Od kiedy Szczepan Twardoch zaczął dzielić się wspomnieniami i fotografiami z podróży na Spitzbergen, stało się jasne, że prędzej czy później odbędzie w tamte strony jeszcze jedną podróż, tym razem – literacką.
Owa podróż to kolejny etap pisarskich poszukiwań Twardocha, który zaskakuje zmianami tematów, epok i scenerii. Na dłużej zabawił dotychczas w historycznych okolicach monarchii austro-węgierskiej (debiutanckie opowiadania ze zbioru
„Obłęd rotmistrza von Egern” czy błyskotliwa, erudycyjna powieść
„Sternberg”) lub mroków Polski Ludowej (powieściowe
„Przemienienie” i
„Epifania wikarego Trzaski” tudzież „Żywot i śmierć św. Felicjana” i „Dwie przemiany Włodzimierza Kurczyka”). W tych dwóch krajobrazach osadzał prozę pod każdym względem wyjątkową: o czasach Habsburgów pisał z sentymentem i niezrównaną pasją, o PRL-u zaś – z niezwykłą wprawą twórcy, który szarość i smutek komuny portretował w pełnej gamie moralnych dylematów i eschatologicznym trzecim wymiarze.
Tym razem Twardoch snuje opowieść o dalekiej północy i przenosi czytelnika do roku 1957 – zdawać by się mogło, że w arktycznym klimacie norweskiego Svalbardu, w kryminalnej konwencji zabraknie miejsca na polityczne emocje i historyczne spory. Nic bardziej mylnego –
„Zimne wybrzeża” kipią od politycznych sporów i historycznych inklinacji, a z perspektywy roku 1957 rozciąga się doskonały widok na zawiłe wojenne i powojenne losy bohaterów.
Powieść otwiera mocny akcent – na arktycznym pustkowiu nieszczęśnik pada ofiarą niedźwiedzia polarnego. Tajemnica jego śmierci powraca nieco później, by związać się z głównym wątkiem, którym jest misja przybywającego na Spitzbergen Johna Smitha. Prawdziwy cel jego misji, podobnie jak jego tożsamość, pozostają zagadką przez większą część powieści, a część tajemnic w ogóle nie znajduje rozwiązania. Przyczyną jest najpewniej fakt, że „Zimne wybrzeża” są tylko pierwszą z sześciu niezależnych powieści związanych osobą głównego bohatera. Choć Twardoch nie odsłania wszystkich kart, jego dzieło uznać należy za w najwyższym stopniu kompletne – otrzymujemy wciągającą, sensacyjno-szpiegowską opowieść, przyprawioną delikatnie fantastycznym wątkiem, pełną barwnych, nieszablonowych postaci z krwi i kości.
To właśnie ciekawe, starannie nakreślone postacie stanowią o sile tej powieści. Historie bohaterów, zagmatwane przez wojenną zawieruchę, tryumf komunizmu i późniejszą odwilż, układają się w złożoną mozaikę, a dramatyczne wybory oraz dygresje i retrospekcje, dopisują do sylwetek bohaterów nowe historie, motywy i sekrety. Nikt nie jest tu tym, kim się z pozoru wydaje, a rozwikływanie zagadek kolejnych postaci – włącznie z głównym bohaterem – jest tu nie mniej fascynujące od kryminalnego wątku. Zamknięte środowisko górniczych społeczności i polarnych stacji badawczych tworzy niezwykły, laboratoryjny wręcz efekt, potęgujący znaczenie każdego słowa, gestu i wydarzenia.
Duże wrażenie wywierają też opisy przyrody dalekiej północy – Twardoch precyzyjnym, a zarazem zgrabnym stylem opisuje niezwykłą florę, kaprysy bezlitosnego, podbiegunowego klimatu i egzotyczną faunę.
A jednak, mimo wszystkich swoich zalet, „Zimne wybrzeża” wydają się – jak i pozostałe utwory autora – dość hermetyczne. Mimo sensacyjnej fabuły, ciekawej scenerii i osadzeniu w nieodległych czasach, historyczne niuanse i polityczna wymowa ograniczają liczbę czytelników. Sprawiają natomiast, że każdy, kto wcześniej czytał i zachwycał się prozą Twardocha, będzie w pełni ukontentowany.
Autor:
Krzysztof Pochmara
Dodano: 2009-11-14 22:33:24