NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

McGuire, Seanan - "Pod cukrowym niebem / W nieobecnym śnie"

Ukazały się

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"


 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

 Le Fanu, Joseph Sheridan - "Carmilla"

 Henderson, Alexis - "Dom Pożądania"

Linki

Salik, Magdalena - "Gildia Hordów"
Wydawnictwo: Runa
Cykl: Doliny Mroku
Data wydania: Sierpień 2009
ISBN: 978-83-89595-53-9
Oprawa: miękka
Format: 125×195 mm
Liczba stron: 384
Cena: 29,50 zl
Tom cyklu: 1



Salik, Magdalena - "Gildia Hordów" #1

ROZDZIAŁ 1

Zapadał zmierzch, ale na głównym szlaku biegnącym przez Gruaron kurz nie opadał ani na chwilę. Wydawało się, że nad całą krainą słychać tętent końskich kopyt. Niezliczone karoce, powozy i używane przez miejscowych wozy zwane szpulkami opuszczały miasta graniczne: Tyngę na wchodzie i Omorg na zachodzie, a także wszystkie zamki, miasteczka i osady znajdujące się pomiędzy nimi. Wyruszano w ostatnie podróże tego roku: w interesach, by odwiedzić krewnych, zdobyć zawód w wielkich miastach Cesarstwa, albo też po prostu po to, by przez najbliższe sześć miesięcy być jak najdalej od Dolin Gruaronu. Kto tylko mógł, pakował dobytek i jechał na wschód czy zachód, licząc, że przezimuje na łasce rodziny, przyjaciół lub w ostateczności w wynajętym pokoju w oberży. Podróże te były najczęściej pospieszne i trochę już niebezpieczne, choć na razie tylko z powodu wałęsających się po pustkowiach band kriroksów, czyli pospolitych rzezimieszków. Wiedziano powszechnie, że jeszcze przez trzy tygodnie na trakcie nie wydarzy się nic niezwykłego. A właśnie trzech tygodni potrzeba było, by przemierzyć Doliny Gruaronu szlakiem łączącym Tyngę i Omorg.
Słońce skryło się już za horyzontem, ale mimo to w miejscu odległym o dwa dni drogi od Tyngi, gdzie główny trakt po raz pierwszy stykał się z Puszczą Krytów, nadal było dość jasno. Po zbliżeniu się do lasu szlak biegł prosto na zachód. Stamtąd właśnie wypływały ostatnie różowe poświaty i delikatnie osuwały się na ziemię. Przed chwilą przejechały tędy dwa koślawe chłopskie wozy, szpulki, wiozące miejscowych z osad położonych na skraju Puszczy. Ich pojawienie się zapowiedział charakterystyczny dźwięk, przypominający szczęk oręża bezustanny i drażniący charkot. Kiedy szpulki minęły zakręt, hałas wzmógł się do nieznośnego poziomu, po czym stopniowo rozpłynął w oddali. Zapadła cisza, której nie mącił ani szelest liści, ani krzyk nocnych ptaków. Znad Puszczy zaczął napływać chłód.
I wtedy właśnie na wzgórzu pojawił się powóz. Wysoki, elegancki, nie przypominał niczym używanych przez miejscowe rycerstwo. Wydawało się, że musiał zostać zbudowany daleko od krainy, przez którą się toczył — nie pasował ani do rozjechanej drogi, ani do kryjącej w sobie coś złowrogiego ciszy. Także ciągnące go konie musiały urodzić się poza Gruaronem — stąpały zbyt pewnie i zbyt śmiało strzygły uszami. Stangret i dwóch jeźdźców, podążających stępa za powozem, nosili szaty z herbem margrabiego Tyngi.
Połączenie to — nieznany pojazd i słudzy lokalnego władcy — budziło szacunek wszystkich, którzy mijali powóz na szlaku. W ten sposób podróżować mógł tylko ktoś spoza Dolin Gruaronu i to ktoś na tyle znaczny, że margrabia uznał za niezbędne otoczyć go względami i przydzielić eskortę. Na dodatek okna powozu zakrywały zasłony, a na drzwiach nie umieszczono żadnego herbu, najwyraźniej podróżny chciał zachować incognito. Podejrzewano, że to jakiś wysoki urzędnik Cesarstwa odbywa z polecenia Tyrona Śmiałego ostatnią tego roku podróż. A może to ktoś z dworu, ścigany niełaską, postanowił przezimować w Omorgu? Albo sam margrabia Tyngi po raz ostatni tej jesieni wypuścił się do któregoś ze swoich okolicznych zamków? Na jednej ze szpulek, które zaraz za wzgórzem przepuściły powóz, padła jeszcze jedna sugestia: to pewnie Stary Człowiek hrabiego Omorg wraca do swojego pana pochwalić się kolejną zbrodnią. Ciekawe, w której części Gruaronu odbywa się właśnie stypa?
Tymczasem w powozie znajdowały się dwie osoby, nijak nieodpowiadające żadnemu z tych przypuszczeń.
Przodem do kierunku jazdy siedziała młoda kobieta. Ubrana była w szarą, skromną suknię, pozbawioną jakichkolwiek ozdób: wstążek, kokard, klejnotów. Jej ręce spoczywały nieruchomo na poduszce, którą miała na kolanach. Trzymała się prosto, nawet trochę sztywno. Patrzyła bez przerwy przez okno. To znaczy, patrzyłaby, gdyby okno było odsłonięte; na razie wpatrywała się z natężeniem w zakrywającą je szczelnie firankę. Bladość twarzy i nieruchomość ciała powodowały, że dziewczynę tę można było przy pierwszym spojrzeniu wziąć za posąg, a nie człowieka z krwi i kości. Wrażenie to potęgowały nieruchome ciemne oczy.
Natomiast drugi pasażer, dobiegający pięćdziesiątki mężczyzna, nieustannie się wiercił. Bez przerwy trząsł krótkimi rękami, podrywał się z siedzenia i przez szparę między firanką a oknem wyglądał na zewnątrz. Następnie wyciągał z kieszeni brudnego kaftana wielką kraciastą chustkę i wycierał nią mokre od potu czoło. Potem kręcił się, przekładał poduszki i znów uchylał rąbek zasłony. Od czasu do czasu rzucał niespokojne spojrzenie na kobietę, chrząkał, wzdychał, sapał i zaczynał machać rękami. Był niewielkiego wzrostu, pękaty, z głową w kształcie jajka osadzoną na krótkiej czerwonej szyi. Jego twarz pokrywała niezdrowa wysypka — wielkie krosty panoszyły się na tłustych policzkach i podbródku, znaczyły nawet ociekające potem czoło. Niewielkie bladoniebieskie oczy wpatrywały się w kobietę z nieukrywanym przerażeniem.
— To wielkie ryzyko wyruszać w drogę tak późno — rzekł nagle cicho i szybko, przerywając panujące w powozie milczenie. Starał się mówić spokojnie, ale jego głos zabrzmiał chrapliwie i jakoś mało grzecznie.
Siedząca naprzeciwko kobieta nie drgnęła. Przez chwilę wydawało się, że nie usłyszała w ogóle wypowiedzianej przez towarzysza podróży uwagi. W końcu jednak przeniosła na niego wzrok, ale tylko wzrok. Jej twarz nadal pozostała zwrócona w stronę zasłoniętego okna.
— Nie ma żadnego niebezpieczeństwa — powiedziała ze znużeniem.
— Tego nie wiemy, tego nie wiemy — wykrzyknął mężczyzna i nie wiadomo czemu zatarł ręce. Podskoczył do okna i lekko uchylił zasłonę. — One już tam mogą być.
Kobieta nic nie powiedziała.
— Tylko trzy tygodnie, trzy tygodnie! A jeśli oni wszyscy się mylą? Za późno na podróż! Cofnijmy się! — Na chwilę przysiadł nieruchomo i złożył ręce jak do modlitwy.
Upłynęła może minuta. Mężczyzna nie wytrzymał, opuścił ręce i znów zaczął się kręcić. Mówił jeszcze szybciej niż poprzednio.
— Za panowania prapradziadka naszego najmiłościwszego cesarza, sto sześćdziesiąt lat temu, pojawiły się dwadzieścia dni przed przesileniem jesiennym. Dziesięć lat później przyszły miesiąc wcześniej, a za panowania dziadka cesarza, siedemdziesiąt lat temu, dostrzeżono je już czterdzieści dni przed przesileniem...
— Wszyscy teraz podróżują — przerwała kobieta. Patrzyła teraz na swoje ręce złożone na poduszce.
— Nie, nie wszyscy! — zapiszczał mężczyzna. — Margrabia Tyngi nigdy nie rusza się z miasta po zakończeniu miesięcy letnich. Nigdy! Wie doskonale, że jeszcze sześćdziesiąt lat temu przyszły czternaście dni przed przesileniem jesiennym.
— Ale od tej pory przychodziły zawsze po nim — odpowiedziała z widoczną niechęcią i nawet smutkiem.
— Nie jesteś stąd, nie rozumiesz tego. Tu nie ma żadnej reguły. Nikt jeszcze jej nie znalazł. Nikt! Nigdy nie narodził się taki mędrzec, który potrafiłby z niezachwianą pewnością orzec, kiedy w danym roku przyjdą. Nie ma księgi, która to wyjaśnia, nawet w Hroście. Nie ma żadnej zasady. Wracajmy... — zajęczał nagle, bliski łez.
Cudzoziemka nadal się nie poruszyła. Widać było, że wszystko to już słyszała wielokrotnie. Mimo to kolejne zdania wypowiedziała tak, jak gdyby mówiła je po raz pierwszy.
— Nie prosiłam cię o towarzystwo. W każdej chwili możesz wrócić. Ktoś na pewno zabierze cię z traktu do Tyngi. Dam ci list do margrabiego...
— Mogę wrócić tylko z tobą — przerwał jej. — Wiesz o tym doskonale.
— ...a w drodze powrotnej, za pół roku, sama wyjaśnię margrabiemu, że wycofałeś się za moją zgodą.
— Nie, nie, to niemożliwe! — wykrzyknął mężczyzna. — Mogę wrócić tylko z tobą.
— Nie rozumiem cię — powiedziała ze zmęczeniem.
W powozie na chwilę zapanowała cisza. Mężczyzna jakby ważył coś w sobie, po czym znów zamachał rękami. Już miał się odezwać, zastanowił się, machinalnie wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł nią czoło. Podskoczył dwa razy na siedzeniu, trzy razy zaklaskał w dłonie, wreszcie spojrzał na kobietę i zebrał się na odwagę.
— Nie wiem, dlaczego jedziesz do Omorgu, ale mamy wybór, to znaczy ty masz wybór...

— Nie rozumiem cię, panie Sorso — powiedziała jeszcze raz kobieta i zmarszczyła brwi. — Margrabia Tyngi wcale nie zmusił cię do towarzyszenia mi, w każdym razie nie miał żadnego powodu, by tak zrobić. Gdyby istniało choćby najmniejsze niebezpieczeństwo, wynajęłabym jednego z Hordów.
— Wynajęłabyś Horda! — pisnął mężczyzna i jakoś bez związku dodał: — Miałaś przyjechać do Tyngi tydzień wcześniej.
— Skąd o tym wiesz? — zapytała zaskoczona.
— Wspomniał o tym margrabia — rzekł szybko Sorso.
Kobieta zastanawiała się przez chwilę, usiłując coś sobie przypomnieć. Najwidoczniej jednak nie zdołała, bo w końcu lekko wzruszyła ramionami. Nie spostrzegła, że mężczyzna obserwuje ją bardzo uważnie, wzrokiem przenikliwym, o jaki trudno było podejrzewać takiego człowieka jak on. Sorso widząc, że jej wysiłek spełzł na niczym, znów zaczął chrząkać i kręcić się, a jego oczy zaszkliły się łzami.
Tymczasem na zewnątrz zrobiło się zupełnie ciemno. Konie zwolniły. Stangret zdjął z głowy kapelusz, podniósł go wysoko i zamachał. Na dany znak jeden z jeźdźców spiął swego wierzchowca i zbliżył się do drzwiczek. Delikatnie zastukał w szybę i poczekał, aż pasażerka podniesie zasłonę i uchyli okno. Potem lekko skłonił głowę i powoli, mocno rozciągając słowa, zapytał:
— Kiedy rozkażesz zatrzymać się na noc?
Cudzoziemka zastanowiła się.
— Czy w pobliżu znajduje się jakaś karczma?
Jeździec wyglądał na zaskoczonego.
— Karczma? Nie, tu nie ma czegoś takiego.
— Nie ma karczmy? Przy głównym trakcie? Nie rozumiem.
— Tłumaczyliśmy ci to już wczoraj — wtrącił Sorso. — W Dolinach Gruaronu nie ma czegoś takiego jak przydrożne karczmy. Są w miasteczkach i na zamkach, ale nie przy drodze. Za blisko Puszczy Krytów. I nie opłaca się. Interes tylko na pół roku, a potem trzeba by go zostawić na pastwę kriroksów. Kiedyś jedna była o pięć dni drogi od Tyngi, lecz kiedy właściciel pojechał na zimę do miasta, kriroksi zdążyli ją spalić. Ale to było wiele lat temu.
— I wszyscy podróżni nocują tak po prostu na szlaku? — zapytała z niedowierzaniem.
— Tak. Tak zawsze było w Gruaronie.
Jeździec ponownie pochylił się w stronę okna. Widząc to, kobieta machnęła ręką.
— Jedźmy jeszcze godzinę.
— Konie zmęczone... — wtrącił żywo Sorso.
— Jedźmy jeszcze godzinę — powtórzyła.
Jeździec skłonił się lekko.
— Zatrzymaj się za jakąś godzinę — krzyknął do stangreta.
Kobieta zamknęła okno, ale nie zasłoniła zasłony. Patrzyła na mijane drzewa.
— Zasłoń zasłonę lub zgaśmy światło — powiedział po chwili Sorso, wskazując na dwie palące się nad drzwiami świece, sprytnie unieruchomione w szklanych lampionach. — Ktoś nas może wypatrzyć.
— Kto? — spytała. Nadal przyglądała się drzewom.
— Kriroksi albo... — zawahał się — one.
— One widzą? Słyszałam jakieś historie... — powiedziała cicho. Najwyraźniej myślała o czymś innym. Nagle odwróciła się i wskazując na drzewa, zapytała głośniej: — Czy to są właśnie kryty?
Mężczyzna aż podskoczył na siedzeniu. Zatrząsł się i parę razy prychnął. Nawet w niewielkim świetle jego krosty wyglądały odpychająco. Chwycił właśnie jedną z nich i próbował wycisnąć.
— Nie, to nie są kryty. To zwyczajne, pospolite drony, rosną tutaj wszędzie. A one... One widzą, widzą doskonale. Zasłoń zasłonę! — krzyknął nagle. — Czy naprawdę nikt tam nic nie wie o naszym przekleństwie?
Towarzyszka podróży znów wydawała się znużona. Jak poprzednio znieruchomiała, a jej wzrok stracił blask. Podniosła rękę, by dotknąć firanki, ale zawahała się. Ręka wróciła na poduszkę. Kobieta opuściła głowę i w powozie na długi czas zapadła cisza.
Szlak skręcił teraz na południowy zachód, oddalając się od Puszczy. Za oknem nie było już widać drzew. Powóz toczył się po łagodnych wzgórzach, jak okiem sięgnąć pustych i w miarę jak zapadał zmierzch coraz bardziej szarych.
— Od kiedy przekroczyłam bramy Tyngi, ciągle słyszę to samo — odezwała się wreszcie cudzoziemka. — Wszyscy mówią o przekleństwie, wszyscy rozpaczają i złorzeczą. A coś można chyba zrobić. Słyszałam, że Hord potrafi sobie poradzić nawet z kilkoma, potrafi je zwodzić i zabijać. Dlaczego więc mężczyźni z Gruaronu nie ruszą na północ? Pytałam nawet o to margrabiego Tyngi.
— Tak było, tak było kiedyś — zaskrzeczał Sorso. — Stare księgi o tym mówią. Chodziły na północ, do Puszczy Krytów, całe wyprawy. Setki mężów. Czterysta lat temu poszło pięciuset. Wielka Wyprawa Olefa. Olef, najdzielniejszy z dzielnych. Śpiewano o nim pieśni. Olef nie wrócił i nikt nigdy nie wrócił. Zabrały, wszystkich zabrały.
Kobieta pokręciła głową, jakby usiłując coś zrozumieć.
— Zabrały? Jak to? Gdzie? Chyba zabiły?
— To nasza klątwa, nasze przekleństwo. Żaden cudzoziemiec tego nie zrozumie — zajęczał mężczyzna. — One nie zabijają, one...

***

W tym momencie z rozciągającego się za oknami półmroku dobiegł bardzo dziwny dźwięk. Nie był głośny, a przecież wszyscy usłyszeli go wyraźnie. Syk, długi i przeciągły, zabrzmiał tak, jakby w okolicy odezwało się nagle tysiąc węży. "Ssss" dobiegało przez kilka sekund z ciemności.
Kobieta zamarła. Nie tylko nie słyszała nigdy czegoś takiego, ale nawet nie podejrzewała, że taki dźwięk może w ogóle istnieć. Przez jej twarz przebiegł skurcz. Szybko odwróciła się w stronę współtowarzysza podróży. I aż krzyknęła.
Sorso wyglądał na bliskiego szaleństwa. Trzęsące się ręce przyciskał z całej siły do uszu, drżał, a jednocześnie zaczął się bujać, przechylając ciało do przodu i do tyłu. Wyglądało to tak, jakby bił siedzącej naprzeciwko kobiecie pokłony. Najbardziej jednak zmieniła się jego twarz. Szeroko wytrzeszczone oczy niemal wyskakiwały z orbit, a z otwartych ust zaczęły dobiegać przeciągłe jęki.
— Co ci jest? — zawołała. — Czy coś cię boli? Panie Sorso?
Nic nie wskazywało, że mężczyzna ją słyszy. Nie przestawał się dziwnie kiwać. Nadal stękał, jakby przed chwilą ktoś uderzył go w brzuch.
— Panie Sorso! — zawołała jeszcze raz kobieta.
Nie dało to jednak żadnego efektu. Pochyliła się więc do przodu i krzywiąc się, jakby pokonywała obrzydzenie, chwyciła mężczyznę za ręce, usiłując oderwać je od jego głowy. Przez chwilę siłowała się z Sorso w milczeniu, po czym widząc, że jej wysiłki na nic się nie zdają, odsunęła się i wymierzyła mu policzek.
W tym momencie mocne szarpnięcie rzuciło ją na poduszki. Usłyszała krzyk stangreta, świst i konie poszły galopem, uciekając w panice. Powóz zaczął podskakiwać na wybojach. Jednocześnie ktoś kilka razy uderzył pięścią w drzwi.
Ku zdumieniu kobiety Sorso błyskawicznie oprzytomniał. Uprzedził ją i otworzył okno. Natychmiast pojawiła się w nim głowa mężczyzny, który uprzednio pytał o nocleg.
— Musisz wykonać rozkazy! — krzyknął jeździec, zwracając się najwyraźniej do Sorso. — Pamiętaj! Postaramy się uciec, ale ty musisz szybko wykonać rozkazy! Masz! — W tym momencie do powozu wpadł krótki, żelazny miecz i głośno szczęknął o podłogę. — I zgaś światło!
— Natychmiast skręcajcie na południe! — wrzasnął Sorso i z trzaskiem zamknął okno. Zaciągnął zasłonę i rozejrzał się po powozie. Jego wzrok zatrzymał się na suficie. Nie zwracając uwagi na oniemiałą towarzyszkę, wskoczył na siedzenie, które przed chwilą zajmował. Jednym ruchem zrzucił umieszczone na górnej półce bagaże.
— Co robisz?! — zawołała cudzoziemka.
Chciała wstać, ale nagle powóz zachybotał się gwałtownie i oboje potoczyli się w lewo. Sorso spadł z siedzenia i uderzył się o klamkę. Kiedy trzymając się dygoczących ścian, próbował wstać, z jego nosa pociekła krew.
— Mamy mało czasu — wychrypiał, łapiąc kobietę za ręce i zbliżając do jej twarzy swoją zakrwawioną twarz. — Słuchaj uważnie. Widzisz ten uchwyt w suficie? — Machnął ręką do góry. — Ten powóz ma podwójny dach. Pociągając za uchwyt, otworzysz schowek. Może się w nim ukryć jedna osoba. Weź to — wcisnął jej w dłoń nóż, który pojawił się nie wiadomo skąd — i wdrap się tam. Szybko! — wrzasnął, odsuwając się od niej.
— Co się dzieje? — krzyknęła, ściskając w obu dłoniach chłodną rękojeść.

Sorso stanął na nogach. Ponieważ powozem trzęsło znacznie mocniej niż poprzednio, trzymał się jedną ręką półki. Drugą chwycił miecz, który przed chwilą wrzucił do środka jeździec.
— Mamy mało czasu. Rób natychmiast, co mówię!
Kobieta zrozumiała, że on nie żartuje. Wahała się tylko sekundę. Zadrżała. Spojrzała szybko na sufit.
— Jak mam się tam wdrapać? — spytała.
— Wejdź na siedzenie, o tak, dobrze — dodał zadowolony, że błyskawicznie spełniła jego rozkaz. — Sięgnij do uchwytu i otwórz zasuwę. Mocniej, musisz mocniej szarpnąć! Dobrze! — Powóz podskoczył i oboje znów omal się nie przewrócili. — Wrzuć do środka nóż. Tak. Teraz oprzyj się na moich rękach...
— Co takiego? — Stojąc na siedzeniu, kobieta sięgała otworu ponad swoją głową. Był on szerokości połowy powozu. Podniosła rękę i włożyła ją do środka, jednak nie była w stanie wymacać sufitu. — To jest jak trumna! — zawołała z rozpaczą. — Błagam, powiedz mi, co się dzieje!
Pan Sorso pochylił się i splótł dłonie w koszyczek.
— Stań na moich rękach. Potem wsuń się do otworu. No już, szybko! — krzyknął, widząc że się waha.
Posłusznie podniosła stopę i postawiła ją na zaimprowizowanym oparciu. Następnie położyła dłonie na krawędziach otworu. Spojrzała w górę. Nic, ciemność. Zagryzła wargi i powoli podciągnęła się wyżej.
— Dobrze! Poszukaj nad głową uchwytu!
Powozem trzęsło teraz okropnie i kobieta o mało nie uderzyła się o krawędź schowka. Za moment jej głowa znalazła się w ciemnościach. Wyciągnęła rękę i wreszcie wymacała właściwy sufit. Przesunęła po nim palcami, aż natrafiła na uchwyt.
— Mam! — krzyknęła.
W tym momencie Sorso, sapiąc z wysiłku, wyprostował się. Napięła mocno wszystkie mięśnie i leżała już w środku na brzuchu. Zaczęła szukać w ciemnościach przed sobą i natrafiła na ścianę, a na niej na drugą klamrę. Podciągnęła się i dzięki pomocy pana Sorso wciągnęła nogi do otworu. Leżała płasko, mając tuż nad głową dach powozu. Nagle krzyknęła — dotknęła twarzą ostrza, które wcześniej wrzuciła do schowka.
— Zamykam! — zawołał z dołu Sorso. — Bądź cicho i czekaj. Jak nam się uda, pomogę ci zejść. Jak nie, idź z powrotem do Tyngi. Trzymaj nóż w pogotowiu. I bądź cicho!
— Co to jest?! — wrzasnęła. — Co to jest?!
Usłyszała ostatnie słowa, jakie wypowiedział:
— To one! Grychty!
W schowku zapanowała ciemność.
Powóz bez przerwy podskakiwał. Najwyraźniej od jakiegoś czasu nie jechał już po drodze. Raz po raz wpadał na jakiś kamień i wtedy ukryta pod sufitem kobieta całym ciałem uderzała o dach. Zęby jej szczękały. Zaraz po tym, jak Sorso zasunął klapę, usłyszała dźwięk tłuczonego szkła — widocznie mężczyzna rozbił lampiony, by jak najszybciej zgasić świece.
Było już jednak za późno.
Przez chwilę cudzoziemce wydało się, że słyszy jakieś krzyki na zewnątrz. Konie zarżały przeraźliwie i ktoś na cały głos zaryczał "Z prawej!!!". Powozem szarpnęło i gdzieś z boku dobiegło zupełnie nieludzkie "Aghhh!". "Nie!" — krzyknął ktoś inny, chyba stangret, i jednocześnie konie znów zarżały, tak jakby stanęły dęba. Zazgrzytało żelazo, miecze ze świstem przecinały powietrze.
Odgłosy walki trwały jednak krótko. Kobieta poczuła nagle, że się zatrzymali. Zrobiło się cicho.

***

Minęło kilka sekund i raptem szczęknęła klamka. Sorso krzyknął i jednocześnie rozległ się przeraźliwy pisk. Na dole rozpoczęła się szamotanina. Buch, buch, buch — coś waliło w ściany powozu, który trząsł się na wszystkie strony. Znów szczęknęło żelazo. Potem coś piszczało, jednocześnie Sorso wrzasnął "Nieeeeee!". Na koniec wydał z siebie warkot i całym pojazdem mocno szarpnęło. Ostatnią rzeczą, jaką kobieta usłyszała, było głośne stęknięcie.
I syk.



Dodano: 2009-08-18 22:01:10
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS