NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Nocny anioł. Nemezis"

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Harrison, Kim - "Dobry, zły i nieumarły"
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Rachel Morgan
Tytuł oryginału: The Good, the Bad, and the Undead
Tłumaczenie: Agnieszka Sylwanowicz
Data wydania: Luty 2010
Wydanie: I
ISBN: 978-83-7480-158-4
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 640
Cena: 39 zł
Rok wydania oryginału: 2005
Tom cyklu: 2



Harrison, Kim - "Dobry, zły i nieumarły"

Rozdział 1

Podciągnęłam na ramieniu parciany pas od pojemnika z wodą i wyciągnęłam się, by wetknąć dyszę w wiszący kwiatek. Do pomieszczenia wlewał się słoneczny blask, grzejąc mnie przez niebieski służbowy kombinezon. Za wąskimi oknami znajdował się niewielki dziedziniec otoczony biurami VIP-ów. Mrużąc oczy z powodu słońca, nacisnęłam dźwignię rozpylacza i usłyszałam cichutki syk wody.
Rozległ się stukot komputerowej klawiatury, a ja przemieściłam się do kolejnego kwiatka. Z gabinetu usytuowanego za biurkiem sekretarki dobiegała rozmowa telefoniczna przerywana gromkim śmiechem, który przypominał szczekanie psa. Łaki. Im wyżej się znajdowały w hierarchii stada, tym bardziej udawało im się upodabniać do ludzi, ale zawsze można było je poznać po śmiechu.
Wzdłuż rzędu roślin wiszących przed oknem zerknęłam na wolno stojące akwarium za biurkiem. Zgadza się. Kremowe płetwy. Czarna plamka na prawym boku. To ona. Pan Ray hodował koi i pokazywał je na dorocznej wystawie ryb. W sekretariacie zawsze wystawiał zwycięzcę z zeszłego roku, lecz teraz w akwarium pływały dwie ryby, a maskotka Wyjców zaginęła. Pan Ray kibicował Legowisku, drużynie rywalizującej z miejscową drużyną baseballu składającą się wyłącznie z Inderlanderów. Nietrudno było skojarzyć fakty i zabrać skradzioną rybę.
– Więc Mark jest na urlopie? – zapytała pogodna kobieta za biurkiem i wstała, by włożyć papier do podajnika drukarki. – Nic mi nie mówił.
Skinęłam głową, nawet nie patrząc na sekretarkę ubraną w elegancką kremową garsonkę, i przeciągnęłam sprzęt do podlewania kwiatków o następny metr. Mark był na krótkim urlopie na klatce schodowej budynku, w którym pracował przed przejściem do tego. Nieprzytomny dzięki krótko działającemu eliksirowi snu.
– Tak, proszę pani – powiedziałam, podnosząc głos i lekko sepleniąc. – Ale powiedział mi, które kwiatki trzeba podlać. – Ukryłam palce z umalowanymi na czerwono paznokciami, żeby sekretarka ich nie zauważyła. Nie pasowały do wizerunku dziewczyny od podlewania kwiatków. Powinnam byłam pomyśleć o tym wcześniej. – Wszystkie na tym piętrze, a potem arboretum na dachu.
Kobieta uśmiechnęła się, ukazując nienaturalnie duże zęby. Była łakiem, i to dość wysoko postawionym w biurowym stadzie, sądząc po jej ogładzie. A pan Ray nie trzymałby na stanowisku sekretarki psa, skoro było go stać na pensję dla suki. Rozsiewała dość przyjemny, lekki zapach piżma.
– Czy Mark powiedział ci o służbowej windzie na tyłach budynku? – zapytała uprzejmie. – Łatwiej z niej skorzystać niż targać wózek po schodach.
– Nie, proszę pani – odparłam, mocniej naciągając brzydką czapkę ze znaczkiem firmy ogrodniczej. – Chyba utrudnia mi zadanie, żebym nie próbowała przejąć jego terytorium.
Czując, że serce bije mi coraz szybciej, popchnęłam wózek Marka z nożycami do przycinania roślin, granulowanym nawozem i pojemnikiem do podlewania. Wiedziałam o windzie, a także o rozmieszczeniu sześciu wyjść awaryjnych i przycisków włączających alarm przeciwpożarowy oraz to, gdzie personel buira trzyma pączki.
– Ach, ci mężczyźni – powiedziała sekretarka, przewracając oczyma i siadając przed monitorem. – Czy nie zdają sobie sprawy, że mogłybyśmy rządzić światem, gdybyśmy tylko tego chciały?
Kiwnęłam głową i siknęłam odrobiną wody w następny kwiatek. Jakoś mi się wydawało, że już rządzimy tym światem.
Przez szum drukarki i cichy gwar biurowych rozmów przebiło się intensywne brzęczenie. Wydawały je skrzydełka Jenksa, mojego partnera, który przyfrunął z gabinetu szefa znajdującego się na tyłach biura; najwyraźniej był w złym humorze. Jego skrzydełka podobne do skrzydełek ważki poczerwieniały z podniecenia i sypał się z niego czarodziejski pyłek, tworząc kaskady słonecznego blasku.
– Skończyłem sprawdzać kwiatki w gabinecie – oznajmił głośno, lądując na krawędzi doniczki wiszącej przede mną. Wziął się pod boki, co sprawiło, że w swoim niebieskim kombinezonie wyglądał jak Piotruś Pan wyrosły na śmieciarza. Żona uszyła mu nawet pasującą czapeczkę. – Trzeba je tylko podlać. Mam ci tu w czymś pomóc czy mogę wrócić i pospać w samochodzie? – dodał zgryźliwie.
Zdjęłam z ramienia pojemnik z wodą i postawiłam go na podłodze, żeby zdjąć nakrętkę.
– Przydałaby mi się tabletka nawozu – podsunęłam, zastanawiając się, o co mu chodzi.
Jenks podleciał do wózka, mamrocząc pod nosem, i zaczął w nim grzebać. We wszystkie strony zaczęły się sypać zielone druciki mocujące, podpórki i zużyte paski testowe odczynu pH.
– Mam – oznajmił, znalazłszy białą tabletkę nawozu wielkości jego głowy.
Upuścił ją do pojemnika; rozpuściła się z sykiem w wodzie. Nie był to nawóz, lecz substancja natleniająca i wywołująca wydzielanie śluzu. Po co kraść rybę, jeśli ma zdechnąć podczas transportu?
– O Boże, Rachel – szepnął Jenks, lądując na moim ramieniu. – To jest poliester. Mam na sobie poliester!
Kiedy sobie uświadomiłam przyczynę jego złego humoru, opadło ze mnie napięcie.
– Nic ci nie będzie.
– Mam wysypkę! – stwierdził, drapiąc się energicznie pod kołnierzykiem. – Nie mogę nosić poliestru. Pixy mają na niego alergię. Zobacz. Widzisz? – Przechylił głowę tak, że jego blond włosy odsłoniły szyję, ale znajdował się zbyt blisko, żebym mogła wyraźnie zobaczyć. – Wypryski. I śmierdzi. Czuję zapach ropy. Mam na sobie zdechłego dinozaura. Nie mogę się ubierać w martwe zwierzę. To barbarzyństwo, Rache – zakończył błagalnie.
– Jenks? – Zakręciłam pojemnik i znów przewiesiłam go sobie przez ramię, spychając z niego przy okazji Jenksa. – Ja mam na sobie to samo. Wytrzymaj.
– Ale to śmierdzi!
Spojrzałam na unoszącą się przede mną jego sylwetkę.
– Przytnij trochę gałązek – powiedziałam przez zaciśnięte zęby.
Strzepnął w moją stronę rękami i odfrunął do tyłu. Trudno. Poklepałam się po tylnej kieszeni mojego obrzydliwego kombinezonu i znalazłam nożyce. Miss Zawodowa Sekretarka wystukiwała list, a ja rozłożyłam składaną drabinkę i przystąpiłam do obcinania liści z rośliny wiszącej obok jej biurka. Jenks zaczął mi pomagać i po chwili szepnęłam:
– Jesteśmy gotowi?
Skinął głową, nie spuszczając z oczu otwartych drzwi gabinetu pana Raya.
– Kiedy następnym razem będzie sprawdzał pocztę, przewróci się cały system zabezpieczenia Internetu. Jeśli sekretarka ma o tym pojęcie, naprawa potrwa pięć minut, a jeśli nie ma, cztery godziny.
– Potrzebuję tylko pięciu minut – powiedziałam, pocąc się od słonecznego ciepła, wpadającego przez okno.
Pachniało tu jak w ogrodzie, w ogrodzie z mokrym psem dyszącym na chłodnych płytkach.
Czując przyśpieszone bicie serca, przesunęłam się ku następnej roślinie. Znalazłam się za biurkiem i sekretarka zesztywniała. Wtargnęłam na jej teren, lecz umiała sobie z tym poradzić. Byłam dziewczyną od podlewania kwiatków. Nie przerywałam pracy, z nadzieją że ­sekretarka ­przypisuje moje rosnące napięcie znalezieniem się tak blisko niej. Jedną rękę położyłam na nakrętce pojemnika z wodą. Mogłam ją zdjąć jednym ruchem.
– Vanesso! – dobiegł gniewny okrzyk z gabinetu na zapleczu.
– Zaczyna się – rzekł Jenks, podfruwając pod sufit, do kamer.
Odwróciłam się i zobaczyłam rozgniewanego mężczyznę, wychylającego się do połowy zza drzwi gabinetu; sądząc po jego niewielkim wzroście i delikatniej budowie, był łakiem.
– Znów to samo – powiedział. Miał poczerwieniałą twarz, a grubymi dłońmi ściskał łukowatą framugę. – Nie znoszę tych urządzeń. Co było nie tak z papierem? Lubię papier.
Na twarzy sekretarki rozlał się zawodowy uśmiech.
– Znów pan na niego nakrzyczał, prawda? Mówiłam panu, że komputery są jak kobiety. Jeśli się na nie krzyczy albo prosi o zrobienie za dużo rzeczy naraz, zacinają się.
Pan Ray mruknął coś w odpowiedzi i zniknął w gabinecie, nieświadomy, że sekretarka właśnie mu zagroziła, albo nie przyjmując tego do wiadomości. Serce zabiło mi żywiej. Przysunęłam drabinkę do akwarium.
Vanessa westchnęła.
– Niech Bóg ma go w opiece – mruknęła, wstając. – Językiem mógłby pokierszować sobie jaja. – Spojrzała na mnie z rozdrażnieniem i poszła do gabinetu, głośno stukając obcasami. – Proszę niczego nie dotykać – powiedziała głośno. – Już idę.
Odetchnęłam szybko.
– Kamery? – zapytałam szeptem.
Jenks zniżył lot.
– Dziesięciominutowa pętla. Możesz działać.
Podleciał do głównych drzwi i przysiadł na listwie nad nadprożem, żeby móc się z niej zwiesić i obserwować zewnętrzny korytarz. Skrzydełka rozmazały mu się w niemal niewidoczną plamę ruchu; ruchem kciuka skierowanego ku górze dał mi znać, że droga wolna.
Skóra ściągnęła mi się ze zniecierpliwienia. Zdjęłam z akwarium pokrywę i z wewnętrznej kieszeni kombinezonu wyjęłam zieloną siatkę do łapania ryb. Stojąc na szczycie drabinki, podwinęłam rękaw do łokcia i zanurzyłam siatkę w wodzie. Obie ryby natychmiast śmignęły pod tylną ściankę.
– Rachel! – syknął mi nagle przy uchu Jenks. – Ona jest dobra. Jest już w połowie roboty.
– Pilnuj drzwi, Jenks – powiedziałam.
Przygryzłam wargę. Jak długo może trwać łapanie ryby? Przewróciłam kamień, żeby dostać się do ukrytych za nim koi. Śmignęły pod przednią ściankę.
Zaczął cicho dzwonić telefon.
– Odbierzesz, Jenks? – zapytałam spokojnym tonem, ukośnie ustawioną siatką zapędzając ryby w kąt akwarium. – Mam was...
Jenks sfrunął z drzwi i wylądował na świecącym przycisku.
– Biuro pana Raya. Proszę zaczekać – powiedział falsetem.
– Gówno – zaklęłam, bo ryba przemknęła obok zielonej siatki. – No chodź, ja tylko usiłuję dostarczyć cię do domu, ty oślizły płetwiaku – wabiłam koi przez zaciśnięte zęby. – Prawie... prawie...
Ryba znajdowała się między siatką i szkłem. Gdyby tylko się nie ruszała...
– Hej! – dobiegł z korytarza tubalny głos.
Pod wpływem fali adrenaliny poderwałam głowę. W korytarzu prowadzącym do pozostałych biur stał drobny mężczyzna ze starannie przystrzyżoną brodą i plikiem papierów.
– Co robisz? – zapytał wojowniczym tonem.
Zerknęłam na akwarium z zanurzoną w nim moją ręką. Siatka była pusta. Ryba się wymknęła.
– Upuściłam nożyczki – powiedziałam.
Z gabinetu pana Raya, znajdującego się z mojej drugiej strony, dobiegł stukot obcasów i oburzony głos Vanessy:
– Panie Ray!
Cholera. To tyle, jeśli chodzi o łatwy sposób.
– Plan B, Jenks – powiedziałam, chwyciłam akwarium za górną część ścianki i pociągnęłam.
Na biurko Vanessy poleciało sto litrów lepkiej wody dla ryb; z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł krzyk sekretarki. Obok niej pojawił się pan Ray. Zeskoczyłam z drabinki, przemoczona od pasa w dół. Wszyscy znieruchomieli z zaskoczenia, a ja przepatrywałam podłogę.
– Mam cię! – zawołałam, rzucając się w stronę tej właściwej ryby.
– Ona przyszła po rybę! – zawołał drobny mężczyzna, a z korytarza wchodziło coraz więcej osób. – Łapcie ją!
– Uciekaj! – krzyknął piskliwie Jenks. – Ja ich zatrzymam.
Zgarbiona, usiłowałam złapać rybę, nie robiąc jej przy tym krzywdy. Wiła się i wymykała, i kiedy w końcu oplotłam ją palcami, odetchnęłam gwałtownie. Wrzuciłam ją do pojemnika z wodą, mocno go zakręciłam i uniosłam wzrok.
Jenks, niczym jakiś świetlik z piekła rodem, pomykał między łakami, wymachując ołówkami i bombardując nimi wrażliwe części ciała. Dziesięciocentymetrowy pixy trzymał w szachu troje łaków. Nie byłam zdziwiona. Pan Ray spokojnie wszystko obserwował, dopóki się nie zorientował, że mam jedną z jego ryb.
– Co ty, u diabła, robisz z moją rybą? – zapytał z twarzą poczerwieniałą z gniewu.
– Wynoszę się – odparłam.
Pan Ray rzucił się na mnie z wyciągniętymi rękami. Usłużnie chwyciłam go za jedną z nich i szarpnęłam Raya na moją uniesioną stopę. Zachwiał się do tyłu, chwytając się za brzuch.
– Przestań się bawić z tymi psami! – zawołałam do Jenksa, szukając drogi wyjścia. – Musimy stąd spadać!
Chwyciłam monitor Vanessy i rzuciłam nim w okno. Od dawna chciałam zrobić coś takiego z monitorem Ivy. Szkło roztrzaskało się z przyjemnym dla ucha łoskotem; ekran leżący na trawie wyglądał dość dziwnie. Do pomieszczenia wpadło mnóstwo rozzłoszczonych łaków, wydzielających woń piżma. Złapałam pojemnik i rzuciłam się szczupakiem przez okno.
– Za nią! – wrzasnął ktoś.
Uderzyłam rękoma w przystrzyżoną trawę, przetoczyłam się i poderwałam na nogi.
– W górę! – odezwał się Jenks przy moim uchu. – Tam.
Przemknął przez mały ogrodzony dziedziniec. Ruszyłam za nim, przewieszając ciężki pojemnik przez plecy. Miałam w ten sposób wolne ręce i łatwiej mogłam się wspiąć na ozdobną kratę. Nie zwracałam uwagi na ciernie wbijające mi się w dłonie.
Dysząc, dotarłam do szczytu kraty. Trzask gałązek świadczył, że ruszyła pogoń. Wciągnęłam się na płaski smołowany dach wysypany żwirem i ruszyłam biegiem. Tu, na górze, wiatr był gorący, a przede mną rozpościerała się panorama Cincinnati.
– Skacz! – krzyknął Jenks, kiedy dotarłam do krawędzi.
Ufałam mu. Machając rękami i wciąż przebierając nogami, skoczyłam w przestrzeń.
Mój żołądek powędrował w dół, poczułam falę adrenaliny. To był parking! Jenks posłał mnie z dachu, żebym wylądowała na parkingu!
– Ja nie mam skrzydeł, Jenks! – wrzasnęłam.
Zacisnęłam zęby i zgięłam kolana.
Uderzyłam w nawierzchnię i poczułam eksplozję bólu. Upadłam do przodu, ścierając sobie dłonie. Pękł pasek od pojemnika z wodą, który z hałasem spadł na ziemię. Potoczyłam się, by złagodzić efekt uderzenia.
Metalowy pojemnik się odtoczył, więc, ciężko dysząc, ruszyłam chwiejnie za nim i nawet musnęłam go palcami, kiedy wtaczał się pod samochód. Zaklęłam, rozpłaszczyłam się na ziemi i spróbowałam go dosięgnąć.
– Tam jest! – rozległ się krzyk.
Coś brzęknęło o samochód nade mną, a potem jeszcze raz. W nawierzchni obok mojego łokcia nagle pojawiła się dziurka. Obsypały mnie ostre odłamki. Strzelają do mnie?
Stękając, wśliznęłam się pod samochód, wyciągnęłam pojemnik i zgarbiona nad nim, wycofałam się.
– Hej! – wrzasnęłam, odrzucając włosy z oczu. – Co wy, do diabła, robicie? To tylko ryba! I nawet nie jest wasza!
Trójka łaków na dachu wpatrywała się we mnie. Jeden uniósł broń do oka.
Odwróciłam się i rzuciłam do ucieczki. To już nie było warte pięciuset dolarów. Może pięciu tysięcy. Pędząc za Jenksem, przysięgłam sobie, że następnym razem dowiem się szczegółów, nim zażądam zwykłego honorarium.
– Tędy! – zawołał cienkim głosem pixy.
Uderzały we mnie drobiny rozpryśniętej nawierzchni. Parking nie miał bramy; z mięśniami drżącymi od nadmiaru adrenaliny przebiegłam przez ulicę i wmieszałam się między przechodniów. Sece mocno mi biło; zwolniłam, by się obejrzeć, i zobaczyłam sylwetki ścigających na tle nieba. Nie zeskoczyli z dachu. Nie musieli. Zostawiłam swoją krew na całej kracie. Mimo to nie sądziłam, by mieli mnie szukać. To nie była ich ryba – ona należała do Wyjców. A czynsz miała mi opłacić miejscowa drużyna baseballu składająca się wyłącznie z Inderlanderów.
Usiłowałam dopasować krok do tempa poruszania się otaczających mnie ludzi. Słońce prażyło i w moim poliestrowym worku byłam cała spocona. Jenks prawdopodobnie pilnował tyłów, więc skręciłam w jakiś zaułek, żeby się przebrać. Postawiłam rybę na ziemi i odchyliłam głowę, opierając się o chłodną ścianę budynku. Udało się. Zarobiłam na czynsz na kolejny miesiąc.
Zdjęłam z szyi amulet przebrania. Od razu poczułam się lepiej; zniknęło złudzenie śniadej kobiety o ­kasztanowych włosach i dużym nosie, odsłaniając moje sięgające ramion, rude kręcone włosy i jasną skórę. Zerknęłam na otarte dłonie i ostrożnie potarłam nimi o siebie. Mogłam zabrać ze sobą amulet na ból, ale w razie schwytania chciałam mieć przy sobie jak najmniej amuletów, żeby mój „zamiar kradzieży” nie został przekwalifikowany na „zamiar kradzieży oraz spowodowania obrażeń fizycznych”. Z tego pierwszego mogłabym się wywinąć, za drugi musiałabym odpowiadać. Byłam agentką; znałam prawo.
Nie przejmując się ludźmi mijającymi wylot zaułka, zdjęłam wilgotny kombinezon i wepchnęłam go do pojemnika na śmieci. Od razu poczułam się lepiej. Pochyliłam się, żeby odwinąć nogawki moich skórzanych spodni i nasunąć je na czarne botki, a potem odkryłam nowe otarcie na spodniach i wykręciłam się, by obejrzeć wszystkie uszkodzenia. Balsam do skór, który miała Ivy, zapewne pomoże, ale asfalt i skóra nie pasują do siebie. Co prawda lepiej, żeby były otarte spodnie niż ja, i dlatego je wkładałam.
W cieniu wrześniowe powietrze było przyjemne; włożyłam do spodni wiązaną na szyi czarną skórzaną bluzkę bez pleców i podniosłam pojemnik. Czując się bardziej sobą, wyszłam na słońce. Czapkę włożyłam na głowę jakiemuś przechodzącemu obok dziecku. Chłopczyk uśmiechnął się i pomachał mi nieśmiało ręką, a jego matka pochyliła się i zapytała, skąd ma tę czapkę. Pogodzona ze światem, stukając obcasami i strosząc palcami włosy, szłam w stronę Placu Fontanny, skąd miał mnie zabrać samochód. Zostawiłam tam rano ciemne okulary i przy odrobinie szczęścia, wciąż tam będą. Niech Bóg ma mnie w opiece, ale lubię niezależność.
Upłynęły już prawie trzy miesiące od czasu, kiedy załamałam się pod gównianymi zleceniami, jakie dawał mi mój dawny szef w Inderlandzkiej Służbie Bezpieczeństwa. Czując się wykorzystywana i całkowicie niedoceniana, złamałam niepisaną zasadę i odeszłam z ISB, by założyć własną agencję. Wtedy wydawało się to dobrym pomysłem, ale uniknięcie wyroku śmierci wydanego na mnie, kiedy nie miałam na łapówkę za zerwanie kontraktu, otworzyło mi oczy. Nie udałoby mi się, gdyby nie Ivy i Jenks.
Co dziwne, kiedy w końcu zaczynałam wyrabiać sobie nazwisko, sytuacja stawała się trudniejsza, a nie łatwiejsza. To prawda, że wykorzystywałam mój dyplom, przygotowując amulety, jakie kiedyś kupowałam, a także takie, na które nigdy nie było mnie stać. Lecz prawdziwy problem stanowiły pieniądze. Nie chodziło o to, że nie udawało mi się zdobywać zleceń; po prostu pieniądze jakoś nie zostawały długo w stojącym na lodówce pojemniku na herbatniki.
To, co zarobiłam dzięki udowodnieniu, że truciznę pewnemu lisołakowi podsunęło rywalizujące legowisko, poszło na przedłużenie mojej koncesji czarownicy; kiedyś płaciła za to ISB. Odzyskałam skradzionego famulusa pewnej czarodziejki, ale zarobione pieniądze wydałam na comiesięczną klauzulę dodatkową do ubezpieczenia zdrowotnego. Nie wiedziałam, że agentów niemal nie da się ubezpieczyć; dostałam kartę od ISB i jej używałam. Potem musiałam zapłacić jednemu gościowi za zdjęcie zabójczych zaklęć z moich rzeczy, wciąż znajdujących się w magazynie, kupić Ivy jedwabny szlafrok w zamian za ten, który jej zniszczyłam, i wybrać kilka strojów dla siebie, ponieważ musiałam teraz dbać o reputację.
Lecz moje finanse systematycznie uszczuplały opłaty za taksówki. Większość kierowców autobusów w Cincinnati znała mnie z widzenia i nie chciała zabierać z przystanków, dlatego musiała po mnie przyjeżdżać Ivy. To było po prostu niesprawiedliwe. Minął już prawie rok od czasu, kiedy usiłując przyszpilić pewnego łaka, przez przypadek usunęłam owłosienie wszystkim ludziom znajdującym się w autobusie.
Miałam dosyć niemal ciągłego bycia pod kreską, a pieniądze za odzyskanie maskotki Wyjców dałyby mi oddech na miesiąc. I łaki nie będą mnie ścigać. To nie była ich ryba. Gdyby ktoś zechciał złożyć skargę w ISB, musiałby wyjaśnić, skąd ją ma.
– Hej, Rache – odezwał się Jenks, sfruwając nie wiadomo skąd. – Na tyłach czysto. Jaki jest plan B?
Uniosłam brwi i spojrzałam na niego z ukosa; leciał obok mnie.
– Chwycić rybę i wziąć nogi za pas.
Jenks się roześmiał i wylądował na moim ramieniu. Pozbył się swego maleńkiego kombinezonu i w zielonej jedwabnej koszuli z długimi rękawami i w spodniach wyglądał jak zawsze. Czoło miał przewiązane czerwoną apaszką, by dać znać jakimkolwiek pixy czy fairy, na których terenie się znalazł, że nie kłusuje. Skrzydełka iskrzyły mu się resztkami czarodziejskiego pyłku powstałego w zamęcie.
Kiedy dotarliśmy do Placu Fontanny, zwolniłam. Nigdzie nie widziałam Ivy, zaczęłam więc się za nią rozglądać. Usiadłam po suchej stronie fontanny i powiodłam palcami pod krawędzią misy, szukając okularów. ­Wiedziałam, że Ivy przyjedzie. Ta kobieta żyła i umierała według rozkładu dnia.
Jenks przeleciał przez wodną mgiełkę, by pozbyć się resztek „smrodu zdechłego dinozaura”, ja włożyłam okulary. Blask wrześniowego popołudnia złagodniał i mogłam przestać mrużyć oczy. Wyciągnęłam nogi i od niechcenia zdjęłam z szyi amulet zapachu, po czym upuściłam go do misy fontanny. Łaki tropiły, kierując się zapachem, i jeśli rzeczywiście poszły za mną, to kiedy tylko wsiądę do samochodu Ivy i odjadę, ślad się urwie w tym miejscu.
Z nadzieją, że nikt tego nie zauważył, rozejrzałam się po otaczających mnie ludziach: nerwowy, anemicznie wyglądający wampirzy sługus wykonujący za swego kochanka jego dzienne zadania; dwie szepczące kobiety, z chichotem przyglądające się jego szyi pokrytej licznymi bliznami; zmęczony czarownik – nie, czarodziej, ponieważ nie wyczuwałam silnego zapachu sekwoi – siedzący na pobliskiej ławce i jedzący bułeczkę. Odetchnęłam płytko i usiadłam wygodniej. Czekanie na samochód stanowiło niejakie rozczarowanie.
– Chciałabym mieć samochód – powiedziałam do Jenksa, umieszczając pojemnik z rybą między stopami.
Samochody jadące ulicą w odległości dziesięciu metrów to ruszały, to stawały. Ruch się zwiększał i domyśliłam się, że zapewne jest już po czternastej i właśnie zaczyna się pora dnia, kiedy Inderlanderzy i ludzie zaczynają codzienne zmagania o współistnienie na tej samej, ograniczonej przestrzeni. Sytuacja stawała się o wiele łatwiejsza po zachodzie słońca, kiedy większość ludzi wracała do domów.
– Po co ci samochód? – zapytał Jenks, który przysiadł na moim kolanie i zaczął czyścić swoje ważkowe skrzydełka długimi, starannymi pociągnięciami. – Ja nie mam samochodu. Nigdy go nie miałem. Nie mam kłopotów z poruszaniem się. Samochody to kłopoty – oznajmił, ale ja już go nie słuchałam. – Trzeba je tankować, utrzymywać w dobrym stanie, poświęcać czas na ich mycie, trzeba mieć gdzie je trzymać, no i wciąż na nie wydawać pieniądze. To gorsze niż dziewczyna.
– Mimo to – powiedziałam, poruszając stopą, by go zdenerwować – chciałabym mieć samochód. – Zerknęłam na przechodniów. – James Bond nigdy nie musiał czekać na autobus. Widziałam wszystkie filmy o nim i nigdy nie czekał na autobus. – Spojrzałam spod przymrużonych powiek na Jenksa. – Przez to nie ma czadu.
– No tak – odparł, patrząc gdzieś za mnie. – Widzę też, gdzie mogłoby być bezpieczniej. Godzina jedenasta. Łaki.
Wstrzymałam oddech, spojrzałam i znów poczułam napięcie.
– Cholera – szepnęłam, podnosząc pojemnik.
To była ta sama trójka. Poznałam to po ich zgarbionych sylwetkach i szybkich oddechach. Zacisnęłam zęby, wstałam i obeszłam fontannę, by mnie przed nimi zasłoniła. Gdzie jest Ivy?
– Rache? – odezwał się pytająco Jenks. – Dlaczego cię gonią?
– Nie wiem. – Pomyślałam o krwi, którą zostawiłam na różach. Jeśli nie uda mi się przerwać tropu zapachowego, to podążą za mną do samego domu. Ale dlaczego? Czując suchość w ustach, siedziałam odwrócona plecami do nich. Wiedziałam, że Jenks czeka. – Zwietrzyli mnie?
Odleciał z szelestem skrzydełek.
– Nie – powiedział, wróciwszy po sekundzie. – Dzieli was jakieś pół kwartału, ale musisz się stąd ruszyć.
Poruszyłam się niespokojnie. Porównywałam ryzyko czekania na Ivy z posłuchaniem Jenksa i zostaniem zauważoną.
– Niech to diabli, chciałabym mieć samochód – mruknęłam.
Wychyliłam się, wypatrując na ulicy wysokiej niebieskiej sylwetki autobusu, taksówki, czegokolwiek. Gdzie, do diabła, jest Ivy?
Wstałam z mocno bijącym sercem. Przycisnęłam rybę do siebie i skierowałam się w stronę ulicy, chcąc się dostać do pobliskiego biurowca i labiryntu, w którym mogłabym się zgubić, czekając na Ivy. Ale tuż przede mną zatrzymał się duży czarny ford crown Victoria, odcinając mi drogę ucieczki.
Zgromiłam kierowcę wzrokiem, ale mina mi zrzedła, kiedy z jękiem mechanizmu opuściła się szyba, a kierowca obrócił się w moją stronę.
– Pani Morgan? – zapytał ciemnowłosy mężczyzna głębokim głosem o wojowniczym zabarwieniu.
Obejrzałam się na łaki, potem spojrzałam na samochód i na kierowcę. Czarny crown Victoria prowadzony przez mężczyznę w czarnym garniturze mógł oznaczać tylko jedno. Federalne Biuro Inderlandzkie, prowadzony przez ludzki odpowiednik ISB. Czego chce FBI?
– Tak. A pan?
Zirytował się lekko.
– Rozmawiałem z panią Tamwood. Powiedziała, że mo­gę tu panią znaleźć.
Ivy. Położyłam rękę na otwartym oknie.
– Wszystko z nią w porządku?
Zacisnął usta. Za nim tworzył się korek.
– Tak było, kiedy rozmawiałem z nią przez telefon.
Jenks zawisł przede mną z przestrachem malującym się na twarzyczce.
– Zwietrzyli cię, Rache.
Odetchnęłam przez nos i zerknęłam za siebie. Mój wzrok padł na jednego z łaków. Widząc, że na niego patrzę, szczeknął. Pozostałe dwa ruszyły w moją stronę, biegnąc z nieśpiesznym wdziękiem. Przełknęłam z trudem ślinę. Byłam karmą dla psów. Tak właśnie. Karmą dla psów. Koniec gry. Uruchomić komputer na nowo.
Obróciłam się na pięcie, chwyciłam klamkę i szarpnęłam. Zanurkowałam do środka i trzasnęłam drzwiami.
– Jedź! – wrzasnęłam, odwracając się, by spojrzeć przez tylną szybę.
Kiedy mężczyzna zerknął w lusterko wsteczne, na jego pociągłej twarzy pojawił się cień niesmaku.
– One są z tobą?
– Nie! Czy to jeździ, czy tylko w tym siedzisz i zabawiasz się sam ze sobą?
Mruknął coś cicho z rozdrażnieniem i płynnie przyśpieszył. Obróciłam się w fotelu; łaki zatrzymały się pośrodku jezdni. Trąbili na nie kierowcy zmuszeni do zatrzymania się. Usiadłam normalnie i z ulgą zamknęłam oczy. Ivy się za to dostanie. Przysięgłam sobie, że użyję jej cennych map do walki z chwastami w ogrodzie. Miała mnie odebrać, a nie wysłać jakiegoś pomagiera z FBI.
Czując, że puls mi zwalnia, obróciłam się, by na niego spojrzeć. Był o głowę wyższy ode mnie, co miało swoją wagę – miał też niezłe ramiona, krótko przycięte kręcone czarne włosy, kwadratową szczękę i sztywne zachowanie, które sprawiało, że miałam ochotę go trzepnąć. Był ładnie, lecz nieprzesadnie umięśniony, i nie miał nawet śladu brzuszka. W swoim idealnie dopasowanym czarnym garniturze, białej koszuli i czarnym krawacie mógłby pozować do plakatu reklamującego FBI. Wąsy i brodę miał przycięte według ostatniej mody – prawie ich nie było widać – ale uznałam, że trochę przesadził z płynem po goleniu. Spojrzałam na wiszący mu u pasa futerał z kajdankami, żałując, że nie mam już swoich. Były własnością ISB i bardzo mi ich brakowało.
Jenks usadowił się na swoim zwykłym miejscu na lusterku wstecznym, gdzie wiatr nie szkodził jego skrzydełkom. Sztywniak obserwował go z napięciem świadczącym, że rzadko się stykał z pixy. Szczęściarz.
Z radia dobiegało wezwanie do złodzieja w centrum handlowym; mężczyzna je wyłączył.
– Dzięki za podwiezienie – odezwałam się. – Przysłała cię Ivy?
Oderwał wzrok od Jenksa.
– Nie. Powiedziała, że pani tu będzie. Chce z panią porozmawiać kapitan Edden. W sprawie mającej związek z radnym Trentem Kalamackiem – dodał obojętnie oficer.
– Kalamackiem! – zawołałam, a potem się przeklęłam, że w ogóle coś powiedziałam. Ten bogaty drań chciał, ­żebym albo dla niego pracowała, albo była martwa. Zależało to od jego nastroju i zachowania się jego akcji na giełdzie. – Kalamack, co? – poprawiłam się, wiercąc się na skórzanym fotelu. – Dlaczego Edden posłał cię po mnie? Jesteś w tym tygodniu na jego liście?
Nic nie powiedział; wielkimi dłońmi ściskał kierownicę tak mocno, że pobielały mu palce. Cisza się przedłużała. Przejechaliśmy na pomarańczowym świetle w trakcie jego zmiany na czerwone.
– A kim ty jesteś? – zapytałam w końcu.
Prychnął drwiąco. Byłam przyzwyczajona do nieufności, okazywanej mi przez większość ludzi. Ten gość się nie bał, i to mnie wkurzało.
– Detektyw Glenn, proszę pani – rzekł.
– Proszę pani – powiedział pixy ze śmiechem. – Powiedział do ciebie „Proszę pani”.
Spojrzałam na Jenksa ze zmarszczonymi brwiami. Gość wyglądał młodo jak na detektywa. FBI musi być w rozpaczliwej sytuacji.
– Cóż, dziękuję, detektywie Glade – powiedziałam, przekręcając jego nazwisko. – Możesz mnie wysadzić gdzie-kolwiek. Mogę stąd pojechać autobusem. Spotkam się z kapitanem Eddenem jutro. W tej chwili pracuję nad ważną sprawą.
Jenks prychnął, a mężczyzna się zaczerwienił, chociaż przy jego śniadej skórze ledwie to było widać.
– Nazywam się Glenn, proszę pani. I widziałem pani ważną sprawę. Mam panią zawieźć z powrotem do tej fontanny?
– Nie – odparłam, garbiąc się w fotelu i myśląc o rozzłoszczonych młodych łakach. – Byłabym jednak wdzięczna za podwiezienie do mojego biura. Jest w Zapadlisku, skręć w następną w lewo.
– Nie jestem pani kierowcą – powiedział ponuro, wyraźnie niezadowolony. – Jestem pani doręczycielem.
Przesunęłam rękę do środka, bo zamknął okno, używając swego przycisku. Natychmiast zrobiło się duszno. Jenks podfrunął pod sufit. Był uwięziony.
– Co ty, u diabła, robisz?! – wrzasnął piskliwie.
– Właśnie! – krzyknęłam, bardziej rozgniewana niż zaniepokojona. – Co jest?
– Kapitan Edden chce się z panią zobaczyć teraz, pani Morgan, a nie jutro. – Przeniósł spojrzenie z ulicy na mnie. Miał zaciśnięte zęby i nie podobał mi się jego paskudny uśmieszek. – A jeśli chociaż sięgnie pani po jakiś amulet, wywlokę pani czarodziejski zadek z mojego samochodu, skuję panią i wrzucę do bagażnika. Kapitan Edden wysłał mnie po panią, ale nie powiedział, w jakim ma pani być stanie.
Jenks wylądował na moim kolczyku, klnąc nieprzerwanie. Kilka razy przycisnęłam przycisk otwierania okna, ale Glenn je zablokował. Naburmuszyłam się. Mogłam wbić Glennowi palec w oko i sprawić, że zjedziemy na bok, ale po co miałabym to robić? Wiedziałam, dokąd jadę. A Edden na pewno zadba o podwiezienie mnie do domu. Wkurzało mnie jednak, że natknęłam się na człowieka, który ma większy tupet ode mnie. Na co schodzi to miasto?
Zapadła ponura cisza. Zdjęłam ciemne okulary i się przechyliłam; zauważyłam, że Glenn przekracza ograniczenie prędkości o dwadzieścia kilometrów na godzinę. Pasuje.
– Patrz – szepnął Jenks.
Pixy uniósł się z mojego kolczyka, a ja uniosłam brwi. Wpadający do środka blask jesiennego słońca nagle się roziskrzył od lśniącego pyłku rozsypanego ukradkiem nad detektywem.
Ukryłam uśmiech. Za jakieś dwadzieścia minut Glenna zacznie tak swędzieć ciało, że nie będzie w stanie usiedzieć spokojnie.
– Dlaczego się mnie nie boisz? – zapytałam bezczelnie, czując się o wiele lepiej.
– Kiedy byłem dzieckiem, po sąsiedzku mieszkała rodzina czarowników – odparł ostrożnie. – Mieli dziewczynkę w moim wieku. Dokuczała mi prawie wszystkim, czym może dokuczyć czarownica człowiekowi. – Na jego kwadratowej twarzy rozlał się delikatny uśmiech, co sprawiło, że wcale nie wyglądał na funkcjonariusza FBI. – Dzień, w którym się wyprowadziła, był najsmutniejszym dniem mego życia.
Wydęłam usta.
– Biedactwo – powiedziałam, a on się na powrót nachmurzył.
Nie byłam jednak zadowolona. Edden wysłał go po mnie, ponieważ wiedział, że go nie zastraszę.
Nienawidzę poniedziałków.




Dodano: 2010-01-21 17:51:54
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS