NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Nocny anioł. Nemezis"

Lee, Fonda - "Okruchy jadeitu. Szlifierz z Janloonu"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Wyndham, John - "Dzień tryfidów / Poczwarki"
Wydawnictwo: Solaris
Data wydania: Styczeń 2010
ISBN: 978-83-7590-039-2
Oprawa: twarda
Liczba stron: 450
Seria: Klasyka SF



Wyndham, John - "Poczwarki" #2

2.



Dotarłem do domu swoim zwykłym sposobem. W miej¬scu, gdzie las pokrywał stok nasypu, wszedłem na wąską, mało używaną ścieżkę. Od tej chwili byłem czujny i trzy¬małem dłoń na rękojeści noża. Powinienem się trzymać z dala od lasu, ponieważ zdarzało się czasem — choć bar¬dzo rzadko — że wielkie stwory dochodziły aż do okolic cywilizowanych, takich jak Waknuk, i istniała możliwość natknięcia się na jakiegoś dzikiego psa lub kota. Ale tak jak zwykle, jedynymi stworami, których ruchy słyszałem, były małe zwierzątka, pośpiesznie ustępujące z drogi.
Mniej więcej po jakiejś mili doszedłem do ziemi upraw¬nej i ujrzałem dom za trzema lub czterema poletkami. Szedłem skrajem lasu, ostrożnie obserwując dom zza osłony drzew, potem w cieniu żywopłotów przebiegłem wszystkie pola z wyjątkiem ostatniego i zatrzymałem się, żeby znów zba¬dać teren. Nie było widać nikogo, tylko stary Jakub z wol¬na zbierał łopatą nawóz na podwórzu. Gdy bezpiecznie od¬wrócił się plecami, szybko minąłem kawałek otwartej przestrzeni, wślizgnąłem się przez okno i ostrożnie dostałem się do mojego pokoju.
Niełatwo opisać nasz dom. Od kiedy mój dziadek, Elias Strorm, zbudował pierwszą jego część ponad pięćdziesiąt lat temu, w rozmaitych czasach powstały nowe pokoje i przybudówki. Teraz dom rozrósł się z jednej strony w szopy, magazyny, stajnie i stodoły, a z drugiej w pralnie, mleczarnie, serownie, izby dla robotników i tak dalej, aż trzy czwarte całości objęły wielki dziedziniec z ubitej zie¬mi, leżący na zawietrznej stronie głównego domu; główną cechą dziedzińca był śmietnik.
Podobnie jak wszystkie domy w okolicy zbudowany był z masywnych, surowo obrobionych desek, lecz ponieważ należał do domów najstarszych, większość przestrzeni w ścianach zewnętrznych wypełniały cegły i kamienie z ruin jakichś budynków Starych Ludzi, a tynkowanej plecionki z prętów użyto tylko do ścian wewnętrznych.
Mój dziadek, tak jak mi go przedstawiał ojciec, spra¬wiał wrażenie człowieka pełnego nudnych, monotonnych cnót. Dopiero później ułożyłem sobie jego portret bardziej wiarygodny, choć mniej zaszczytny.
Elias Strorm przybył ze Wschodu, gdzieś z pobliża mo¬rza. Dlaczego tu przybył, nie jest całkiem jasne. On sam utrzymywał, że to bezbożne obyczaje Wschodu kazały mu szukać mniej przemądrzałych, bogobojnie myślących stron; choć słyszałem, jak mówiono, że w końcu doszło do tego, że jego strony rodzinne nie mogły znosić go dłużej. Jakiekol¬wiek były przyczyny, doprowadziły go one w wieku lat czterdziestu pięciu do Waknuk — wówczas nierozwiniętego, niemal pogranicznego kraju — wraz z całym jego ziemskim dobrem, złożonym na sześciu wozach. Był m꿬czyzną silnym, despotycznym i srogim w swojej prawości. Jego oczy błyszczały ewangelicznym ogniem pod krzacza¬stymi brwiami. Często miał na ustach respekt przed Bo¬giem, a w sercu stale lęk przed szatanem i, zdaje się, trudno było powiedzieć, które z tych uczuć w nim przeważało.
Wkrótce potem, jak zaczął budować dom, udał się w po¬dróż i przywiózł sobie z niej narzeczoną. Była nieśmiała, ładna na różowo-złoty sposób i o dwadzieścia pięć lat młod¬sza od niego. Mówiono mi, że kiedy sądziła, iż nikt na nią nie patrzy, poruszała się jak śliczne źrebię; a kiedy czuła na sobie oko męża, bojaźłiwie jak królik.
Wszystkie odpowiedzi biedactwa były wymijające. Nie przekonała się, że służba małżeńska rodzi miłość; nie umoż¬liwiła mężowi odzyskania jego młodości poprzez swą wła¬sną; nie umiała też w zamian za to prowadzić domu jak doświadczona gospodyni.
Elias nie był człowiekiem, który na te braki nie zwra¬całby uwagi. W krótkim czasie opanował jej źrebięcość napomnieniami, róż i złoto zmącił kazaniami i stwo¬rzył smutne, szare widmo żony, które zmarło, nie protestu¬jąc, w rok po urodzeniu drugiego syna.
Dziadek Elias nie miał ani przez chwilę wątpliwości co do tego, jaki powinien być jego dziedzic. Wiara mego ojca zrodziła się niemal w jego kościach, jego zasady były jego siłą, a umysły obydwóch były bogato naszpikowane przykła¬dami z Biblii i z Żalów Nicholsona. W wierze ojciec i syn tworzyli jedność, różnica między nimi polegała tylko na podejściu do niej; w oczach mego ojca nie pojawiał się ewangeliczny błysk; jego wiara była bardziej legalistyczna.
Joseph Strorm, mój ojciec, nie ożenił się aż do śmierci Eliasa, a gdy ten umarł, syn nie był człowiekiem, który powtórzyłby błąd swego ojca. Poglądy mojej matki zga¬dzały się z jego własnymi. Miała ona silne poczucie obowiązku i nigdy nie wątpiła, na czym on polega.
Nasza okolica, a w konsekwencji nasza siedziba, jako pierwsza tutaj, nazywała się Waknuk, ponieważ według tradycji tak nazywało się to miejsce lub jego pobliże daw¬no, dawno temu, w czasach Starych Ludzi. Tradycja jak zwykle była niepewna, lecz z pewnością istniały tutaj ja¬kieś budowle, gdyż pozostały z nich resztki i fundamenty, dopóki nie użyto ich do budowy nowych domów. Istniał też długi nasyp, biegnący aż do wzgórza, i ogromne urwi¬sko, które musieli zrobić Starzy Ludzie, gdy na swój nad¬ludzki sposób odcięli połowę góry, żeby znaleźć coś, co ich interesowało. To miejsce można więc było nazwać Wak¬nuk; w każdym razie nazwano tak tę zdyscyplinowaną, prawomyślną, bogobojną społeczność, składającą się z około setki rozproszonych, dużych i małych gospodarstw.
Mój ojciec był tu człowiekiem o pewnym znaczeniu. Gdy w wieku lat szesnastu po raz pierwszy wystąpił pub¬licznie, czytając którejś niedzieli przemówienie w kościele zbudowanym przez jego ojca, wciąż jeszcze było w okolicy mniej niż sześćdziesiąt rodzin. Lecz gdy kraj nadawał się już do zagospodarowania i więcej ludzi przybyło, żeby się tu osiedlić, i jego znaczenie nie zmalało. Wciąż jeszcze był najwięk¬szym właścicielem ziemskim, wciąż często miewał niedzielne kazania i dokładnie wyjaśniał panujące w niebie prawa i poglądy na rozmaitość spraw i postępków, a w oznaczone dni wymierzał prawo doczesne jako sędzia. Przez resztę czasu dbał o to, aby on sam i wszyscy ci, nad którymi miał władzę, dawali godny przykład okolicy.
W domu, miejscowym zwyczajem, życie skupiało się w dużym pokoju, który był także kuchnią. Tak jak cały dom, tak i ten pokój był największy i najlepszy w Waknuk.
Wielki piec kuchenny był przedmiotem dumy; nie próżnej dumy, oczywiście; był bardziej dowodem świadomości, iż z szacunkiem traktuje się wspaniałe dary, które daje nam Pan: doprawdy, coś w rodzaju testamentu. Palenisko tworzyły masywne bloki kamienne. Cały komin był zbudowany z cegieł i nigdy nie słyszano, żeby się zapalił. Przestrzeń wokół jego wylotu pokrywały dachówki — jedyne w całej okolicy, tak żeby strzecha pokrywająca resztę dachu nigdy się nie zapaliła. Matka dbała o to, aby w wielkim pokoju było czysto i porządnie. Posadzkę stanowiły kawałki cegieł i kamienia, także innego tworzywa, zręcznie dopasowane. Na ume¬blowanie składały się wyszorowane do białości stoły i stoł¬ki oraz kilka krzeseł. Ściany były bielone. Wisiało na nich kilka błyszczących rondli, zbyt wielkich, by się zmieściły w kredensie. Najbardziej zbliżone do dekoracji były liczne drewniane tabliczki z artystycznie wypalonymi na nich cy¬tatami, głównie z Żalów. Na tej z lewej strony kominka wypisano: CZŁOWIEKIEM JEST TYLKO ISTOTA STWORZONA NA OBRAZ I PODOBIEŃSTWO BOGA. Na tej po prawej stronie: ZACHOWAJ W CZYSTOŚCI SZCZEP PANA. Na przeciwległej ścianie dwie inne głosiły: BŁO-GOSŁAWIONA JEST NORMA i W CZYSTOŚCI NASZE ZBAWIENIE. Największa była tablica, zawieszona na ścia¬nie naprzeciw drzwi wiodących na podwórze. Przypomi¬nała ona każdemu, kto wchodził: STRZEŻ SIĘ ODMIEŃCA!
Częste powoływanie się na te teksty zaznajomiło mnie z ich słowami na długo przedtem, zanim nauczyłem się czytać, w gruncie rzeczy nie jestem pewien, czy nie one dały mi pierwsze lekcje czytania. Znałem je na pamięć, po-dobnie jak inne, w różnych miejscach domu, które głosiły maksymy takie, jak: NORMA JEST WOLĄ BOGA, lub: TYLKO REPRODUKCJA JEST UŚWIĘCONĄ PRODUK¬CJĄ, albo: DIABEŁ JEST OJCEM DEWIACJI. I rozmaite inne, mówiące o występkach i bluźnierstwach.
Wiele z nich wciąż było dla mnie niejasnych; o innych nieco się dowiedziałem. Na przykład o występkach. A to dlatego, że pojawienie się występku było czasami bardzo frapującym zdarzeniem. Zwykle pierwszą oznaką, że coś się zdarzyło, było to, że ojciec przychodził do domu w złym humorze. Potem, wieczorem, zwoływał nas wszystkich łącz¬nie z ludźmi pracującymi na farmie. Klękaliśmy wszyscy, podczas gdy on wyrażał nasz żal i prowadził modły o prze¬baczenie. Nazajutrz wszyscy wstawaliśmy przed świtem i gromadziliśmy się na podwórzu. Gdy słońce wzeszło, śpie¬waliśmy hymn, a potem ojciec uroczyście zabijał dwugłowe cielę, czworonożne kurczę lub jakikolwiek inny rodzaj wy¬stępku, który się przydarzył. Czasami bywały to jeszcze o wiele dziwniejsze stworzenia...
Występki nie ograniczały się do zwierząt domowych. Czasem były to jakieś próbki zboża czy jarzyn, które ojciec przynosił i z gniewem i wstydem rzucał na kamienny stół. Jeśli chodziło o kilka grządek jarzyn, po prostu wyrywano je i niszczono. Lecz jeśli zepsuło się całe pole, czekaliśmy na dobrą pogodę, a potem podpalaliśmy je i śpiewaliśmy hymny, gdy płonęło. Uważałem, że jest to bardzo piękny widok.
To dlatego że ojciec był człowiekiem czujnym i poboż¬nym i miał oko wyczulone na występek, miewaliśmy więcej ubojów i pożarów niż ktokolwiek inny; lecz wszystkie su¬gestie, że jesteśmy bardziej dotknięci występkami niż inni, bolały go i gniewały. Podkreślał, że wcale sobie nie życzy wyrzucania pieniędzy. Gdyby nasi sąsiedzi byli równie su¬mienni jak my, nie wątpił, że ich straty znacznie przewyż¬szyłyby nasze; niestety niektórzy ludzie mieli zasady dość elastyczne.
Tak więc bardzo wcześnie dowiedziałem się, czym były występki. Były to istoty, które nie wyglądały odpowiednio, to znaczy nie wyglądały tak jak ich rodzice lub rośliny, od których pochodziły. Zwykle chodziło tylko o małe odchylenie, lecz bez względu na to, czy było małe czy duże, było występkiem, a jeśli zdarzało się między ludźmi, bluźnierstwem — był to przynajmniej termin tech¬niczny, choć zwykle oba te rodzaje nazywano dewiacjami. Niemniej kwestia występku nie zawsze była tak prosta, jak można by myśleć, a kiedy nie zgadzano się co do niej, można było wezwać lokalnego inspektora. Jednakże ojciec rzadko wzywał inspektora, wolał być zabezpieczony i likwidować wszystko, co budziło wątpliwości. Byli ludzie, którzy nie pochwalali jego drobiazgowości twierdząc, że miejsco¬wa proporcja dewiacji, która przedstawiała się stale coraz korzystniej i sięgała obecnie połowy stanu z czasów mego dziadka, byłaby jeszcze lepsza, gdyby nie mój ojciec. Mimo wszystko okręg Waknuk słynął z czystości.
Nasz rejon nie był już rejonem granicznym. Ciężka pra¬ca i poświęcenie stworzyły równowagę inwentarza i plo¬nów, których mogły nam zazdrościć nawet niektóre wspól¬noty leżące na wschód od nas. Można było teraz wędrować jakieś trzydzieści mil na południe lub południowy zachód, zanim dotarło się do Dzikiego Kraju — to znaczy do tych stron, gdzie szanse hodowli wynosiły mniej niż pięćdziesiąt procent. Potem wszystko rosło bardziej kapryśnie w pasie, który w pewnych miejscach był szeroki na dziesięć, a w in-nych na dwadzieścia mil, aż docierało się do tajemniczych Rubieży, gdzie na niczym nie można było polegać i gdzie — aby zacytować mego ojca — „diabeł stąpa po swych roz¬ległych włościach, a prawa Boże są wyśmiewane”. Mówio¬no, że rozległość kraju Rubieży jest również rozmaita, a poza nim leżą Kraje Zła, o których nikt już nic nie wiedział. Za¬zwyczaj każdy, kto udawał się do Krajów Zła, umierał tam, a ci nieliczni, którzy stamtąd wrócili, nie żyli długo.
Ale nie Kraje Zła, tylko Rubieże sprawiały nam od cza¬su do czasu kłopoty. Ludzie z Rubieży — przynajmniej nazywało się ich ludźmi, albowiem, chociaż naprawdę ule¬gali dewiacjom, wyglądali często zupełnie tak jak ludzie, jeśli coś nie zanadto było z nimi w porządku — zatem ci ludzie, żyjąc w swym granicznym kraju, posiadali bardzo niewiele, wyprawiali się więc w strony cywilizowane, żeby rabować ziarno i bydło, odzież i narzędzia, a także broń, jeśli im się udało; czasami też uprowadzali dzieci.
Sporadyczne małe wyprawy zdarzały się zwykle dwa lub trzy razy do roku i z reguły nikt nie przywiązywał do nich wielkiej wagi — oczywiście z wyjątkiem tych, którzy padali ich ofiarami. Lecz ci zwykle mieli dość czasu, by uciec; tracili tylko swoje mienie. Potem wszyscy składali się na niewielką zapomogę w naturze lub w pieniądzach, że¬by pomóc im w osiedleniu się na nowo. Lecz z czasem, gdy granicę przesuwano, coraz więcej ludzi z Rubieży usiło¬wało żyć na mniejszym skrawku ziemi. Były lata, że cier¬pieli wielki głód i po pewnym czasie nie było to już tylko około tuzina najeźdźców dokonujących szybkiej wyprawy, a potem wracających do swego kraju; teraz przybywali wielkimi, zorganizowanymi bandami i wyrządzali mnóstwo szkód.
W czasach dzieciństwa mojego ojca matki zwykły uspo¬kajać i straszyć nieznośne dzieci, grożąc im: „Bądź grzeczny, bo zawołam do ciebie Starą Małgośkę z Rubieży. Ona ma czworo oczu, żeby na ciebie patrzeć, czworo uszu, żeby cię słuchać, i cztery ręce, żeby przetrzepać ci nimi skórę. Więc uważaj”. Albo też inną złowieszczą postacią, którą można było zawołać, był Włochaty Jaś „...i on oię zabierze do swo¬jej jaskini na Rubieżach, gdzie żyje cała jego rodzina. Oni wszyscy są także włochaci i mają długie ogony, i na każde śniadanie zjadają rano małego chłopca, a wieczorem na kolację małą dziewczynkę”. Jednakże w naszych czasach nie tylko małe dzieci żyły w nerwowej świadomości istnie¬nia tak niedaleko ludzi z Rubieży. Ich egzystencja stała się niebezpiecznie dokuczliwa, a ich rozboje przyczyną wielu skarg, zanoszonych do rządu w Rigo.
Mimo słuszności tych petycji, można ich było w ogóle nie wysyłać. Oczywiście, jeśli nikt nie mógł przewi¬dzieć na przestrzeni pięciuset lub sześciuset mil, kiedy nastąpi następny atak, trudno było zadbać o udzielenie ja¬kiejś praktycznej pomocy. Tym, co rząd rzeczywiście robił, było wyrażanie współczucia w słowach dodających otuchy i proponowanie stworzenia lokalnej milicji; a ponieważ wszyscy zdolni do noszenia broni mężczyźni byli już z na-tury rzeczy członkami czegoś w rodzaju nieoficjalnej mi¬licji od czasów, kiedy byliśmy pograniczem, propozycja ta równała się lekceważeniu sytuacji.
O tyle, o ile dotyczyło to okręgu Waknuk, niebezpie¬czeństwo ze strony Rubieży było raczej dokuczliwością niż zagrożeniem. Najdalsza wyprawa nie podeszła bliżej niż na dziesięć mil od Waknuk, lecz tu i ówdzie, najwyraźniej z każdym rokiem częściej, powstawały sytuacje krytyczne, w których zwoływano ludzi i odrywano ich od pracy na far¬mie. Te przerwy były kosztowne i powodowały marno¬trawstwo, a ponadto, jeśli awantura zdarzała się blisko, budziły niepokój; nikt nie mógł być pewien, czy kiedyś najeźdźcy nie podejdą jeszcze bliżej.
Przeważnie jednak wiedliśmy wygodną, ustabilizowa¬ną, pracowitą egzystencję. Nasze gospodarstwo było rozległe. Ojciec i matka, moje dwie siostry i wuj Axel tworzyliśmy rodzinę, lecz były także dziewczyny kuchenne i dziewczęta od krów, z których liczne powychodziły za mąż za robotników rolnych, więc były jeszcze ich dzieci i oczywiście mężowie, tak że kiedy wszyscy zbieraliśmy się na posiłki po zakończeniu dnia pracy, było nas ponad dwadzieścia osób, a gdy zbieraliśmy się na modlitwy, jesz¬cze więcej, ponieważ przychodzili mężczyźni z sąsiednich chat razem z żonami i dziećmi.
Wuj Axel nie był prawdziwym krewnym. Ożenił się z jedną z sióstr mojej matki, Elizabeth. Był wtedy żegla¬rzem, a ona pojechała z nim na Wschód i zmarła w Rigo, podczas gdy on był w podróży, z której wrócił kaleką. Był człowiekiem użytecznym we wszystkim, choć z powodu swej chromej nogi poruszał się powoli, więc ojciec pozwolił mu żyć razem z nami; on był też moim najlepszym przyjacielem.
Moja matka pochodziła z rodziny składającej się z pię¬ciu dziewcząt i dwóch chłopców. Cztery dziewczęta były ro¬dzonymi siostrami; najmłodsza dziewczynka i dwaj chłopcy byli ich rodzeństwem przyrodnim, Hannah, najstarsza, zo¬stała wypędzona przez męża i nikt o niej od tego czasu nie słyszał. Emily, moja matka, była następną z kolei. Potem była Harriet, która wyszła za mąż za wielkiego farmera z Kantak, prawie piętnaście mil stąd. Potem Elisabeth, która poślubiła wuja Axela. Nie wiem, gdzie mieszkali moja przyrodnia ciotka Lilian i przyrodni wuj Thomas, lecz mój inny przyrodni wuj Angus Morton był właścicielem są¬siadującej z nami farmy i na przestrzeni mili (lub nieco dłuższej) granica naszych posiadłości stykały się, co zło¬ściło mego ojca, który prawie w niczym nie zgadzał się z wujem Angusem. Jego córka Rosalinda była oczywiście moją kuzynką.
Jakkolwiek Waknuk było największą farmą w całym okręgu, większość gospodarstw organizowano na tych samych zasadach i wszystkie z nich stale powiększały się, gdyż wzrastający wskaźnik dobrobytu był do tego zachętą; co roku wyrąb drzewa przysparzał nowych pól uprawnych. Usuwano lasy i odnogi borów, aż okolica zaczęła wyglądać tak, jak stare, od dawna uprawiane pola na Wschodzie.
Mówiono, że teraz nawet ludzie z Rigo wiedzą, gdzie leży Waknuk, bez spoglądania na mapę.
W gruncie rzeczy żyłem na najlepiej prosperującej farmie w dobrze prosperującym okręgu. Jednak mając lat dziesięć, nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę. Miałem wraże¬nie, że jest to nieprzyjemne, przemysłowe miejsce, gdzie zawsze jest więcej pracy niż ludzi, chyba że człowiek nie wchodzi innym w oczy, toteż tego szczególnego wieczora uda¬ło mi się nic nie robić, dopóki znajome dźwięki nie dały mi znać, że zbliża się już pora posiłku i że bezpiecznie mogę się pokazać.
Próżnowałem, patrząc, jak wyprzęga się konie, i wy¬szedłem na podwórze. Teraz dzwon na szczycie dachu uderzył kilka razy. Otwarły się drzwi i ludzie wyszli na po¬dwórze, kierując się w stronę kuchni. Poszedłem z nimi. Gdy wszedłem, powitały mnie słowa: STRZEŻ SIĘ ODMIEŃCAi!, lecz było mi zanadto znane, żeby wzbudzić we mnie jakieś myśli. Tym, co w tej chwili interesowało mnie wyłącznie, był zapach jadła.


Dodano: 2010-02-04 16:48:36
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS