhalli bitwy toczyły się w dzień, zaś wieczorami wszyscy zasiadali do uczty. Tutaj nie mogło być o tym mowy. Po ciemnej stronie szalały nieodmiennie te same żywioły. Zresztą prawdziwej ciemnej strony planeta nie posiadała – jaśniała własnym światłem, co było widać doskonale wtedy, gdy znajdowała się dokładnie między Zoroastrem a słońcem. Było to światło mętne i rozproszone, ale jednak Valhalla dostarczała więcej blasku niż ziemski księżyc w pełni. Procesy zachodzące w jej wnętrzu dostarczały także całkiem sporo ciepła obiegającym ją naturalnym satelitom. Przynajmniej tyle, żeby azotowo-metanowo-helowa atmosfera globu, na którym umiejscowiono stację badawczą, pozostawała w stanie w miarę dynamicznym, nie była uśpiona temperaturami bliskimi zera absolutnego. Samo słońce ani jego odbite od Valhalli promieniowanie nie byłoby w stanie ogrzać w ten sposób najbliższej przestrzeni. Nie mówiąc już o gwieździe fioletowej, która zdawała się więcej światła zabierać niż dawać.
Adam otrząsnął się z zapatrzenia. Groźny majestat olbrzyma przykuwał uwagę bez reszty, ale trzeba było wykonać zadanie. Włączył rakietki. Powoli uniosły go w stronę satelity. Kiedy znalazł się kilka metrów od pokrywy zabezpieczającej komunikator, dysze umieszczone na ramionach wyhamowały, ustawiły astronautę precyzyjnie naprzeciwko celu.
– Komodorze Wintermann – powiedział. Mózg pokładowy natychmiast przekazał komunikat do dyspozytorni na Zoroastrze. – Przystępuję do skontrolowania stanu obwodów przekaźnika dalekiego zasięgu. Proszę o pozwolenie zdjęcia pokrywy urządzenia.
Odpowiedź nadeszła dopiero po chwili, jakby człowiek na dole musiał zebrać myśli. Opóźnienie w komunikacji przy odległości orbity wynoszącej pięćset kilometrów wprawdzie istniało, ale wynosiło zaledwie niecałe dwie tysięczne sekundy, było więc praktycznie niezauważalne, zaś Walter zwlekał dobrą chwilę.
– Zezwalam na zdjęcie pokrywy przekaźnika, komandorze Bartold.
– Zrozumiałem.
Adam już wyciągnął rękę, już wysunięty z rękawicy manipulator zakończony głowicą klucza zeroobrotowego dotknął prawie nakrętki, kiedy mężczyzna szarpnął się w tył, widząc odchodzący w bok, ledwie widoczny włos miedzianego drucika. Coś było nie tak. Jednak sama końcówka klucza, mimo gwałtownego ruchu wstecznego, dotknęła mocowania płyty. W tym momencie świat wokół mężczyzny zawirował. Głowica narzędzia zsunęła się wprawdzie ze śruby, ale zahaczyła o wystającą nieco kryzę, zaklinowała się i pociągnęła za sobą pilota. W pierwszej chwili odruchowo szarpnął lewą dłonią ku panelowi dysz skafandra, ale natychmiast zrezygnował. Siła przeciwna do ruchu wirowego satelity mogłaby albo uszkodzić skafander, albo odrzuciłaby Adama od obiektu na tyle mocno, żeby nie był w stanie wrócić do wahadłowca na resztkach paliwa w olstrach odrzutowych. Nie był pewien, czy komputer wahadłowca byłby w stanie samodzielnie wykonać akcję ratunkową. Na pewno gdyby na powierzchni księżyca siedział doświadczony dyspozytor, można by liczyć na pomoc, ale w umiejętności Waltera Bartold musiał wątpić z zasady. Zresztą, w tamtej chwili nie analizował tego wszystkiego, postąpił tak, jak mu nakazywał instynkt – dał się ciągnąć satelicie, jednocześnie uwalniając z uprzęży zaczep magnetyczny, który natychmiast przyssał się do metalowej powierzchni poniżej plastmatowego luku komunikatora. Adam skrócił maksymalnie długość linki, jednocześnie rozglądając się za uchwytem do zamocowania haka drugiego zabezpieczenia. W zasadzie powinien się przypiąć jak najmocniej, zanim jeszcze przystąpił do pracy, takie w każdym razie były zapisy regulaminu. Ale nikt przecież tego nie robił przy nieruchomych obiektach. Po co krępować sobie ruchy i ryzykować zaplątanie się w liny? W szaleńczym pędzie dostrzegł wreszcie wystający nieco z boku pierścień do mocowania zaczepu automatycznego. Był na wyciągnięcie ręki, ale w tym położeniu równie dobrze mógł się znajdować w innej galaktyce. Że też w skafandrze nie zamontowano samodzielnych elektromagnesów albo chociaż zwyczajnych przyssawek! Cóż, odzywała się wszechobecna tutaj oszczędność. W pełni wyposażony kosmiczny ubiór ważyłby dobrych kilkanaście kilogramów więcej, byłby zatem droższy w transporcie. Z drugiej strony, po co wlec tak daleko specjalistyczny sprzęt? Przecież nikt nie przewidywał, że członkowie zespołu będą musieli wychodzić w przestrzeń, a jeśli nawet, to nie dla dokonywania napraw.
– Co się dzieje?! Co tam się dzieje?!
Dopiero w tej chwili Adam zdał sobie sprawę, że dyspozytor nawołuje go od jakiegoś czasu.
– Drobne problemy, komodorze – wycedził. – Ktoś tutaj zastawił bardzo przykrą pułapkę.
Uspokoił oddech, zaczął się rozglądać. Rzeczywiście, pod panelem ogniw słonecznych dostrzegł nie pasujący do reszty kształt – zewnętrzną, podwieszaną dyszę średniego ciągu, taką, jakiej zwykło używać się do wspomagania silników sond w warunkach wyjątkowo ekstremalnych. Z całą pewnością z drugiej strony korpusu znajdowało się drugie takie urządzenie, skierowane ciągiem w tę samą stronę. Inaczej satelita nie wpadłby w zawrotny ruch wirowy. Ale i tak stało się to zbyt szybko – dosłownie w ułamku sekundy. W przypadku normalnych dysz trwałoby to o wiele dłużej. Coś tu było na rzeczy. Bartold przyjrzał się urządzeniu: chyba przestało już pracować.
– Jaki mam czas obrotu? – spytał.
– Chwileczkę – doleciał drżący głos Wintermanna, ale od razu padła odpowiedź mózgu pokładowego.
– Jeden na sekundę i dwie setne.
Nieźle. Adam gwizdnął cichutko. Całkiem potężny kop.
– Komandorze Bartold – powiedział Walter, bardziej już opanowanym tonem. – Proszę wracać na pokład wahadłowca.
– Zaraz, zaraz. Nie tak prędko.
– Proszę wracać, przecież w tych warunkach dalsze przebywanie w przestrzeni nie ma sensu.
Adam rozejrzał się uważnie. Przed oczami migała mu to sylwetka wahadłowca na tle Zoroastra, to zielona kula Valhalli.
– To nie będzie takie proste – odparł. – Trzeba chwilę pomyśleć. A poza tym nie widzę powodu, komodorze, żebym nie miał wykonać zadania. Chyba wszystkim zależy na uruchomieniu przekaźnika kwantowego?
Przez dłuższy czas panowało milczenie.
– Przecież jest pan tam jak na karuzeli! – zauważył wreszcie Walter.
– Proszę pamiętać, że przez trzydzieści lat pracowałem jako pilot dalekiego zwiadu. Wirówka, zupełnie jak w zamierzchłych czasach, jak najbardziej wchodzi w system szkolenia. Poradzę sobie.
Odetchnął głęboko. Opanowania lęku uczył się na specjalnych sesjach terapeutycznych, lecz nigdy nie dał rady wykorzenić go do końca. I bardzo dobrze, bo ktoś, kto zupełnie się nie boi, o wiele łatwiej popełnia błędy. Ocenił sytuację. Był dość solidnie zakotwiczony za sprawą skróconej do minimum uprzęży magnetycznej oraz zaklinowanego klucza, nie miał jednak pewności, co się stanie, jeśli oderwie rękę od powierzchni satelity. Zerknął jeszcze raz w stronę uchwytu. Stanowczo za daleko. No cóż, trzeba improwizować. Ostrożnie, bardzo powoli, uwolnił głowicę klucza, jak najściślej przywierając do powierzchni urządzenia. Udało się, siła odśrodkowa nie oderwała go od wirującej konstrukcji. Teraz należało odkręcić zabezpieczenia. Kiedy wprowadzi szyfr i klapa się odsunie, będzie miał możliwość uchwycić się solidniej. Nałożył głowicę na nakrętkę. Klucz obracał się nieśpiesznie, ukazując wysuwający się, błyszczący gwint. Żeby sięgnąć wyższej nakrętki, Bartold musiał nieco się przesunąć. Ruch spowodował, że odpadł od gładkiej płaszczyzny, zawisł na lince, czy raczej nie tyle zawisł, co siła odśrodkowa oderwała go od wirującej powierzchni, próbując wysłać w przestrzeń. Jednak w jego subiektywnym odczuciu bardziej przypominało to właśnie wiszenie. Zwiększył obroty klucza. Magnetyczny zaczep był niezawodny pod warunkiem, że nie płynął przez niego prąd. A tutaj mogło zdarzyć się wszystko. Dowcipniś, który przygotował niespodziankę w postaci dysz, mógł zastawić także inne pułapki. Kiedy śruby wyszły, Adam wprowadził kod. Klapa zaczęła się odsuwać, a pilot odetchnął z ulgą, natychmiast chwycił za uwolnioną od osłony krawędź. W środku, na szynach, połyskiwały kryształy przekaźnika. Astronauta zaczepił hak drugiej liny tuż przy ich mocowaniu.
– Wyświetl schemat – zażądał.
Natychmiast wewnątrz hełmu rozbłysły najpierw symbole, a potem graficzny obraz, przedstawiający strukturę urządzenia. Na pierwszy rzut oka było widać, że coś jest nie tak.
– Części organiczne uległy zniszczeniu, komodorze – poinformował Adam.
– Słucham? – W głosie Wintermanna zabrzmiała nutka paniki.
– Zniszczeniu uległy struktury organiczne przekaźnika – powtórzył pilot. – Część kryształów RNA świeci barwami alarmowymi, zaś reszta w ogóle nie działa.
– Da się coś z tym zrobić?
– Na miejscu z całą pewnością nie. To robota dla inżyniera w warunkach laboratoryjnych i to nie w zwyczajnej bazie.
– Co w takim razie zrobimy?
W innym położeniu Adam wzruszyłby ramionami. Tutaj nie miało to sensu.
– Sprawdzę obwody panelu generatora splątaniowego, wymontuję uszkodzone składniki i wracam.
Na dole znów zapanowała cisza.
– Rozumiem – rozległ się wreszcie głuchy głos. – Proszę przystąpić do pracy.
Bartold podłączył do gniazda centralnego przewód sprzężony z nadajnikiem. Mózg pokładowy wahadłowca wykonał testy w ułamku sekundy.
– Uszkodzone obwody rybonukleinowe – potwierdził diagnozę pilota. – Uszkodzone układy krystaliczne obwodów centralnych generatora splątaniowego.
Adam zabrał się za odkręcanie szyny. Tym razem nie musiał zachowywać się tak ostrożnie, jak w przypadku śrub, poszło więc dość szybko. Zsunął przezroczyste pojemniki, schował je do zasobnika na brzuchu.
– Gotowe, komodorze – oznajmił. – Wracam na pokład wahadłowca.
– Doskonale. Uruchomię procedurę ratowniczą...
– Nie! – Adam prawie krzyknął. Wintermann kazałby komputerowi wahadłowca obliczyć koordynaty, żeby pojazd podszedł bliżej, dostosował ruch do obrotów satelity i przerzucił linę ratowniczą, co nie było najbezpieczniejszym rozwiązaniem w obecnej sytuacji. – Nie. Nie trzeba. – po chwili pilot uspokoił się na tyle, by wyjaśnić:
– Nie widzę stąd rufy satelity, ale jeśli i tam została zamontowana jakaś niespodzianka, może być wesoło. Musimy przecież założyć, że coś tam jest, prawda?
– Mózg wahadłowca może sprawdzić…
– Jakoś nie sprawdził i nie zameldował, że pod bateriami zamontowano dysze.
– Coś pan sugeruje?
– Nic nie sugeruję. Po prostu maszyna nie jest w stanie po ludzku zinterpretować wszystkiego, co rejestruje. A poza tym, co miałbym niby zrobić z liną ratowniczą? Rzucić się na nią z chyżością małpy i liczyć na szczęście?
– Co zatem pan proponuje? Nie da pan przecież rady precyzyjnie trafić z powrotem do wahadłowca.
Adam spojrzał na przemykający właśnie nad głową mały statek kosmiczny. Długa, smukła sylwetka ze schowanymi w tej chwili skrzydłami wydawała się na wyciągnięcie ręki. Widział doskonale otwarty luk śluzy, wypisane czerwoną farbą oznaczenia jednostki.
– Poradzę sobie.
Zerknął na wskaźniki stanu paliwa w dyszach. Całkiem przyzwoicie – po trzy czwarte ładunku w zasadniczych i pięćdziesiąt procent w manewrowych. Ale próbę miał tylko jedną. W razie gdyby poleciał w przeciwną stronę niż wahadłowiec, mogłoby być różnie.
– Mózg jednostki – powiedział. – Oblicz optymalną trajektorię lotu pilota i najwłaściwszy moment oderwania się od satelity przy wykorzystaniu siły odśrodkowej. Weź pod uwagę dodatkową masę zabranego przed chwilą ładunku. Pozycja pilota następująca, obserwuj – Chwycił dolną krawędź skrzynki przekaźnika, wyprostował ramiona, pozwalając się ciągnąć satelicie w tej pozycji. – Będziesz odpalał zdalnie silniki dysz osobistych. Dokonaj odpowiednich obliczeń.
– To szaleństwo – odezwał się Wintermann. – Nie lepiej zaryzykować podejście, komandorze?
– Nie lepiej. Proszę na wszelki wypadek przygotować się do wysłania ekipy ratunkowej. Chociaż jeśli poleciałbym z całym impetem w przeciwną stroną niż statek, czarno to widzę.
Z pół minuty trwało, zanim dyspozytor znów się odezwał:
– Zgoda. Niech pan robi swoje.
– Tak jest. Mózg jednostki, przelicz jeszcze raz prędkość obrotu, wylicz trajektorię i czas odpalania silniczków manewrowych skafandra. Na osiemnaście setnych przed sekundą zero dasz mi znak ostrym sygnałem dźwiękowym.
– Na osiemnaście setnych przez sekundą zero – powtórzył komputer.
– Podaj sygnał próbny.
Adam miał już najzupełniej dość tej karuzeli. Gazowy olbrzym zdawał się chwilami zlewać w jedno z wahadłowcem i srebrzystym teraz Zoroastrem.
– Sygnał próbny – oznajmił komputer.
W uszy pilota wdarł się krótki, wysoki wizg.
– Zacznij odliczanie od piętnastu.
– Piętnaście… Czternaście…
Adam odpiął linę od mocowania szyny, poczekał aż skryła się razem z hakiem w zasobniku.
– Dziesięć… dziewięć…
Magnetyczna przyssawka odskoczyła od korpusu satelity. Adam wyprostował ręce, przymknął oczy, czekając na sygnał.
– Pięć… cztery… trzy… dwa… jeden…
Napiął mięśnie. Wysoki wizg rozległ się niespodziewanie, właśnie o ten ułamek sekundy za wcześnie w stosunku do tego, czego oczekiwał umysł, omamiony rytmem odliczania. Bartold puścił krawędź skrzynki, otworzył oczy. Dysze na udach włączyły się na krótką chwilę, ciało pilota powoli leciało wprost ku wahadłowcowi. Zbyt szybko! I za bardzo do góry!
Nie czekając na decyzję komputera, zablokował zdalne sterowanie, sam włączył dysze pomocnicze na ramionach, dał pełny ciąg. Jednocześnie wystrzelił w kierunku statku linę z końcówką magnetyczną. Zmierzał pozornie wprost do śluzy, wiedział jednak, że przy takiej trajektorii minie ją o włos, uderzy w burtę, odbije się i pofrunie w stronę księżyca. Spłonięcie podczas wejścia w atmosferę było ostatnią rzeczą, o której marzył. Lina przylgnęła do wahadłowca, w tej samej chwili Adam zaczął ją zwijać. Naprężyła się, zmieniła kierunek lotu mężczyzny. Dał teraz ciąg wsteczny. Szarpnęło nim w tył, potem silniki zamilkły, wskaźniki paliwa wskazywały zero. Zatrzymał się prawie zupełnie, lina bardzo powoli luzowała się wskazując, że zbliża się jednak do wahadłowca, choć bardzo powoli. W tej sytuacji mógł tylko czekać, korygując lot delikatnymi pociągnięciami. Na szczęście zaczep przylgnął do powierzchni statku tuż obok włazu.
Wpłynął do śluzy, zahaczając ramieniem o jej krawędź. Obróciło go o sto osiemdziesiąt stopni. Widział teraz satelitę, wirującego z zawrotną prędkością.
– Komodorze Wintermann – powiedział. – Żądam, aby na powierzchnię Zoroastra sprowadził mnie mózg bazy. Proszę odłączyć możliwość sterowania statkiem przez jego integralną jednostkę.
– Ale…
– Proszę tak zrobić, komandorze! – ryknął Bartold. – Natychmiast i bez dyskusji!


Dodano: 2010-03-12 17:19:29
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS