NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Bear, Greg - "Dzieci Darwina"
Wydawnictwo: Solaris
Cykl: Bear, Greg - "Darwin"
Tytuł oryginału: Darwin's Children
Tłumaczenie: Janusz Pultyn
Data wydania: Listopad 2009
Wydanie: 1
ISBN: 978-83-7590-036-4
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 500
Cena: 45,90
Rok wydania oryginału: 2003
Tom cyklu: 2



Bear, Greg - "Dzieci Darwina"

1
Fort Detrick, Maryland

Kaye wpatrywała się w mroczniejący salon pani Rhine. Przemeblowano go w dziwaczny sposób; przewrócona, przykryta prześcieradłem kanapa ze sterczącymi w powietrzu kikutami nóg, naokoło niej poduszki tworzące na podłodze wzór krzyża; dwa pochylone do przodu drewniane krzesła, opierające się o ścianę w kącie, jakby tkwiły tam za karę.
Stolik pokrywały białe tekturowe pudełeczka.
Freedman wcisnęła guzik łączności wewnętrznej.
– Carla, jesteśmy tutaj. Przyprowadziłam Kaye Lang Rafelson.
Pani Rhine weszła żwawo drzwiami, wzięła krzesło z kąta, zaniosła je na środek pokoju, dwa jardy od grubej szyby okna, i usiadła. Miała na sobie prosty kombinezon z niebieskiego dżinsu. Ręce, dłonie i większość twarzy owijała jej gaza. Nosiła chustkę i nic nie wskazywało, aby pozostały jej jakiekolwiek włosy. Niewielkie skrawki widocznej skóry były czerwone i napuchnięte. Oczy lśniły bystro między pasmami gazy, owijającymi głowę jak u mumii.
– Przygaszę światła – powiedziała głosem wyraźnym i ostrym jak kryształ. – Rozjaśnijcie swoje. Nie trzeba na mnie patrzeć.
– W porządku – przystała Freedman i zwiększyła oświetlenie w pomieszczeniu dla gości.
W salonie pani Rhine robiło się coraz ciemniej, aż stała się widoczna tylko jej sylwetka.
– Witam w moim domu, doktor Rafelson – powiedziała.
– Bardzo się ucieszyłam, gdy otrzymałam od pani wiadomość – odparła Kaye.
Freedman założyła ręce i cofnęła się trochę.
– Christopher Dicken przeważnie przynosił kwiaty – powiedziała pani Rhine. Jej ruchy były niezdarne, rwane. – Już nie mogę dostawać kwiatów. Raz na tydzień muszę wchodzić do szafki, a wtedy przysyłają tu robota, który wszystko szoruje. Muszą się pozbywać wszystkich tych stworków żyjących w kurzu. Grzybów, bakterii i żyjątek, które mogą się żywić kawałkami łuszczącego się naskórka. Mogłyby mnie teraz zabić, gdyby gromadziły się tutaj.
– Jestem wdzięczna za list, który mi pani wysłała.
– Sieć jest moim życiem, Kaye. Jeśli mogę się tak do pani zwracać.
– Oczywiście.
– Wydaje mi się, że znam panią. Christopher tak często o pani mówił. Obecnie nie mam zbyt wielu gości. Zapomniałam, jak reagować na prawdziwych ludzi. Piszę na mojej czystej klawiaturce i podróżuję po całym świecie, ale nigdy się stąd nie ruszam, niczego tak naprawdę nie dotykam ani nie widzę. Dochodzę do wniosku, że już do tego przywykłam, ale potem znowu wpadam w złość.
– Potrafię to sobie wyobrazić – powiedziała Kaye.
– Proszę mi powiedzieć, co konkretnie sobie pani wyobraża, Kaye – odparła pani Rhine, podrywając głowę.
– Wyobrażam sobie, że czuje się pani obrabowana.
Mroczny cień przytaknął.
– Z całej mojej rodziny. To dlatego napisałam do pani. Kiedy przeczytałam, co spotkało pani męża, pani córkę, pomyślałam: ona nie jest tylko naukowcem, symbolem ruchu czy sławną osobą. Jest jak ja. Z tym że, oczywiście, któregoś dnia będzie ich pani mogła odzyskać.
– Ciągle próbuję odzyskać córkę – powiedziała Kaye. – Ciągle jej szukamy.
– Żałuję, że nie mogę pani powiedzieć, gdzie jest.
– Ja też – przyznała Kaye, przełykając ślinę wewnątrz kaptura. Powietrze przepływające w sztywnym skafandrze izolacyjnym nie było zbyt dobre.
– Czytała pani Karla Poppera? – zapytała pani Rhine.
– Nie, nigdy – odparła Kaye i poprawiła plastikową zmarszczkę w pasie. Zauważyła przy tym, że skafander jest pokryty czymś w rodzaju taśmy klejącej. Na moment odwróciło to jej uwagę; słyszała, że obcięto fundusze, ale nigdy do końca nie uświadamiała sobie, jakie są tego skutki.
– …pisze, że cała grupa filozofów i myślicieli, łącznie z nim, uważa jaźń za zjawisko społeczne – mówiła pani Rhine. – Gdyby chowała się pani poza społeczeństwem, nigdy nie rozwinęłaby pani w sobie pełnej jaźni. Cóż, ja tracę swoją. Czuję się niepewnie, używając zaimka osobowego. Oszaleję, ale ja… ta rzecz, którą jestem… – Urwała. – Marian, muszę porozmawiać z Kaye na osobności. A przynajmniej przekonaj mnie, że nikt nie będzie nas podsłuchiwał ani nagrywał.
– Sprawdzę u technika, czy to możliwe. – Freedman porozmawiała krótko z technikiem pilnującym bezpieczeństwa. Potem ostrożnie wyszła z pomieszczenia dla gości, ciągnąc za sobą pępowinę. Drzwi zamknęły się za nią.
– Dlaczego tu jesteś? – zapytała pani Rhine cichym, ledwo dosłyszalnym głosem. Kaye dostrzegała w jej oczach odblaski jaśniejszych świateł z drugiej strony szyby.
– Bo dostałam wiadomość od pani. A ponadto uznałam, że pora już spotkać się z panią.
– Nie jesteś tutaj, aby mnie zapewniać, że znajdą lekarstwo? Bo niektórzy przychodzą tutaj i tak mówią, a nie znoszę tego.
– Nie – odparła Kaye.
– No to po co? Po co rozmawiać ze mną? Pocztą elektroniczną wysyłam listy do mnóstwa osób. Nie sądzę, aby większość wpuścili tutaj. Jestem zdumiona, że pozwolili przyjść tobie.
Marian Freedman zadbała o to.
– Napisała pani, że wyczuwa, jak staje się coraz mądrzejsza i bardziej odległa – powiedziała Kaye – ale też traci własne ja. – Patrzyła na mroczną postać w ciemnym pokoju. Egzema bardzo się pogorszyła, dowiedziała się Kaye na spotkaniu przed dołączeniem do Marian Freedman. – Chciałabym usłyszeć coś więcej – dodała.
Pani Rhine nagle pochyliła się do przodu.
– Wiem, dlaczego tu jesteś – powiedziała wznoszącym się głosem.
– Dlaczego? – zapytała Kaye.
– Obie mamy wirusa.
Chwila milczenia.
– Nie rozumiem – powiedziała cicho Kaye.
– Asceci siadają na kamiennych kolumnach, aby unikać dotykania ich przez ludzi. Czekają na Boga. Stają się obłąkani. Tak samo jest ze mną. Jestem świętym Antonim, ale diabły są zbyt przebiegłe, aby tracić czas na kuszenie mnie. Już jestem w piekle. Nie są mi potrzebni, abym pamiętała o sobie. Zmieniłam się. Mój mózg jakby się powiększył, ale jednocześnie przypomina ogromny magazyn wypełniony pustymi skrzyniami. Czytałam i starałam się zapełniać owe skrzynie. Byłam taka głupia, byłam tylko hodowcą, wirus ukarał mnie za głupotę, tak bardzo chciałam żyć, że przyjęłam w siebie tkankę świńską, a to zostało zabronione, prawda? Nie jestem Żydówką, ale świnie to potężne stworzenia, bardzo uduchowione, nie sądzisz? Prześladują mnie. Czytałam powieści o duchach. Horrory. Piszą przerażające rzeczy o świniach. Trajkoczę jak opętana, wiem. Marian słucha, inni słuchają, ale to dla nich mordęga. Przerażam ich, wiem. Zastanawiają się, jak długo wytrzymam.
Żołądek Kaye był tak mocno ściśnięty, że czuła w gardle wyciskany przez niego kwas. Ogromnie współczuła kobiecie za szybą, ale nie potrafiła wymyślić niczego, co mogłaby powiedzieć albo zrobić, by ją pocieszyć.
– Nadal słucham – powiedziała.
– Dobrze – pochwaliła pani Rhine. – Chciałam ci tylko powiedzieć, że wkrótce umrę. Wyczuwam to we krwi. Ty także, choć może nie tak szybko.
Pani Rhine wstała i obeszła wokół przewróconą i przykrytą kanapę.
– Mam takie koszmary. Jakoś się stąd wydostaję, chodzę sobie i dotykam ludzi, próbuję pomagać, ale w końcu wszystkich zabijam. Potem odwiedzam Boga… i zarażam Go chorobą. Zabijam Boga. Diabeł mówi do Niego: „Przecież Ci powiedziałem”. Drwi sobie z umierającego Boga, a ja mówię: „Dobrze ci tak”.
– Och. – Kaye przełknęła ślinę. – To nie tak. Nie stanie się w ten sposób.
Pani Rhine pomachała rękoma w stronę okna.
– Nie jesteś w stanie zrozumieć. Jestem zmęczona.
Kaye chciała powiedzieć coś więcej, ale nie mogła.
– Idź już, Kaye – ponagliła ją Carla Rhine.

Kaye popijała kawę z filiżanki w małym gabinecie Marian Freedman. Płakała tak mocno, że dygotały jej ramiona. Powstrzymywała się, zdejmując skafander i biorąc prysznic, jadąc windą, ale teraz nie mogła przestać.
– Poszło źle – była w stanie wykrztusić między spazmami. – Zupełnie sobie nie poradziłam.
– Nic z tego, co robimy, nie ma znaczenia dla Carli – powiedziała Freedman. – Ja też nie wiem, co mam jej mówić.
– Mam nadzieję, że to jej nie zaszkodziło.
– Wątpię, aby tak było – uznała Freedman. – Jest silna na mnóstwo sposobów. Tym bardziej okrutny jest jej los. Inni są spokojni. Mają swoje przyzwyczajenia. Przypominają chomiki. Wybacz mi, ale to prawda. Carla jest inna.
– Została świętą – powiedziała Kaye, prostując się w plastikowym krześle i biorąc następną chusteczkę higieniczną ze zdobionego w kwiatowe wzory pudełka stojącego na biurku Freedman. Wytarła oczy i pokręciła głową.
– Nie świętą – zaprzeczyła trochę rozgniewana Freedman. – Może przeklętą.
– Mówi, że umiera.
Freedman popatrzyła na odległą ścianę.
– Wytwarza nowe rodzaje retrowirusów, wielce spójne, eleganckie maleństwa, zupełnie inne od kleconych byle jak potworków, które pojawiały się przedtem. Nie mają też zupełnie genów świńskich. Żaden z tych nowych wirusów nie jest zaraźliwy, ani nawet patogenny, o ile potrafimy to stwierdzić, ale urządzają istne piekło w jej systemie immunologicznym. U innych pań… to samo.
Marian Freedman skupiła uwagę na Kaye, która z coraz większym niesmakiem wpatrywała się w jej ciemne, wycieńczone oczy.
– Ostatnim razem, kiedy Christopher Dicken był tutaj, popracował ze mną nad częścią próbek – ciągnęła Freedman. – Uważamy, że w niecały rok, może najwyżej kilka miesięcy, wszystkie nasze panie zaczną wykazywać objawy stwardnienia rozsianego, może też różnych chorób tkanki łącznej. – Zacisnęła usta, zamilkła, ale ciągle wpatrywała się w Kaye.
– I? – zapytała Kaye.
– Sądzi, że objawy te nie mają nic wspólnego z przeszczepami tkanki świni. Panie mogą po prostu trochę przyspieszać. Być może u pani Rhine jako pierwszej pojawi się syndrom post-SHEVY, skutek uboczny ciąży SHEVY. Niewykluczone, że będzie dość paskudny.
Kaye przyjęła spokojnie tę zapowiedź, ale nie była w stanie powiązać z nią jakiegokolwiek uczucia – nie po spotkaniu z Carlą Rhine.
– Christopher nic mi nie powiedział.
– Cóż, chyba wiem dlaczego.
Kaye rozmyślnie skierowała swoje myśli na inne tory; w tej umożliwiającej przeżycie taktyce stała się od dziesięciu lat biegła.
– Lecę do Kalifornii na spotkanie z Mitchem. Ciągle szuka Stelli.
– Są jakieś jej ślady? – zapytała Freedman.
– Jeszcze nie – odparła Kaye.
Wstała, a Freedman podsunęła specjalny koszyk na odpadki z napisem „Zagrożenie biologiczne”, aby trafiły do niego przesycone łzami chusteczki.
– Jutro Carla może się zachowywać zupełnie inaczej. Zapewne powie mi, jak bardzo jest zadowolona z twoich odwiedzin. Taka już jest.
– Rozumiem – powiedziała Kaye.
– Nie, nie rozumiesz – zaprzeczyła Freedman.
Kaye nie była w odpowiednim humorze.
– Właśnie że rozumiem – upierała się z naciskiem.
Freedman chwilę się jej przyglądała; potem poddała się, wzruszając ramionami.
– Przepraszam za niegrzeczne zachowanie – wyjaśniła. – Szerzy się tutaj jak epidemia.

Dwie godziny później Kaye wsiadła w Baltimore do samolotu lecącego do Kalifornii, nie dając słońcu szans na odpoczynek. Od jadącego przejściem między fotelami wózka z napojami dolatywały zapachy lodu, kawy i soku pomarańczowego. Gdy oglądała wiadomości dotyczące toczących się przed sądami federalnymi procesów byłych członków kierownictwa Urzędu Stanu Wyjątkowego, zaciskała zęby, aby jej nie szczękały. Przyczyną nie był chłód, ale obawa.
Przez niemal całe swe życie Kaye wierzyła, że dzięki poznawaniu biologii, sposobów działania życia, osiągnie poznanie samej siebie, oświecenie. Zrozumienie, jak działa życie, wyjaśni jej wszystko: początki, końce i wszelkie rzeczy pomiędzy. Im jednak głębiej kopała i im więcej pojmowała, tym mniejszą dawały jej satysfakcję wszystkie sprytne mechanizmy: były niewątpliwie cudami, mogącymi przykuwać jej uwagę, choćby miała żyć tysiąc razy, ale tak naprawdę nie były niczym więcej niż niezmiernie cwaną skorupą.
Skorupa przynosi narodziny i świadomość, ale za cenę ciągłych przepychanek współpracy i rywalizacji, partnerstwa i zdrady, sukcesu powodującego kolejne cierpienie i przegranej powodującej twoje własne cierpienie i śmierć, życia żywiącego się życiem, powalającego jedną ofiarę po drugiej. Masowe rzezie wiodące do przystosowania i większego sprytu, tymczasowej przewagi; niekończący się nigdy proces.
Wirusy mające udział tak w narodzinach, jak i chorobach: wędrujące i porozumiewające się geny, przechowujące różne pamięci i planujące zmiany, wszystkie cuda i wszystkie porażki, ale bez żadnej możliwości uniknięcia przepychanki. Przyroda jest wredną boginią.
Słońce zaświeciło przez okienko z drugiej strony i zalało blaskiem twarz Kaye. Zamknęła oczy. Powinnam była powiedzieć Carli, co mnie spotkało. Czemu jej nie powiedziałam?
Bo minęły już trzy lata. Bezowocne, bolesne lata. A teraz to.
Carla Rhine poddała się Bogu. Kaye zastanawiała się, czy ona także.


2
Środkowa Kalifornia

Mitch poprawił krawat, stojąc przed starym, poplamionym lustrem w obskurnym pokoju motelu. Jego odbita w nim twarz wyglądała zabawnie, pociągnięta żółcią wokół lewego oka, pokryta czarnymi cętkami przy prawym policzku, z pęknięciem oddzielającym podbródek i szyję. Lusterko mówiło mu, że jest stary, wycieńczony i rozdarty, ale mimo to się uśmiechał. Spotka się z żoną po raz pierwszy od dwóch tygodni, cieszył się na myśl, że będzie tylko z nią. Nie przejmował się zupełnie swoim wyglądem, gdyż wiedział, że także Kaye przywiązuje do niego małą wagę. Jeśli nałożył garnitur, to tylko dlatego, że wszystkie inne jego ubrania były brudne i nie miał czasu, aby zabrać je do małej przybudówki i wrzucić do pralki monety dolarowe.
Pomiętą pościel średniej wielkości łóżka pokrywały rozłożone do połowy mapy, wykresy i karteczki z numerami telefonicznymi i adresami, niesamowite stosy wskazówek, które jak dotąd prowadziły go donikąd. Przez ostatnie trzy lata poszukiwań w całym stanie, które wreszcie zacieśniły się wokół Lone Pine, nie natrafił na nikogo, kto widziałby Stellę albo zauważył jakichś wędrujących nastolatków, a już na pewno nikt nie spostrzegł żadnych dzieci wirusa, które zwagarowały ze szkoły.
Stella znikła.
Mitch potrafił ze zdumiewającą przenikliwością zlokalizować gromadkę mężczyzn, którzy zginęli dwadzieścia tysięcy lat temu, ale nie był w stanie odnaleźć swojej siedemnastoletniej córki.
Podciągnął węzeł krawatu, skrzywił się, odwrócił w światłach łazienki i ruszył ku drzwiom. Gdy je otworzył, zobaczył dość młodego mężczyznę w bluzie i szarej wiatrówce, o długich, jasnych włosach, który cofał przygotowaną do zapukania pięść.
– Przepraszam – powiedział nieznajomy. – Czy pan Mitch?
– W czym mogę pomóc?
– Kierownik powiedział, że może to ja zdołam pomóc panu. – Poklepał się po nosie i mrugnął.
– W jaki sposób?
– Nie pamięta mnie pan?
– Nie – przyznał zniecierpliwiony Mitch.
– Dostarczam sprzęty żelazne i elektryczne. Nie wyczuwam żadnych zapachów, nigdy nie czułem, słabo też u mnie ze smakiem. Nazywają to anosmią. Nie bardzo lubię smak jedzenia, dlatego ciągle jestem chudy.
Mitch wzruszył ramionami, nadal zagubiony.
– Czy nie szuka pan dziewczyny? Szewitki?
Mitch nigdy przedtem nie słyszał tego słowa. Jego brzmienie – właściwe brzmienie – wywołało w nim gęsią skórkę. Przyjrzał się ponownie szczupłemu młodzieńcowi. Było w nim coś znajomego.
– Mój szef, Ralph, wysyła z dostawami tylko mnie, bo wszyscy inni koledzy wracają otumanieni. – Ponownie poklepał swój nos. – Ja nie. Nie mogą mnie nakłonić, abym zapomniał o wzięciu pieniędzy. Płacą więc nam, a ponieważ traktuję ich z szacunkiem, płacą dobrze, z premiami. Rozumie pan?
Mitch kiwnął głową.
– Słucham.
– Lubię ich – ciągnął młody mężczyzna. – Dobrzy z nich ludzie, nie chcę, żeby ktoś się tam dostał i ściągnął na nich kłopoty. To znaczy, to co robią jest teraz jakby legalne, robi się z tego wielki interes. – Zerknął na jaskrawe poranne światło słoneczne, zalewające upałem mały asfaltowy parking, trawiaste pole i rosnące za nim rzadkie sosny.
– Jestem zainteresowany wszelkimi wiadomościami – powiedział Mitch, wychodząc na ganek i bardzo uważając, aby nie zrazić do siebie nieznajomego. – To moja córka. Żona i ja szukamy jej od trzech lat.
– Spoko. – Młodzieniec przestępował z nogi na nogę. – Sam mam dziewczynkę. To znaczy jest ze swoją matką, nie mamy ślubu… – Nagle wydał się wystraszony. – Nie znaczy to, że jest dzieciakiem wirusa, na pewno nie!
– W porządku – powiedział Mitch. – Nie mam uprzedzeń.
Młody mężczyzna spojrzał dziwnie na Mitcha.
– Nie poznaje mnie pan? To znaczy, faktycznie minęło wiele czasu. Myślałem, że rozpoznam pana, a teraz, gdy pana widzę, wydaje się, że było to wczoraj. Dziwne, jak ludzie wpadają na siebie, co?
Mitch nieznacznymi ruchami ramion i głowy okazywał mu, że ciągle nie ma najmniejszego pojęcia.
– No, może to nie był pan… ale jestem pieruńsko pewny, że mam rację, bo parę miesięcy później widziałem w gazecie zdjęcie pańskiej żony. Jest sławnym naukowcem, prawda?
– Jest – potwierdził Mitch. – Przepraszam, ale…
– Dawno temu wziął pan kilku autostopowiczów. Dwie dziewczyny i faceta. To byłem ja, ten facet. – Chudym palcem wskazał swoją pierś. – Jedna z dziewczyn dopiero co straciła dziecko. Miały na imię Delia i Jayce.
Twarz Mitcha powoli się wygładziła, pod wpływem jednocześnie zdumienia i wspomnień. Był zaskoczony, ale pamiętał niemal wszystko, może dlatego, że działo się to w innym małym motelu.
– Morgan? – zapytał, garbiąc się, jakby jakieś ciężary ściągały w dół jego ręce.
Młody mężczyzna wykrzywił twarz w najszerszym uśmiechu, jaki Mitch widział od miesięcy.
– Bogu dzięki – powiedział Morgan. W jego oczach pojawiły się nawet łzy. – Przepraszam – rzucił, szurając nogami i cofając się na słońce. Wytarł oczy grzbietem dłoni. – Ja tylko, po tylu latach… Przepraszam. Postępuję jak głupek. Naprawdę jestem wam wdzięczny.
Mitch wyciągnął rękę, ratując Morgana przed spadnięciem z krawężnika. Łagodnie wciągnął go w cień, a potem, spontanicznie, dwaj mężczyźni, którzy przez te lata wiele przeszli, wpadli sobie w objęcia. Mitch roześmiał się wbrew sobie.
– Niech cię diabli, Morganie, co u ciebie?
Morgan przyjął uścisk, ale nie bluźnierstwo.
– Hej – powiedział. – Jestem teraz z Jezusem.
– Przepraszam – odparł Mitch. – Gdzie jest moja córka? Co możesz mi powiedzieć? To znaczy, mówisz, jakbyś trafił na grupę ludzi, którzy nie chcą, aby ich odnaleźć. – Czuł cisnące mu się na usta pytania, nie chciał zwalniać ich toku, a tym bardziej zatrzymywać. – Ludzi SHEVY. Szewitów, czy tak ich nazywasz? Ilu ich jest? Czy to komuna? Skąd się dowiedziałeś, że szukam córki?
– Jak mówiłem, kierownik tego motelu to wujek mojej dziewczyny. Dostarczam towary do warsztatu samochodowego, który ma przy North Main. Powiedział mi. Ciekaw byłem, czy to pan. Wywarł pan na mnie spore wrażenie.
– Chciałeś skierować mnie na manowce, gdybym nie okazał się godny zaufania?
– Jestem niemal pewny, że można panu zaufać, ale… trudno znaleźć to miejsce. Chciałbym zabrać tam pana, bo może to pańska córka. Nie wiem, kim jest, jasne? Ale jeśli jest tam… Chciałbym się odwdzięczyć.
– Rozumiem – powiedział Mitch. – Czy zechciałbyś zabrać i moją żonę? To ta sławna.
– Jest tutaj? – zapytał Morgan, zaczął ponownie okazywać zmieszanie i onieśmielenie.
– Przybędzie za kilka godzin. Przywiozę ją tutaj z lotniska w Las Vegas.
– Kaye Lang?
– Tak jest.
– Rany! – rzucił Morgan. – Oglądałem posiedzenia komisji Senatu, te śledcze. Kiedy nie pracowałem. Wie pan, że widziałem ją u Oprah? Było to dawno temu, byłem jeszcze smarkaczem. Ale naprawdę, nie mogę niczego obiecać.
– Pojedziemy z pełną ufnością – powiedział Mitch, przepełniony szczęściem, jakiego nie odczuwał już sam nie wiedział od kiedy. – Jadłeś śniadanie?
– Hej, zarabiam teraz na siebie – odparł Morgan, wyprostował się i wsunął czubki palców do kieszeni dżinsów. – To ja panu postawię śniadanie. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
W pokoju zadzwonił telefon komórkowy Mitcha. Ten przymknął drzwi, pędząc, aby podnieść go z łóżka. Przytrzymał otwarte okienko wyświetlacza komórki. Połączenie było od Kaye.
– Halo, Kaye! Zgadnij…
– Jestem w samolocie. Co za paskudny, straszny poranek. Ktoś naprawdę musi mnie wesprzeć – powiedziała Kaye. Na małym ekraniku wyglądała na bladą. Mitch widział ponadto wysokie oparcie fotela i ludzi siedzących z tyłu. – Mitch, potrzebuję dobrych wieści.
Odczekał sekundkę, ręce mu drżały, wiedział dobrze, ile razy ich nadzieje okazywały się płonne. Nie chciał jej narażać na jeszcze jedno rozczarowanie.
– Mitch?
– Jestem tutaj. Właśnie miałem wychodzić.
– Nie wytrzymałabym, gdybym z tobą nie porozmawiała. Połowa samolotu jest pusta.
– Chyba coś mamy – oznajmił Mitch ochrypłym głosem; słowa z trudem przeciskały mu się przez gardło. Wiesz, że to prawda. Wiesz, że tak jest.
– Czy to pani doktor Lang? Proszę powiedzieć jej „cześć”! – zawołał wesoło Morgan, stojący za drzwiami na ganku motelu.
– Kto to? – Kaye próbowała odczytać minę Mitcha widoczną na ekraniku. – Czy to detektyw? Zostało nam tyle pieniędzy?
– Dojedź tu tylko szczęśliwie. Odnalazłem starego przyjaciela. Czy raczej to on odnalazł mnie.

– Nie chcę wiedzieć! – lamentowała. – Nie chcę, aby oni wiedzieli!


Dodano: 2009-11-15 17:58:22
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS