NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Chabon, Michael - "Związek żydowskich policjantów"
Wydawnictwo: W.A.B.
Tytuł oryginału: The Yiddish Policemen’s Union
Tłumaczenie: Barbara Kopeć-Umiastowska
Data wydania: Maj 2009
ISBN: 978-83-7414-586-2
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 464
Rok wydania oryginału: 2006



Chabon, Michael - "Związek żydowskich policjantów"

15
– Znasz tego złodzieja – mówi Landsman do Miśka na poły pytającym tonem, brnąc za specem od granic przez szabatowy śnieg. Przed wędrówką do domu rabina Cymbalist obmył twarz i pachy nad zlewem w głębi warsztatu, po czym zwilżył grzebień i zaczesał wszystkie siedemnaście włosów we wzorek na czubku czaszki. Następnie włożył brązową sztruksową marynarkę, pomarańczową puchową kamizelkę oraz czarne kalosze, na wierzch zaś wciągnął niedźwiedzie futro z paskiem, za którym jak siedmiometrowy szal wlecze się odór kulek na mole. Na głowę spec od granic nasadził puf bądź futrzak z rosomaka, zdjęty z łosiowych rogów przy drzwiach, i teraz człapie w oparach naftaliny, wyprzedzając policjantów niczym niedźwiadek, którego okrutni treserzy zmuszają do poniżających sztuczek. Niespełna godzinę przed zmrokiem padający śnieg wygląda niczym pokruszone odłamki dnia. Niebo nad Sitka ma matowy blask plateru i szybko okrywa się nalotem.
– Tak, poznałem go – mówi Miśko. – Zaprowadzili mnie do niego, kiedy podjąłem pracę w piątym komisariacie. Urządzili coś w rodzaju ceremonii w jego biurze nad salą do nauki na ulicy Anskiego. Przypiął mi do czapki złoty listek i potem na każde święto Purym przysyłał mi do domu piękny kosz owoców, choć nie podałem mu prywatnego adresu. Rok w rok pomarańcze i gruszki, póki nie wyprowadziliśmy się na Szwarcer-Jam.
– Słyszałem, że jest dość gruby.
– Rozkoszny. Pączuszek w maśle, kurwa.
– Słuchaj, Miśko, a to, co przed chwilą spec mówił o Mendlu... te wszystkie cuda i dziwy... Ty w ogóle w to wierzysz?
– Mejer, wiesz, że dla mnie to nie jest kwestia wiary lub niewiary. I nigdy nie była.
– Ale... jestem ciekaw... czy ty naprawdę masz wrażenie, że czekasz na przyjście Mesjasza?
Miśko wzrusza ramionami, niezainteresowany pytaniem, wpatrzony w ślad czarnych kaloszy na śniegu.
– Mesjasz to Mesjasz – mówi. – Można tylko czekać, prawda?
– A kiedy już przyjdzie, to co? Pokój na ziemi?
– Pokój, dobrobyt. Mnóstwo rzeczy do jedzenia. Żadnych chorych ani samotnych. Żadnych handlarzy. Sam nie wiem.
– A Palestyna? Kiedy Mesjasz przyjdzie, to Żydzi się tam przeniosą? Do Ziemi Obiecanej? Futrzane czapy, pejsy i tak dalej?
– Doszły mnie słuchy, że Mesjasz dogadał się z bobrami – mówi Miśko. – Z futrem koniec.
W poświacie wielkiej gazowej latarni, zawieszonej na żelaznym haku nad wejściem do domu rabina, luźna grupka mężczyzn zabija resztkę czasu, jaki został im do końca tygodnia. Pieczeniarze, wielbiciele, kilku skończonych głupków oraz zwykłe pospolite ruszenie, namiastka Gwardii Szwajcarskiej, utrudniająca pracę byczkom po obu stronach drzwi wejściowych. Wszyscy pouczają wszystkich, że pora wracać do domu, do rodziny, pobłogosławić światło i dać rebemu w spokoju spożyć szabatową wieczerzę. Ale nikt całkiem nie odchodzi i nikt całkiem nie zostaje. Powtarzają prawdziwe kłamstwa o ostatnich znakach i cudach, o nowych kanadyjskich przekrętach imigracyjnych oraz czterdzieści najświeższych wersji historii o Indianinie z młotem, który odmawiał Alenu, wykonując indiański weselny tanc.
Chrzęst kaloszy Cymbalista nadchodzącego przez plac sprawia, że jeden po drugim głosy zamierają jak cichnące piszczałki organów parowych. Od pięćdziesięciu lat Cymbalist mieszka wśród tych ludzi, ale wciąż, czy to z wyboru, czy z konieczności, uważany jest za outsidera. To czarownik, szaman, którego palce grają na strunach Okręgu, a dłonie w każdy szabat czerpią zatęchłą wodę ich dusz. Ludzie speca od granic, przysiadłszy na czubkach słupów, zaglądają w każde okno, słyszą każdą rozmowę telefoniczną. A przynajmniej takie pogłoski krążą wśród zebranych.
– Przejście, proszę – mówi spec, kierując się ku schodom zdobionym ładną, kutą w zawijasy balustradą. – Bielski, przyjacielu, proszę się odsunąć.
Mężczyźni rozstępują się przed Cymbalistem jak przed kimś, kto biegnie do kubła z wodą, niosąc płonącą żagiew, po czym zwierają szeregi za jego plecami, gdy wtem dostrzegają Landsmana i Miśka. Zapada cisza tak ciężka, że Landsman czuje jej napór na skroniach; wyraźnie słychać syk śniegu i skwierczenie pojedynczych śnieżynek padających na latarnię gazową. Ludzie przybierają miny na pokaz, groźne, niewinne lub tak puste, że niemal wysysają z płuc Landsmana powietrze. Ktoś mówi:
– Nie widzę żadnego młota.
Detektywi Landsman i Szemec życzą wszystkim dobrego szabatu, następnie zaś zwracają się do byczków przy drzwiach, dwóch rosłych, rudowłosych, wyłupiastookich młodzieńców o zadartych nosach i gęstych, wełnistych brodach rdzawozłotej barwy gulaszowego sosu. To rudzi Rudaszewscy, byczki ze starego rodu byczków, hodowani ze względu na prostotę, tępotę, zwinność i siłę.
– Profesorze Cymbalist – mówi lewy Rudaszewski. – Życzę dobrego szabatu.
– Wzajemnie, przyjacielu Rudaszewski. Przykro mi, że zakłócam wasze czuwanie w to spokojne popołudnie. – Spec od granic wciska futrzak głębiej na głowę. Wystartował kwieciście, lecz gdy ponownie otwiera szufladkę ust, nie wypada z niej żadna moneta. Landsman sięga do tylnej kieszeni. Cymbalist stoi, bezwładnie zwiesiwszy ręce, być może myśląc, że to wszystko jego wina, że to szachy zwiodły chłopca ze wskazanej przez Boga ścieżki chwały, a teraz on, Cymbalist, musi pójść i obwieścić ojcu żałosne zakończenie całej historii. Więc Landsman zaciska palce na gładkiej szyjce półlitrówki kanadyjskiej wódki, którą ma w kieszeni, i trąca Cymbalista w ramię, po czym stuka flaszką w kościstą łapkę speca. Stary pierdziel wreszcie załapuje i pobiera ukradkiem trunek.
– Nu, Josełe, to ja, detektyw Szemec – przejmuje kierownictwo Miśko. Osłonił dłonią oczy i patrzy w światło latarni spod zmrużonych powiek. Przez tłumek za jego plecami przebiega pomruk, jakby zebrani wyczuwali rychłe objawienie się czegoś złego, a przecież cudownego. Wiatr szarpie śnieżynki setkami haczyków. – No, żydku?
– Witam, panie śledczy – mówi prawy Rudaszewski, brat lub kuzyn Josla, a może jedno i drugie. – Słyszeliśmy, że pan jest w okolicy.
– To jest detektyw Landsman, mój partner. Bądźcie uprzejmi zapytać rebego Szpilmana, czy zechciałby poświęcić nam chwilę. Zapewniam, że normalnie nie przeszkadzalibyśmy mu o tej porze, ale to bardzo ważna sprawa.
Pejsaci, nawet wierzbowerzy, zazwyczaj nie kwestionują władzy ani prawa policji do prowadzenia działań w Harkawy i na Wierzbowskiej Wyspie. Nie współpracują, ale zazwyczaj się nie wtrącają. Z drugiej strony, żeby nachodzić najważniejszego rabina diaspory u progu najświętszego momentu tygodnia – o, to trzeba mieć nie byle jaki powód. Na przykład taki, żeby mu powiedzieć, że jego jedyny syn nie żyje.
– Rebe ma wam poświęcić chwilę? – mówi Rudaszewski.
– Panie śledczy Szemec, z całym szacunkiem, ale nawet gdyby pan miał milion dolarów – drugi Rudaszewski, o ramionach szerszych i łapach bardziej włochatych niż Josełe, kładzie dłoń na sercu – i tak by nie starczyło, bez obrazy.
– Ty, masz przy sobie taką kasę? – zwraca się Landsman do Miśka.
Miśko szturcha Landsmana łokciem. Landsman jako mundurowy nigdy nie był dzielnicowym u pejsatych, nie błądził po omacku w odmętach morza obojętnych spojrzeń i milczenia zdolnego skruszyć łódź podwodną. Landsman nie umie okazać stosownego szacunku.
– Nu, Josełe, Szmerl, robaczki wy moje – grucha Miśko. – Ja też chcę iść do domu i siąść do stołu. Wpuśćcie nas.
Josełe szarpie rdzawe futro na brodzie. Jego partner mruczy coś jednostajnym półgłosem – loki jego rudawych pejsów skrywają słuchawkę i mikrofon.
– Muszę z najwyższym szacunkiem zapytać – mówi po chwili (moc rozkazu zmiękcza jego rysy, jednocześnie usztywniając dykcję) – jakie to sprawy sprowadzają wybitnych przedstawicieli prawa do domu rabina tak późno w piątkowe popołudnie.
– Kretyni! – Cymbalist, który tymczasem nieźle sobie chlapnął, wdziera się na schodki, zataczając się niczym błazen lub niedźwiedź na monocyklu. Chwyta Josla Rudaszewskiego za klapy i wykonuje z nim jakby taniec, w lewo i w prawo, lewo i prawo, gniew i żal. – Chodzi o Mendla!
Mężczyźni przed domem Szpilmanów, którzy dotąd, mamrocząc, komentowali i krytykowali widowisko, nagle milkną. Życie rzęzi im w płucach, oddech z chrzęstem przedziera się przez zasmarkane nosy. Śnieg syczy na rozpalonej latarni. Powietrze zdaje się pękać, podzwaniając cicho, niczym świat zbudowany z maleńkich okien. Landsmana przeszywa dziwne uczucie, ma ochotę położyć sobie dłoń na karku. Jest dilerem entropii, z zawodu i upodobania niedowiarkiem: niebo to dla niego kicz, Bóg to słowo, a dusza – co najwyżej naładowany osobisty akumulator. Lecz teraz, w trzysekundowej ciszy, która zapadła, gdy Cymbalist odważył się wykrzyczeć imię utraconego syna rebego, Landsman ma uczucie, że coś trzepocze się między ludźmi, wzlatuje, muska ich skrzydłami. Może to tylko rosnąca, wędrująca wśród nich świadomość, z jakiego to powodu dwaj policjanci wydziału zabójstw przybyli tu o takiej porze. Może dawna, stwórcza moc imienia, w którym ongiś pokładali najgorętsze nadzieje. A może Landsman po prostu powinien porządnie wyspać się w jakimś hotelu, gdzie nigdy nie umarł żaden Żyd.
Josełe odwraca się do Szmerla z marsem na ciastowatym czole, trzymając Cymbalista z bezmózgą czułością urodzonego brutala. Szmerl sączy kolejne sylaby w jądro domu wierzbowskiego rabina, spogląda na wschód i zachód, daje znaki mandoliniście na dachu (zawsze czuwa tam ktoś z półautomatyczną mandoliną) i uchyla kasetonowe drzwi. Josełe z chrzęstem kaloszy stawia Cymbalista na ziemi i klepie go po policzku.
– Proszę, panowie śledczy.
Wchodzą do wykładanego boazerią holu. W głębi widnieją drzwi, po lewej prowadzą na piętro szerokie schody. Stopnie i podpory, boazeria, nawet deski podłogi, wyciosane są z sękatych sosnowych płyt barwy masła. Naprzeciwko schodów biegnie przy ścianie niska ława, również sosnowa, z fioletową aksamitną tapicerką, wyświeconą i wgniecioną w sześciu miejscach przez pokolenia krągłych wierzbowskich pośladków.
– Szanowni panowie policjanci zechcą zaczekać tutaj – mówi Szmerl.
Wracają z bratem na swój posterunek, zostawiając Landsmana i Miśka na pastwę spokojnego, acz badawczego spojrzenia trzeciego Rudaszewskiego, byczka, który leniwie podpiera balustradę u stóp schodów.
– Proszę usiąść, profesorze – mówi domowy Rudaszewski.
– Dziękuję – odpowiada Cymbalist – ale nie mam ochoty siedzieć.
– Profesorze, dobrze się pan czuje? – pyta Miśko, kładąc dłoń na ramieniu speca od granic.
– Boisko do szczypiorniaka – mówi Cymbalist, jakby odpowiadając na pytanie. – Kto dziś jeszcze gra w szczypiorniaka?
Uwagę Miśka zwraca błysk w kieszeni płaszcza Cymbalista. Landsman nagle przejawia ogromne zainteresowanie drewnianą półeczką na ścianie przy drzwiach, gdzie wyeksponowane są stosy błyszczących, kolorowych broszur. Jedna z nich, zatytułowana Kim jest rabin z Wierzbowa, informuje go, że znajdują się przy głównym, oficjalnym wejściu do budynku, natomiast rodzina rebego, podobnie jak rodzina amerykańskiego prezydenta, na ogół korzysta z wejścia od tyłu. Druga darmowa broszura nosi tytuł Pięć wielkich prawd i pięć dużych kłamstw o wierzbowskich chasydach.
– Widziałem ten film – mówi Miśko, czytając mu przez ramię.
Schody skrzypią. Rudaszewski mamrocze, jakby zapowiadał zmianę w jadłospisie:
– Rebe Baronsztajn.
Landsman zna Baronsztajna wyłącznie z reputacji. Kolejny cudowny dzieciak, posiadający, oprócz smichy rabina, również dyplom prawnika, ożeniony z jedną z ośmiu córek rebego. Nigdy się nie fotografuje i nigdy nie opuszcza Wierzbowskiej Wyspy, chyba żeby dać wiarę opowieściom, jakoby w środku nocy wymykał się do jakiejś karaluszej nory w Południowym Sitka, aby osobiście wymierzyć karę nie całkiem rzetelnemu kolesiowi bądź szloserowi, który nie sprzątnął kogoś jak należy.
– Panie śledczy Landsman, panie śledczy Szemec, jestem Arie Baronsztajn, gabe rebego Szpilmana.
Landsman jest zaskoczony jego młodym wiekiem. Baronsztajn ma najwyżej trzydzieści lat, wąskie, wysokie czoło i oczy twarde jak dwa kamyki, zostawione na płycie nagrobnej. Dziewczęce usteczka maskuje męską brodą à la król Salomon, ze starannie zrobionymi pasemkami siwizny, mającej sugerować dojrzałość; przywiędłe pejsy zwisają schludnie. Mimo pozorów ascezy jego strój zdradza odwieczną skłonność wierzbowerów do szpanu. Łydki w białych pończochach i jedwabnych podwiązkach są kształtne i muskularne, długie stopy okrywają czarne aksamitne pantofle, nienaganna kapota wyszła wprost spod igły Mosesa i Synów na ulicy Ascha, tylko zwykła szydełkowa kipa wygląda skromniej. Ostrzyżone na szczotkę włosy lśnią niczym końcówka tarczy do zdzierania farby. Twarz gabego nie zdradza żadnych oznak nieufności, lecz badawcze oko Landsmana dostrzega miejsca, gdzie nieufność została skrupulatnie zatarta.
– Witam, rebe Baronsztajn – mruczy Miśko, zdejmując kapelusz. Landsman idzie w jego ślady.
Ręce Baronsztajna wciąż tkwią w kieszeniach kapoty, zgrabnego atłasowego ciuszka z aksamitnymi wyłogami i krytymi kieszeniami. Gabe udaje beztroskę; niektórzy ludzie po prostu nie umieją trzymać rąk w kieszeniach i jednocześnie wyglądać swobodnie.
– Czego tu szukacie? – pyta. Ostentacyjnie patrzy na zegarek, który wysuwa się spod mankietu płóciennej koszuli akurat na tak długo, by wszyscy obecni zdążyli odczytać markę Patek Philippe. – Jest bardzo późno.
– Rebe, przyszliśmy porozmawiać z rabinem Szpilmanem – mówi Landsman. – Skoro czas jest tak cenny, to chyba nie powinniśmy go marnować na rozmowy z panem.
– Nie o swój czas się niepokoję, śledczy Landsman. I uprzedzam pana, że jeśli zamierza pan w tym domu przejawiać brak szacunku albo haniebne maniery, z których jest pan znany, to nie zostanie pan tu ani chwili dłużej. Czy to jasne?
– Chyba pomylił mnie pan z tym drugim Mejerem Landsmanem – mówi Landsman. – Ja jestem ten, który wykonuje swoją pracę.
– A więc przybył pan tutaj w ramach śledztwa w sprawie zabójstwa? Mogę spytać, w jaki sposób to może dotyczyć rebego?
– Naprawdę musimy najpierw z nim porozmawiać – mówi Miśko. – Jeśli zażyczy sobie, by pan był obecny, to proszę bardzo, może pan zostać. Ale z całym szacunkiem, nie przyszliśmy tu odpowiadać na pańskie pytania. I nie zamierzamy marnować niczyjego czasu.
– Jestem nie tylko doradcą rebego, ale także jego prawnikiem. Pan o tym wie.
– Tak, proszę pana, jesteśmy tego świadomi.
– Moje biuro jest po drugiej stronie placu – mówi Baronsztajn, podchodząc do drzwi wyjściowych i otwierając je na oścież z gracją odźwiernego. Śnieg wlewa się do środka, płatki w gazowym świetle płoną złociście niby monety wielkiej wygranej. – Z pewnością zdołam udzielić odpowiedzi na wszystkie wasze pytania.
– Baronsztajn, ty szczeniaku! Z drogi!
Cymbalist szarżuje; z czapką obsuniętą na ucho, w ogromnym wyleniałym futrze, otoczony miazmatem naftaliny, jest uosobieniem nieszczęścia.
– Profesorze Cymbalist! – Ton Baronsztajna jest ostrzegawczy, lecz jego oko bystro ogarnia ruinę speca od granic. Być może po raz pierwszy dostrzega u Cymbalista coś w rodzaju emocji, i spektakl ten wyraźnie go interesuje. – Proszę, niech pan uważa.
– Chciałeś zająć jego miejsce? No, więc teraz je masz! I jak się z tym czujesz? – Cymbalist robi chwiejny krok w stronę gabego. Przestrzeń między nimi przecinają niezliczone niewidzialne sznurki, ale tym razem spec od granic gdzieś zgubił swoją mapę. – Nawet teraz jest bardziej żywy, niż ty będziesz kiedykolwiek, ty pajacu, ty kukło woskowa!
Rzuca się między Miśka i Landsmana, sięgając ręką do balustrady lub gardła gabaja. Baronsztajn ani drgnie. Miśko chwyta za pasek niedźwiedziego futra i odciąga Cymbalista do tyłu.
– Kto taki? – pyta Baronsztajn. – O kim pan mówi? – Patrzy na Landsmana. – Detektywie, czy coś się stało z Mendlem Szpilmanem?
Landsman później omówi z Miśkiem całą scenę, lecz na pierwszy rzut oka odnosi wrażenie, że Baronsztajn jest wyraźnie zaskoczony.
– Profesorze – mówi Miśko. – Dziękujemy panu. Jesteśmy panu bardzo wdzięczni za pomoc. – Zaciąga Cymbalistowi suwak swetra, dopina guziki marynarki, zakłada jedną połę futra na drugą i ciasno zawiązuje pasek. – Ale teraz proszę już wracać do domu. Josełe, Szmerl, niech ktoś odprowadzi profesora, zanim jego żona zacznie się martwić i wezwie policję.
Josełe ujmuje Cymbalista za ramię i sprowadza go ze schodów.
Miśko zatrzaskuje drzwi przed zimnem.
– Mecenasie, proszę nas zaprowadzić do rabina. Ale już.





Dodano: 2009-05-19 15:49:33
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS