NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McGuire, Seanan - "Pod cukrowym niebem / W nieobecnym śnie"

Martine, Arkady - "Pustkowie zwane pokojem"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Bielanin, Andriej - "Tajny wywiad cara Grocha"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Tytuł oryginału: ТАЙНЫЙ СЫСК ЦАРЯ ГОРОХА
Tłumaczenie: Rafał Dębski
Data wydania: Luty 2010
ISBN: 978-83-7574-111-7
Oprawa: miękka
Format: 125 x 205 mm
seria: Obca Krew



Bielanin, Andriej - "Tajny wywiad cara Grocha"

Na tropie

– Ku–ku–ry–kuuu!
Znów ten sen… Co za idiotyzm! Trzeci raz w tym tygodniu. W ogóle nie mogę się wyspać… To była moja pierwsza sprawa. Nic się wtedy szczególnego nie zdarzyło, zapamiętałem ją tylko dlatego, że była pierwsza… i ostatnia – w tamtym świecie. A słońce już dawno wstało, zaczęło przesączać promienie przez okiennice i łaskotać rzęsy ciepłymi poblaskami. Nie chcę jeszcze wstawać…
– Ku–ku–ry–kuuu!
Uff… Zabiję tego koguta. Jeszcze dzisiaj powiem Jadze, żeby zrobiła z niego rosół. Ta bestia w ogóle nie liczy z ciężką pracą milicjanta – budzi, zaraza, równiutko o piątej!
– Nikituszkaa…
No proszę, zaczyna się! Zaraz powie, żebym wstawał, gołąbeczek, bo śniadanie na stole, że dokumenty czekają od wieczora na rozpatrzenie i – poszło… Do grobu mnie wpędzi tą swoją opiekuńczością.
– Nikituszka… Wstawaj, gołąbeczku, śniadanie na stole. Samowar wrze, blineczki gorące, przyniosłam śmietanki z piwnicy. A sam przecież wiesz, że dokumenty od wczoraj czekają na rozpatrzenie. Niedobrze… Co będzie, jak rozgniewa się ojczulek car? Skory on do gniewu, jeszcze ci głowę każe ściąć, mój ty sokole.
– Oj, babciu… – Przeciągnąłem się słodko pod pstrą, mięciutką kołdrą. – Co tak mnie zaczynasz straszyć od samego rana? Nasz Groch na całe państwo ma tylko jednego podporucznika milicji. Jak mnie zabraknie, kto będzie pracował?
– Dobrze mówisz, gołąbeczku, oprócz ciebie już nikt – poparła mnie uprzejmie Baba Jaga, jednak nie zrezygnowała z męczenia: – Ale, tak czy siak, wstawaj. Nie zapominaj, że Griszka z Nikiszką od wczoraj siedzą w loszku i czekają na ciebie.
Tak właśnie, jak nie kijem go to pałką, babka zawsze dopnie swego. W sumie spierałem się z nią tylko pro forma. Jasna sprawa, że i tak więcej nie pośpię. Dobra, pójdę zjeść, co mi tam przygotowała, a potem do roboty. Nikiszka z Griszką to dwóch prostaczków z sąsiednich Podbrzezin. Wczoraj popili miodu i zaczęli zaczepiać przechodniów. Ale naród tutejszy nie jest strachliwy, obywatele związali pijaków i do ciupy. Nockę spędzili w loszku, przetrzeźwieli, przyszli do siebie. Teraz trzeba do nich wpuścić Mitkę, niech da im po łbie, a potem wypuścimy ich na wolność z czystym sumieniem.
Wstałem, otworzyłem okno, wykonałem kilka krótkich ćwiczeń. Dobrze...! Obmyłem się w balii, zdjąłem z gwoździa czysty ręcznik, wyszywany haftem krzyżykowym, wytarłem się, założyłem mundur i zszedłem na dół. Gospodyni krzątała się przy dużym stole. Na białym obrusie czekała prawdziwa uczta: wielka góra blinów, dwie miseczki – z miodem i śmietanką, sos żurawinowy, mleko prosto od krowy w dzbanku i nieodzowny samowar.
– No, babciu kochana, jesteś moim skarbem! – Cmoknąłem staruszkę w policzek i usiadłem na ławie. – Podjem sobie, a potem z miejsca do roboty. Mitki jeszcze nie było?
– Jakże by nie było, gołąbeczku? Jeszcze zanim zaczęły piać koguty, już siedział na przyzbie, czekał na ciebie.
– Zaraz do niego pójdę… – mruknąłem.
Jaga przysiadła na taboreciku przy piecu, nie spuszczała ze mnie tkliwego spojrzenia. Muszę przyznać, że car wykazał się rzadką bystrością osądu, posyłając mnie na kwaterę właśnie do Baby Jagi. Staruszce od dawna nudziło się samej, zamężna nie była nigdy, dzieci nie miała, przelewała zatem na moją skromną osobę cały swój instynkt macierzyński. A podczas śledztw była informatorem po prostu bezcennym. Skąd wszystko wiedziała, nie miałem pojęcia…
– Nikituszka… Chciałabym zapytać, dlaczego codziennie przychodzisz do stołu całkiem umundurowany?
– Nie całkiem. Marynarka i czapka zostały w sieni. Mundur jest konieczny dla utrzymania powagi. Znasz carskich gońców: przybiegają o każdej porze dnia i nocy ze swoimi depeszami. Przecież nie mogę ich przyjmować w koszuli i kalesonach. Przestaliby szanować.
Kłamałem, oczywiście. Po prostu milicyjny mundur był rzeczą, która jeszcze wiązała mnie z moim światem. To już prawie dwa miesiące, jak zabłądziłem do bajkowej krainy, do jakiegoś królestwa. Zacząłem pełnić tutaj zwyczajną służbę w obronie prawa i porządku. Zamieszkałem w stolicy, mieście dużym wedle tutejszych standardów, noszącym nazwę Łukoszkino. Krajem rządził car Groch - krzepki, niegłupi facet o gęstej brodzie i zdolnościach do perspektywicznego myślenia. Kiedy dowiedział się, jaki wykonuję zawód, od razu zaproponował, abym zorganizował stołeczną komendę milicji, a mnie mianował gubernatorem. Tyle, że nie bardzo miałem tu nad kim sprawować władzy. Może jedynie nad Mitką… Przydzielili mi go niczym brzemię jakieś, dali kołka do przyuczenia. Pochodził z chłopów, miał około dwudziestu trzech lat, dwa metry wzrostu, a w ramionach półtora. Silny był jak tur, odważny nad podziw, a jedyne, czego mu brakowało, to rozumu. Ale przynajmniej robił, co mu się kazało, a mnie słuchał niby rodzonej matki.
– Nikituszka... – Babka przerwała mi rozmyślania, podchodząc szybko do okna. – Miałeś rację, jadą już do nas, natręci! Widać car znowu czegoś potrzebuje. Ojojoj, i za jakie grzechy… Nie dadzą nawet spokojnie zjeść.
– No dobrze. – Odsunąłem miskę z miodem. – Babuleńko, zrób mi szybciutko szklaneczkę herbaty, a skoro już są, niech wejdą do środka.
Za oknem tymczasem podniósł się raban:
– Przepuść no, osiłku! Sprawa wagi państwowej.
– Trzeba poczekać – odparł nieśpiesznie basem wierny Mitia. – Ojczulek gubernator śledczy je teraz śniadanie.
– To ty nam, chamie, chcesz rozkazywać? Batami może mamy nauczyć cię moresu?!
Rozmowa zakończyła się dwoma głuchymi uderzeniami. Wstałem – zazwyczaj po takich dźwiękach zwykł rozlegać się odgłos upadku.
– Boże, zachowaj… – Przestraszona Jaga znów podbiegła do okna. – Nie zabił któregoś nieszczęśnika? Nie… Do studni ich ciągnie, położył przy zrębie, zaraz obleje wodą. Patrz tylko, Nikituszka, poruszyli się!
– Pójdę lepiej. Dziękuję za poczęstunek, kochaniutka. Jak by nie patrzeć, trzeba się wziąć do pracy. A co będzie na obiad?
– Paszteciki z jesiotrem.
– Mmmm… wspaniale! Wybacz, jeśli się trochę spóźnię. Pensję dziś wypłacają.
– A to pieniążki schowaj głęboko, złociutki, żeby kto czasem nie ukradł…
– Milicjantowi? Nie rozśmieszaj mnie, babciu!
Chwyciłem w przelocie marynarkę i czapkę, wyszedłem na ganek.
– Witajcie, ojczulku.
– Czołem, Mitia. Kogo tam polewasz?
– A, carskich. Chcieli widzieć waszą miłość. A przecie uprzedzałem, przekonywałem, mówiłem, że gubernator łaskawie się pożywia, a ci nic nie słuchają! I nic ino niech wyjdzie, powiadają, inaczej terem rozniesiemy na cztery wiatry! To ja i tak, i owak, i po dobremu, i z pokłonami…
– Bredzisz, Mitka – chrząknąłem z zadowoleniem. – Dobra, popryskaj ich jeszcze, niech gadają, z czym przybyli.
Mój podwładny ze szczerego serca wylał na każdego wiadro wody. Wystrojeni posłańcy przypominali teraz prosiaki taplające się w brudnej kałuży.
– A… hep… Zmiłuj się, dobrodzieju! Odwołaj, na rany Chrystusa, tę bestię. Sprawę mamy…
– Uprzejmość to rzecz najważniejsza! – odparłem pouczająco. – Przecież na bramie wisi tabliczka: „Przyjmowanie obywateli od godziny 9.00”. A teraz nie ma nawet wpół do siódmej. Czemu wam tak śpieszno?
– Bo to pilna sprawa, państwowa. – Jeden z przybyłych podniósł się, a drugi siedział z otwartymi ustami, starannie sprawdzając palcem ząb po zębie. – Car prosi, abyście natychmiast przybyli na dwór, w skarbcu była bowiem wielka kradzież. Co najmniej trzysta złotych czerwońców znikło jak kamfora!
– No, kamforą to ich na pewno nikt nie smarował – burknąłem.
Trzeci rabunek w ciągu dwóch tygodni. Poprzednie nie były jednak tak spektakularne, a i sam car nieco je zlekceważył, uznając, że sam mógł gdzieś zgubić swoje klucze i pierścień z chryzoprazem. Czyli wreszcie dopiekło jego wysokości.
– Ej, Mitia! Zaprzęgaj kobyłę, grupa operacyjna udaje się na akcję!

***

Carski pałac był ogromny, miał aż trzy piętra! W mieście, w którym
przytłaczająca większość budynków ledwie wystawała nad ziemię, robiło to piorunujące wrażenie. Deszcz, na szczęście, dawno już nie padał, droga była więc sucha i szybko dotarliśmy na miejsce. Mógłbym być jeszcze szybciej jadąc wierzchem, ale w tych stronach prestiż był najważniejszy. Jako człowieka namaszczonego przez władcę dostarczano mnie zawsze na carskie wezwanie wozem wyposażonym w specjalny fotel. W istocie rzeczy fotel ów był zwyczajnym taboretem, do którego wraz z Mitką przytwierdziliśmy oparcie, wyłożyliśmy siedzisko słomą, a całość przykryli makatą. Efekt był znakomity – konstrukcja przypominała jako żywo tron. Chłopi i rzemieślnicy na widok gubernatora jadącego z taką pompą zdejmowali czapki, kłaniali się i żegnali krzyżem. Przy bramie, pod nogami niewzruszonych strażników, kręcił się sekretarz rady bojarskiej, diak Filimon. Wyliczał mi dziesięć czerwońców co miesiąc, próbując regularnie wciskać oberżnięte, stare i wytarte. Był chudy, wysoki, miał rozbiegane oczka, długie włosy splecione w warkocz, kozią bródkę i kłótliwy charakter.
– A gdzie cię diabli nosili do tej pory?! – Podskoczył do wozu, nie czekając nawet aż wysiądę.
– A gdzie: „Dzień dobry, towarzyszu dzielnicowy”?
– No, dobry, dobry, gubernatorze śledczy. Nasz pan całkiem się wściekł, krzyczy, tupie, a ciebie nie ma i nie ma!
– Nie jesteście jedyny, wezwań mnóstwo, ludzi mi nie starcza… – zacząłem wyrzekać z nawyku, ale na Filimonie nie robiło to wrażenia.
– Spryciarz z ciebie, poruczniku. Ale jak rozeźlisz ojczulka i tydzień posiedzisz w dybach, to rozumu nabierzesz!
Przy okazji dam mu kiedyś w zęby, ale na razie nie czas i miejsce. Weszliśmy po schodach. Car czekał w głównej sali na drugim piętrze. Kiedy się pojawiliśmy, właśnie przemierzał pomieszczenie od okna do okna.
– Wejdź, Nikito Iwanowiczu… Czekam na ciebie. A ty won, Filimonie!
– Ależ wasza wysokość… jak to tak… kto będzie zapisywał twoje mądre słowa? Nie daj Boże, jeszcze jakieś umknie...
– Paszoł won! – ryknął władca, chcąc już rzucić w diaka berłem, ale ten zdążył wyskoczyć za drzwi.
Tak, jego wysokość naprawdę był w bardzo podłym nastroju. W takim stanie Groch rzeczywiście bywał okrutny i skory do wymierzania kar.
– Ograbili mnie...! – poskarżył się głucho.
– Słyszałem. Opowiedzcie po kolei. – Przysiadłem na ławie, otworzyłem mapnik i wydobyłem notes. – Co zginęło?
– To ty nie wiesz?!
– Posłuchajcie, który z nas dwóch jest śledczym, ja czy wy?! – Jeszcze w szkole milicyjnej wbijali nam do głowy: wszystko trzeba zapisywać, jak należy, najważniejsza jest sprawozdawczość i jeszcze raz sprawozdawczość. – Pytam zatem powtórnie, co zginęło?
– Pierścień z chryzoprazem, złoty, roboty perskiej. Kuferek dębowy wzmacniany żelazem, a w nim trzysta czerwońców, a może i więcej… – zaczął wyliczać car.
– Chwileczkę, obywatelu! Czy przypominacie sobie, że w zeszłym tygodniu zginęły wam klucze?
– Klucze znalazłem, leżały pod łóżkiem.
– Wszystko jasne. Czy podejrzewacie kogoś?
– Wszystkich! – podniecił się car. – Jeśli nie znajdziesz zguby, wszystkich każę łamać kołem! A tobie odrąbać głowę, byś więcej nie kłamał, jakoby cię uczyli złodziei łapać.
– Niepotrzebnie się tak unosicie… Komendę milicji byście lepiej porządną pomogli zorganizować, a tylko wrzeszczycie i wrzeszczycie! Kto mi obiecał na początek trzydziestu strzelców? Kto na Boga przysięgał, że sfinansuje nocne konne patrole? A baza materialna? Raptem dwie kobyły i furmanka! Za całą brygadę śledczą robi jeden Mitia. Przecież się nie rozerwiemy!
– Dobrze już… nie ujadaj. – Groch uspokoił się nieco, ale zaraz rąbnął pięścią w parapet. – Ale złodziei masz znaleźć tak czy siak!
– Znajdę, znajdę… Dokąd by mieli pójść? Skrzynia gdzie stała?
– Jak to, gdzie? W podziemiach, jak i cała reszta skarbca.
– Muszę obejrzeć miejsce przestępstwa. – Zamknąłem notatnik, wstałem i skinąłem na cara. – Proszę za mną.
Zeszliśmy do piwnic. Wejścia pilnowała czteroosobowa straż. Ludzie twierdzili, że nikt obcy do skarbca się nie zbliżał. Znajome to wszystko do bólu… Nikt nic nie widział, nie słyszał, w ogóle nie wie, o co chodzi. Kiedy car wyjmował klucze, uważnie oglądałem wielkie, solidne zamki. Nie dostrzegłem śladów włamania, jeśli ktoś je nawet otwierał, to nie wytrychem, ale pasującymi kluczami. Zawiasy, skoble, kute gwoździe – wszystko tak mocne, że nie dałoby rady sforsować ciężkich wierzei bez wielkiego nakładu sił. Monarcha wreszcie otworzył, weszliśmy do środka. Dwaj strzelcy, którzy nas eskortowali, zapalili świece, umieszczone w wysokich kandelabrach. Stosunkowo nieduże pomieszczenie wypełniały prawie pod sufit kufry, skrzynie i beczki.
– To jest zapas złota, srebra oraz miedzi. Kamienie szlachetne trzymam w innym miejscu. Cenne przedmioty też.
– Aha, a tutaj są tylko monety?
– Tak jest.
– I bardzo słusznie – pochwaliłem. – Oszczędności nie należy gromadzić w jednym miejscu. Kto ma jeszcze dostęp do złota?
– Ja, bojar Myszkin, skarbnik Tiura i diak Filimon. Ach, o to ci idzie – domyślił się Groch. – Dlatego pytałeś, kogo podejrzewam? Mądry jesteś, gubernatorze śledczy. Zaraz ich wszystkich każę zakuć w dyby!
– Eee… Nic podobnego nie powiedziałem! – zawołałem. To, z jaką prędkością carscy kaci potrafią wydobyć „dobrowolne zeznanie”, nie śniło się nawet dziennikarzom piszącym o bezprawiu panującym w resortach wewnętrznych rosyjskiego państwa. – Wręcz przeciwnie. Jeżeli teraz aresztujemy niewinnych, złodziej uspokoi się i wsiąknie. A ja chcę, żeby żył w niepewności, panikował, zaczął popełniać błędy i wreszcie wpadł.
– Zbyt to zawiłe. Dyby są szybsze i skuteczniejsze.
– Posłuchajcie, czy macie jakiekolwiek pojęcie na temat domniemania niewinności?
– A niech będzie po twojemu! – postanowił władca. – Daję ci równo tydzień. Złap złodzieja! W nagrodę dostaniesz szubę, a i odliczę złota na konną milicję. Jeśli zawiedziesz, nie będzie odwołania. Porozmawiają sobie twoje plecy z moimi batogami.
W milczeniu wzruszyłem ramionami. Co niby robić? W takim położeniu dyskutować byłoby bez sensu. Car to car, zawsze ma rację.
– Niech wieczorem zajdą do mnie wszyscy uprawnieni do korzystania ze skarbca. Dać wezwania czy sami się zjawią?
– Zjawią się, zjawią, co innego mogliby zrobić? – obiecał Groch. – A nie zechcą iść, przyprowadzą ich żołnierze!

***

Wracaliśmy do domu nieśpiesznie, rozmyślając.
– Nie rozumiem zupełnie, ojczulku. Skoro zamki nie ruszone, a przy drzwiach strażnicy, to jak niby toto znikło? Nie… Tu z diabelstwo ogonem kręciło, bez czarów się nie obyło! – osądził Mitka.
– Obecność elementów magii trzeba jeszcze udowodnić, Mitka. Moim i twoim zadaniem jest kierować się faktami. A fakty to rzecz poważna, bezkompromisowa, z nimi nie da się dyskutować. Zaś czarowanie… Żebyś ty wiedział, jakie sumy znikały za sprawą piramid finansowych bez nijakiej magii! Będziemy postępować według zasad sztuki. Trzeba wyjaśnić, kto konkretnie odpowiadał za wybór strażników, niech sam sprawdzi swoich ludzi. Jutro jeszcze raz zlustruję całe podziemia. Tam tych skrzyń jest wyżej sufitu! Może coś jeszcze zginęło, ale nie rzuca się od razu w oczy. Teraz odwieziesz mnie do domu, a sam leć na bazar, bo babka dała długi spis rzeczy do kupienia. Wieczorem pójdziesz do knajpy…
– Dziękuję, ojczulku gubernatorze! – Chłopak radośnie wyszczerzył zęby, ale zaraz go ściągnąłem na ziemię.
– Uważaj lepiej! Pić możesz, ale znaj miarę… Jeśli znów wrócisz na rzęsach, wsadzę do loszku, żebyś zobaczył, jakie to dobre miejsce na wytrzeźwienie. Pamiętaj, że nie idziesz po prostu napić się, ale z określonym zadaniem.
– Obiecuję, że sprawię się jak należy! Ale jakże to tak poliźć do knajpy i nie pić? To co mam niby robić?
– A poobserwuj, po przysłuchuj się. Trzeba ustalić, co wśród narodu wiadomo o tej kradzieży, co mówią ludzie. Jeśli złodziej niedoświadczony, zacznie szastać pieniędzmi, a może miał wspólników i któryś coś po pijanemu wygada…
– Zrozumiałem, dobrodzieju. Wszystko zrobię, jak trzeba, możeta być spokojni. Dawaj, mała! Poszła, złociutka! Wio!
Ruda kobyła pobiegła trzęsącym się kłusem. Mitka najwyraźniej był bardzo zadowolony z wyznaczonego mu zadania. Szkół chłopak nie kończył, ale powinien się uczyć. Zanim uda się tutaj zmontować agenturalną siatkę... Trzeba pracować, z czym i kim się da.
Gospodyni czekała przy oknie. Kiedy nas zobaczyła, klasnęła w dłonie i skryła się w głębi domu. Mogłem spokojnie iść o zakład, że pobiegła włożyć paszteciki do pieca. Wydałem Mitce jednego czerwońca (jaki normalny człowiek zapomniałby upomnieć się u sekretarza rady o swoją krwawicę?), jeszcze raz powiedziałem, co ma kupić i wysłałem go na targ. Babka da mu jeść, jak wróci. Tak w ogóle, Jaga nalegała, żebyśmy jedli osobno: ja w świetlicy, a on w sieni, gdzie zresztą sypiał. Nie przystoi bowiem siedzieć gubernatorowi przy jednym stole z podwładnymi. Nie będą go szanować. Machnąłem ręką – przez te dwa miesiące, odkąd tu gościłem, zdążyłem już zrozumieć, że staruszka źle nie doradzi.
– No, wejdźże, kochaniutki... Zdejmij buty swoje śliczne, bo się trochę zakurzyły. Patrz, zrobiłam ci nowe kapciuszki. Obiad na stole, woda na kąpiel się grzeje...
– Dobrze, dobrze, już siadam i wszystko mówię. Mamy czasu dość, koło wieczora car przyśle podejrzanych na przesłuchanie. Z czym są paszteciki?
– Z jesiotrem, tak jak rano mówiłam. Siadaj już, gołąbeczku, jedz, jedz, jakiś taki bladziutki jesteś...
Opłukałem ręce, zanim usiadłem do stołu. A tutaj było pełno wszystkiego, nie tylko pasztecików. Babka karmiła mnie jak tucznika na ubój. Ludzie gadali po kątach, że w stolicy dopiero od dziesięciu lat mieszka, a przedtem zbójowała w lesie. Ja tam nie wiem... wszystko możliwe. O wiek jej nie pytałem – jak by nie było, to kobieta. Zewnętrznie bardzo pasowała do swojego imienia – garbata, haczykowaty nos, ostre i żółte zęby, chromała, jedno oko miała niebieskie, drugie fioletowe. W sieni można było znaleźć stępę z pomiotłem, po teremie buszował czarny kot... Wszystko normalnie! Tutaj w ogóle tak było. Po lasach pełno leszych, na bagnach kikimory, w rzekach rusałki, a ludzie sobie żyją... Ja przecież też nie zaprzątałem sobie tym wszystkim głowy, nie należy o podobnych rzeczach za dużo myśleć. Miałem swoją pracę, stałą pensję, wszystkie udogodnienia, jakie chciałem, żyć nie umierać. Telewizora tylko brakowało...
– Tak, ciężką masz służbę – westchnęła Jaga ze współczuciem, kiedy w trakcie posiłku opowiedziałem jej o sprawie. – Pomogę jak umiem, ale za dużo ode mnie nie wymagaj, już nie te lata.
– Babuleńko, dla mnie jesteś prawdziwym skarbem, niezależnie od wieku! Jak tylko Mitia wróci z karczmy, zaraz wyłapiemy całą tę żulię. Ręce za plecy, kajdanki, numer na szyję, jak się należy, po kolei...
– Zamęczysz mnie, gołąbeczku – rozchichotała się babka. – Jedz spokojnie, jedz sobie, a mnie można posłuchać nawet z dużym kęsem w ustach. Mam ci coś do zaproponowania... Jak będziesz tych trzech brał na spytki, nie wyganiaj mnie ze świetlicy. Usiądę sobie cichutko w kąciku, skarpetki będę robić i słuchać sobie. Jeśli który tylko zacznie łgać, zaraz zauważę! Mam czułe zmysły na męskie kłamstwa...
Pokiwałem tylko głową. A niech sobie siedzi, co mi to szkodzi? Sprawa na pierwszy rzut oka nie wydawała się zanadto skomplikowana. Niewielu ludzi miało możliwość wejścia do carskiego skarbca. Uciec z miasta z pieniędzmi praktycznie nie było można – zanim Groch posłał po mnie, kazał zamknąć bramy. Ktoś ukradł i zakopał? To nie miało sensu.
Z jakiegoś powodu byłem przekonany, że złodziej z całą pewnością sam się ujawni. A na razie zamierzałem prowadzić śledztwo według zasad, jakich mnie nauczono w szkole milicyjnej. To znaczy zacząć od wezwania osób mających dostęp do okradzionego obiektu.


Dodano: 2010-02-09 20:49:28
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS