NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

Ukazały się

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)


 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Hufflepuff)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Ravenclaw)

Linki

Erikson, Steven - "Myto ogarów. Miasto"
Wydawnictwo: Mag
Cykl: Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych
Tytuł oryginału: Toll the Hounds
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Data wydania: Luty 2009
ISBN: 978-83-7480-119-5
Oprawa: miękka
Format: 115x185 mm
Liczba stron: 641
Cena: 35,00
Rok wydania oryginału: 2009
Tom cyklu: 8, część 1



Erikson, Steven - "Myto ogarów", część 1 #1

Prolog

Mów prawdę i czekaj spokojnie, aż wody między nami będą czyste.
Medytacje Tiste Andii


– Nie znam nazwy tego miasta – przyznał obdarty mężczyzna, pociągając za wystrzępione obrąbki bogatego ongiś płaszcza. Za pleciony pas zatknął sobie zwinięty kawałek skórzanej smyczy, zbutwiałej i rozlatującej się. – Ktoś chyba powinien mu ją nadać – ciągnął, podnosząc głos, by przekrzyczeć wściekłe warczenie walczących psów. – Mnie jednak nie dopisuje wyobraźnia, a nikt inny nie jest zainteresowany.
Te wygłoszone miłym tonem uwagi kierował do kobiety, która dopiero przed chwilą przystanęła u jego boku. Po jej poprzednim życiu pozostało bardzo niewiele śladów. Nigdy nie miała psa, a mimo to szła teraz główną ulicą tego dziwnego, rozpadającego się miasteczka, ściskając w rękach smycz ciągniętą przez złośliwe bydlę rzucające się na wszystkich przechodniów. Zbutwiała skóra w końcu puściła i zwierzę pomknęło przed siebie, by zaatakować psa mężczyzny.
Oba zwierzaki walczyły na śmierć i życie pośrodku ulicy. Jedynymi świadkami walki byli ich domniemani właściciele. Kurz ustąpił miejsca krwi oraz strzępkom skóry.
– Był tu ongiś garnizon, złożony z trzech żołnierzy, którzy nie znali się nawzajem – oznajmił mężczyzna. – Ale odeszli stąd, jeden po drugim.
– Nigdy przedtem nie miałam psa – odezwała się kobieta i nagle uświadomiła sobie, że to pierwsze słowa, jakie wypowiedziała od... no cóż, od tamtej chwili.
– Ja również nie – przyznał mężczyzna. – Do tej pory mój pies był jedynym w mieście, O dziwo, jakoś nie zdołałem polubić wrednego bydlaka.
– Jak długo już... hm, tu mieszkasz?
– Nie mam pojęcia, ale wydaje mi się, że od zawsze.
Rozejrzała się wokół, a potem skinęła głową.
– Ze mną jest tak samo.
– Niestety, twój zwierzak chyba zdechł.
– Och! Rzeczywiście. – Przyjrzała się z uwagą zerwanej smyczy. – W takim razie pewnie nie będę potrzebowała nowej.
– Nie bądź taka pewna – ostrzegł ją mężczyzna. – Mam wrażenie, że tu wszystko się powtarza. Dzień po dniu. Ale, wiesz co? Weź moją. Jak widzisz i tak jej nie używam.
Przyjęła od niego zwiniętą smycz.
– Dziękuję – powiedziała i podeszła do martwego, rozszarpanego zwierzęcia. Zwycięzca czołgał się ku swemu panu, zostawiając za sobą ślad krwi.
Wszystko wydawało się dziwnie wypaczone. Uświadomiła sobie, że to samo dotyczy jej odruchów. Przykucnęła i delikatnie uniosła zmasakrowany łeb psiska. Przesunęła go przez pętlę, wsuwając na rozdartą szyję. Potem położyła zakrwawioną, brudną od śliny głowę z powrotem na ziemi i wyprostowała się, ze smyczą luźno zwisającą z prawej dłoni.
Mężczyzna podszedł do niej.
– Trudno się w tym wszystkim połapać, co?
– Ehe.
– A myśleliśmy, że to życie jest skomplikowane.
Obrzuciła go spojrzeniem.
– To znaczy, że umarliśmy?
– Tak sądzę.
– Czegoś nie rozumiem. Mieli mnie pochować w krypcie. Była piękna i solidna. Wiem, bo ją widziałam. Bogato wyposażona i zabezpieczona przed złodziejami. Wypełniono ją beczułkami wina, suszonym mięsem i owocami na drogę. – Wskazała na spowijające ją łachmany. – Mieli mnie ubrać w najpiękniejsze szaty i włożyć całą biżuterię.
Przyjrzał się jej uważniej.
– To znaczy, że byłaś bogata.
– Tak.
Ponownie zerknęła na martwego psa.
– Ale to już przeszłość.
Łypnęła ze złością na mężczyznę, nagle jednak uświadomiła sobie, że gniew nic tu nie pomoże.
– Nigdy przedtem nie widziałam tego miasta. Całe się rozpada.
– Ehe. To trafne spostrzeżenie.
– Nie wiem, gdzie mieszkam... to dziwnie zabrzmiało, co? – Znowu się rozejrzała. – Wszędzie tylko kurz i zgnilizna. I chyba nadciąga burza.
Wskazała na widoczny na końcu głównej ulicy horyzont. Nad ogołoconymi wzgórzami zbierały się gęste, dziwnie rozświetlone chmury.
Przyglądali się im przez pewien czas. Wydawało się, że kapią z nich nefrytowe łzy.
– Byłem kiedyś kapłanem – odezwał się mężczyzna. Pies położył się na ziemi, wsparty o jego stopy. Dyszał ciężko, a z pyska kapała mu krew. – Kiedy zbliżała się burza, zamykaliśmy oczy i śpiewaliśmy jeszcze głośniej.
Popatrzyła nań z lekkim zaskoczeniem.
– Byłeś kapłanem? To... czemu nie jesteś u swego boga?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Gdybym znał odpowiedź na to pytanie, rzeczywiście zaznałbym oświecenia, w które ongiś bezpodstawnie wierzyłem. – Wyprostował się nagle. – Och, mamy gościa.
Wysoka istota zbliżała się urywanym krokiem. Była tak wysuszona, że jej kończyny przypominały korzenie drzew, kości twarzy zaś pokrywała zbutwiała, wyschnięta skóra. Z bladej, łuszczącej się skóry głowy opadały długie siwe włosy.
– Pewnie będę się musiała przyzwyczaić do takich widoków – mruknęła kobieta.
Jej towarzysz nie odezwał się ani słowem. Oboje z uwagą obserwowali wychudłego, utykającego przybysza. Kiedy ich minął, odwrócili się i zobaczyli następnego. Dorównywał wzrostem pierwszemu, a jego ciało spowijała wystrzępiona, ciemnoszara szata. Żaden nie zwracał uwagi na przyglądających im się ludzi.
– Witaj, Chodzący po Krawędzi – rzekł zakapturzony przybysz.
– Wezwałeś mnie tu, żebym... załagodził – odparł tamten.
– To prawda.
– Zajęło ci to sporo czasu.
– Można by tak pomyśleć, Chodzący po Krawędzi.
– Dlaczego teraz? – zapytał, unosząc głowę, siwowłosy mężczyzna, który z pewnością nie żył już od dawna.
Zakapturzony odwrócił się nieco. Kobieta pomyślała, że być może patrzy na martwego psa.
– Wstręt – wyjaśnił.
Chodzący po Krawędzi odpowiedział cichym, ochrypłym śmiechem.
– Co to za okropne miejsce? – dobiegł z zaułka kolejny, syczący głos.
Kobieta wypatrzyła tam sylwetkę – zamazaną plamę cienia – która robiła wrażenie wspartej na lasce. Wtem nowego przybysza otoczyły ogromne bestie: dwie, cztery, pięć.
Kapłan chrząknął.
– Ogary Cienia. Gdybyż tylko mój bóg mógł być tego świadkiem!
– Może patrzy na to twoimi oczyma?
– Och, wątpię w to.
Chodzący po Krawędzi i jego zakapturzony towarzysz skierowali spojrzenia na widmową postać. Była niska i migotliwa, ale potem nabrała solidniejszych kształtów. Czarna laska stukała o podłoże, wzbijając obłoczki kurzu. Ogary oddaliły się od niej z opuszczonymi łbami, węsząc. Żaden nie zbliżał się do ścierwa psa należącego do kobiety ani do żywego zwierzęcia, które ziajało u stóp jej nowego przyjaciela.
– Okropne? – powtórzył zakapturzony. – Pewnie masz rację. To coś w rodzaju nekropolii, Tronie Cienia. Wioska odrzuconych. Ponadczasowa i, tak jest, bezużyteczna. Takie miejsca można znaleźć wszędzie.
– Mów za siebie – sprzeciwił się Tron Cienia. – Tylko na nas spójrz. Czekamy. Wciąż czekamy. Och, gdybym tylko był zwolennikiem przyzwoitości i stosownego zachowania! – Zachichotał niespodziewanie. – Gdyby ktokolwiek z nas nim był!
Wszystkie Ogary wróciły nagle do niego. Jeżyły sierść, spoglądając na coś widocznego w oddali.
– Jeszcze jeden – wyszeptał kapłan. – Jeszcze jeden i, tak jest, ostatni.
– Czy to się powtórzy? – zapytała kobieta. Przeszył ją strach. Ktoś się zbliża. O bogowie, ktoś się zbliża. – Jutro? Odpowiedz mi!
– Myślę, że raczej nie – odparł po chwili kapłan. Przeniósł spojrzenie na martwego psa. – Nie – powtórzył. – Myślę, że nie.
Od wzgórz dobiegły dźwięki gromów i nefrytowego deszczu, gęstego jak strzały z dziesięciu tysięcy bitew. Na ulicy rozległ się łoskot kół karety.
Kobieta odwróciła się z uśmiechem, usłyszawszy ten ostatni odgłos.
– Och – rzekła z ulgą. – Nadjeżdża mój transport.
***
Był ongiś czarodziejem z Pale i desperacja doprowadziła go do zdrady. Anomandera Rake’a nic jednak nie obchodziła desperacja ani żadne inne usprawiedliwienia, jakie mogliby przedstawić Przekop i jego towarzysze. Karą za zdradzenie Syna Ciemności był pocałunek Dragnipura. Gdzieś w tłumie trudzących się w nieustannym mroku znalazłby znajome twarze, znajome oczy. Cóż jednak mógłby w nich wyczytać?
Tylko to, co kryło się w jego własnych. Desperacja to za mało.
Podobne myśli nawiedzały go rzadko i były gośćmi widzianymi równie niemile jak inne. Drwiły z niego, swobodnie się pojawiając i znikając. Kiedy nie było ich w pobliżu, być może unosiły się gdzieś pod obcymi niebami, na ciepłych wiatrach delikatnych jak śmiech. Tylko sam Przekop i ci, których widział wokół siebie, nie mogli uciec od tłustego błota, ostrych, czarnych kamieni, przebijających zbutwiałe podeszwy jego butów, i od morderczej wilgoci, z powodu której skórę pokrywała mu brudna, śliska warstewka, jakby cały świat dręczyła gorączka i zlewał pot. Od słabych krzyków, które zawsze wydawały się Przekopowi dziwnie odległe – a także od znacznie bliższego zgrzytu i chrzęstu potężnej konstrukcji z drewna i brązu oraz stłumionego pobrzękiwania łańcuchów.
Naprzód, ciągle naprzód. Ścigająca ich burza była coraz bliżej, chmury piętrzyły się wysoko, srebrzyste, skłębione, poprzeszywane wygiętymi włóczniami z żelaza. Z nieba zaczął się sypać popiół i od tej pory padał już bez przerwy. Jego drobiny były zimne jak płatki śniegu, ale popiół nie topniał, lecz pokrywał błoto warstwą szlaki i innych odpadów.
Choć Przekop był czarodziejem, nie należał do słabych i wątłych. Cechował się twardością, przywodzącą na myśl zbirów albo rzezimieszków, jakich znał w poprzednim życiu. Miał grube, kanciaste, toporne rysy twarzy. Był silnym mężczyzną, ale wcale mu to nie pomagało, gdy został przykuty łańcuchami do Brzemienia. Nie wewnątrz mrocznej duszy Dragnipura.
Wysiłek był nie do zniesienia, lecz mimo to jakoś go znosił. Droga przed nimi ciągnęła się bez końca, przywołując szaleństwo, ale on uczepił się zdrowych zmysłów, jak tonący chwyta się wystrzępionej liny, i wlókł się naprzód krok po kroku. Kończyny krwawiły mu od żelaznych okowów i nie mógł liczyć na wytchnienie. Po obu bokach widział pokryte błotem sylwetki towarzyszy. Dalej w mroku majaczył niezliczony tłum kolejnych.
Czy wspólna niedola mogła się stać źródłem pociechy? Już samo to pytanie wywoływało histeryczny śmiech, grożący zepchnięciem w otchłań szaleństwa. Z pewnością nie znajdzie w tym pocieszenia. Doprowadziły ich tu lekkomyślność, pech i uporczywa głupota, a te cechy nie sprzyjały braterstwu. Poza tym jego sąsiedzi zmieniali się co chwila, jeden nieszczęsny dureń zastępował drugiego w mrocznych tumanach popiołu.
Ciągnęli ze wszystkich sił łańcuchy, nie pozwalając Brzemieniu się zatrzymać. Ta koszmarna ucieczka nie zostawiała im czasu ani siły na rozmowy. Dlatego Przekop zignorował dłoń, która szturchnęła go w ramię raz, a potem drugi. Za trzecim razem uderzenie było jednak tak silne, że czarodziej się zachwiał. Zaklął, odwrócił się i spojrzał ze złością na tego, kto szedł teraz u jego boku.
Kiedyś, dawno temu, wzdrygnąłby się trwożnie na widok podobnej zjawy. Serce załomotałoby mu z przerażenia.
Demon był olbrzymi i masywnie zbudowany. Jego ongiś królewska krew nie zapewniała mu w Dragnipurze żadnych przywilejów. Przekop zauważył, że istota niesie upadłych, pokonanych. Co najmniej dwadzieścia ciał wlokło za sobą łańcuchy. Demon napinał mięśnie, brnąc z wysiłkiem naprzód. Wychudli, bezwładni nieszczęśnicy sterczeli spod jego pach, upakowani gęsto jak szczapy drewna na opał. Kobieta, która była nadal przytomna, choć jej głowa zwisała bezwładnie, siedziała na jego szerokich plecach niczym małpi noworodek. Jej szkliste spojrzenie padło na twarz czarodzieja.
– Ty durniu, rzuć ich na wóz! – warknął Przekop.
– Nie ma miejsca – odparł demon piskliwym, dziecięcym głosikiem.
Czarodziej nie miał już jednak w sobie więcej współczucia. Gdyby demon kierował się tylko własnym interesem, powinien porzucić upadłych, ale wtedy wszyscy odczuliby dodatkowy ciężar żałosnych ofiar. Co jednak się stanie, jeśli on również padnie? Jeśli zawiodą go nadzwyczajna siła i wola?
– Przeklęty głupiec! – warknął Przekop. – Czemu nie zabije kilku kolejnych smoków, do cholery?
– Słabniemy – oznajmił demon.
Przekop miał ochotę zawyć. Czyż to nie było oczywiste dla wszystkich? Drżący głos istoty był jednak tak smętny i zarazem pełen zdziwienia, że przeniknął aż do serca maga.
– Wiem, przyjacielu. Już niedługo.
– I co stanie się wtedy?
– Nie wiem – odparł Przekop, kręcąc głową.
– A kto wie?
Na to czarodziej również nie potrafił odpowiedzieć.
– Musimy znaleźć kogoś, kto wie – nie ustępował demon. – Pójdę już. Ale wrócę. Proszę, nie lituj się nade mną.
Szarość i czerń zawirowały nagle i miejsce u boku Przekopa zajęła jakaś przypominająca niedźwiedzia bestia, zbyt zmęczona i otępiała, by spróbować na niego skoczyć. Niektóre istoty nadal to robiły.
– Spędziłeś tu zbyt długi czas, przyjacielu – oznajmił jej Przekop.
Kto wie?
To było interesujące pytanie. Czy ktoś wiedział, co się stanie, gdy chaos ich dopędzi? Ktoś tu, w Dragnipurze?
Wkrótce po tym, jak zaznał pocałunku miecza, w przerwach między rozpaczliwymi próbami ucieczki i przeraźliwymi krzykami, zasypywał wszystkich pytaniami. Próbował się zwrócić do Ogara, ale zajęta szarpaniem łańcucha bestia omal go nie stratowała. Z jej potężnego pyska ciekła piana. Przekop już nigdy więcej jej nie widział.
Ktoś jednak mu odpowiedział, ktoś do niego przemówił. Mówił o... nie zapamiętał nic poza imieniem.
Draconus.
***
Podczas tej, ciągnącej się bez końca, przerwy w jej karierze była świadkiem wielu wydarzeń, nic jednak nie przyprawiło jej o większą frustrację niż ucieczka dwóch Ogarów Cienia. Nie godziło się, by ktoś taki, jak Apsal’ara, Pani Złodziei, kalał swą egzystencję haniebnym wysiłkiem, jakim było ciągnięcie łańcuchów przez całą wieczność. Z okowów należało się uwalniać, a od dźwigania brzemion sprytnie wykręcać.
Już od chwili, gdy zjawiła się nagle w tym miejscu, skupiła się na zadaniu zerwania łańcuchów więżących ją w tym straszliwym królestwie. Było to jednak niemal niemożliwe, dopóki była zmuszona ciągnąć ten przeklęty wóz. Nie miała też najmniejszej ochoty ponownie oglądać koszmarnego korowodu na samym końcu łańcuchów: pokaleczonych ochłapów nadal żywego mięsa wleczonych po błotnistym gruncie, nagle otwierających się oczu, kikutów wyciągających się ku niej rozpaczliwie, straszliwej armii pokonanych – tych, którzy się poddali, i tych, którym zabrakło sił.
Nie, Apsal’ara przesuwała się stopniowo w stronę olbrzymiego wozu, aż wreszcie znalazła się obok jednego z potężnych, drewnianych kół. Potem zwolniła kroku i zajęła pozycję tuż za kołem. Następnie przesunęła się ku środkowi, pod poskrzypujące łoże wozu i deszcz brązowej wody, krwi oraz wydalin kapiący nieustannie z gnijących, ale wciąż żywych ciał. Wlokąc za sobą łańcuch, przesunęła się do półki podwozia, tuż nad przednią osią, a wreszcie wcisnęła się w ciasną szczelinę, podciągając nogi i opierając się plecami o śliskie drewno.
Ogień był darem, skradzionym darem, ale w tym wilgotnym, podziemnym świecie nie sposób go było rozpalić. Pozostało jej jedynie... tarcie. Zaczęła pocierać o siebie dwa kawałki łańcucha.
Ile już lat minęło? Nie miała pojęcia. Nie znała tu głodu ani pragnienia. Łańcuch przesuwał się w przód i w tył. Poczuła ciepło, przesuwające się ogniwo po ogniwie, aż wreszcie wniknęło w jej dłonie. Czy żelazo zmiękło? Czy pojawiły się na nim srebrzyste wyżłobienia? Dawno już przestała to sprawdzać. Wystarczał jej sam wysiłek. Wystarczał jej przez bardzo długi czas.
Ale wszystko zmieniły te cholerne Ogary.
A także oczywisty fakt, że wóz posuwał się coraz wolniej, a tych, którzy leżeli na nim, było tyle samo, co tych, którzy nadal ciągnęli uparcie za łańcuchy. Tuż nad jej głową było słychać rozpaczliwe jęki nieszczęśników przygniecionych ciałami niezliczonych towarzyszy.
Ogary uderzyły o boki wozu i zniknęły w paszczy ciemności pośrodku.
Był też nieznajomy, który nie nosił łańcuchów. Drwił z Ogarów... z Ogarów! Pamiętała jego twarz, och, tak, twarz, nawet gdy już zniknął.
Apsal’ara spróbowała podążyć za bestiami, ale powstrzymał ją straszliwy chłód bijący z portalu. Był tak porażający, że niszczył ciało, zimniejszy niż sama Omtose Phellack. Chłód zaprzeczenia. Odmowy.
Nie było straszliwszej klątwy niż nadzieja. Mniej warta istota rozpłakałaby się w owej chwili, dałaby za wygraną, rzuciła się pod jedno z kół, by wóz powlókł ją za sobą jako kolejny ochłap krwawiącego mięsa i połamanych kości, podskakujący w kamienistym błocie. Ona jednak wróciła na swą grzędę i znowu zaczęła pocierać łańcuchy.
Kiedyś ukradła księżyc.
Ukradła ogień.
Chodziła po milczących salach o łukowatych sklepieniach, w mieście wewnątrz Odprysku Księżyca.
Była Panią Złodziei.
A miecz ukradł jej życie.
Tak nie może być. Tak nie może być.
***
Leżący jak zwykle na płaskim głazie przy brzegu strumienia sparszywiały pies o uszkodzonym biodrze uniósł raptem głowę. Owady zerwały się z bzyczeniem do lotu. Po chwili zwierzę wstało. Grzbiet pokrywały mu blizny, niektóre tak głębokie, że docierały aż do mięśni. Pies żył w wiosce, ale nie był jej częścią. Nie wchodził też w skład wioskowej sfory. Nie spał przed wejściem do żadnej z chat, nikomu nie pozwalał się do siebie zbliżać. Unikały go nawet będące własnością plemienia konie.
Wszyscy się zgadzali, że w jego oczach widać głęboką gorycz i jeszcze głębszy smutek. Starcy Urydów mówili, że dotknęli go bogowie. Dzięki tym słowom zwierzę nigdy nie zaznało głodu i nikt też go nie odpędzał. Tolerowano je, jak wszystko, co zaznało boskiego dotyku.
Choć pies miał zniekształcone biodro, poruszał się zaskakująco zwinnie. Przemierzył truchtem całą przecinającą wioskę drogę, minął południową granicę osady i podążał dalej w dół zbocza, omijając omszałe głazy oraz pozostawione przez Urydów sterty kości.
Jego odejście nie umknęło uwagi dwóch dziewcząt, które nadal dzielił co najmniej rok od nocy przejścia w dorosłość. Ich twarze były podobne, wiekiem również nie odbiegały zbytnio od siebie. Jedna urodziła się zaledwie kilka dni po drugiej. Nie były też zbyt rozmowne. Połączyła je ze sobą chęć zachowania milczenia – wspólne cechy często zdarzają się u bliźniaczek, jakimi przecież nie były. Wydawało się, że to im wystarcza. Gdy ujrzały, że utykający pies opuszcza wieś, wymieniły spojrzenia, zebrały zapasy i broń, jakie miały pod ręką, i ruszyły w ślad za zwierzęciem.
Mieszkańcy zauważyli ich odejście, ale to wszystko.
Zmierzały na południe, schodząc z wysokich, rodzinnych gór, gdzie wokół szczytów krążyły kondory, a wilki wyciem witały nadejście zimowych wichrów.
Na południe, ku ziemiom znienawidzonych nathijskich dzieci, gdzie mieszkali ci, którzy przynosili Teblorom wojnę i zarazę, zabijając ich albo obracając w niewolników. Nathijczycy mnożyli się niczym lemingi, wydawało się, że wkrótce na świecie nie będzie miejsca dla nikogo poza nimi.
Podobnie jak kulawy pies, dziewczęta były śmiałe i nieustraszone. Choć o tym nie wiedziały, odziedziczyły te cechy po ojcu, którego nie znały.
Pies nie oglądał się za siebie, a kiedy go dogoniły, zachował obojętność. Jak mówili starsi, dotknęli go bogowie.
W wiosce matce i córce opowiedziano o ucieczce ich dzieci. Córka płakała, ale matka nie. Poczuła nisko w ciele nagłe ciepło i na chwilę pogrążyła się we wspomnieniach.
***
– Och, bezbronne miasto, do którego przybywają obcy...
Pusta równina pod pustym, nocnym niebem. Samotne ognisko, płonące tak słabo, że jego blask niemal całkowicie niknął za pierścieniem poczerniałych, spękanych głazów, który je otaczał. Na jednym z płaskich kamieni blisko ognia siedział niski, pękaty człowieczek o rzadkich, przetłuszczonych włosach. Wyblakłą, czerwoną kamizelkę włożył na lnianą koszulę o brudnych, ongiś białych mankietach, z których wystawały pulchne dłonie. Pyzata, rumiana twarz błyszczała w świetle płomieni. Z małego, wystającego podbródka wyrastał kosmyk czarnych włosów – niestety, jeszcze za krótki, by można go było spleść w warkocz. Mężczyzna głaskał się po tej nowej ozdobie albo pociągał za nią, gdy tylko pogrążył się w głębokim – bądź nawet płytkim – zamyśleniu. W gruncie rzeczy, robił to także wtedy, gdy w ogóle nie myślał, a jedynie starał się wywrzeć takie wrażenie na ewentualnych obserwatorach.
Teraz również głaskał i pociągał kosmyk, wpatrując się z uwagą w ogień.
Jak brzmiały słowa, które wyśpiewał dziś wieczór siwowłosy bard, na niewielkiej scenie w Barze K’rula? Słuchał go wówczas ze spokojem, zadowolony ze swego miejsca we wspaniałym grodzie, który nieraz już uratował.
„Och, bezbronne miasto, do którego przybywają obcy...”.
– Muszę ci coś powiedzieć, Kruppe.
Pękaty mężczyzna obejrzał się i zobaczył zakapturzoną postać, która siedziała na drugim płaskim kamieniu, wyciągając ku ognisku chude, blade dłonie. Grubasek odchrząknął.
– Minęło już wiele czasu, odkąd Kruppe ostatnio siedział w miejscu, w którym widzisz go teraz. Dlatego też, gdy tylko się tu znalazł, doszedł do wniosku, że chcesz mu przekazać coś tak straszliwie ważnego, że tylko Kruppe jest godny to usłyszeć.
W ciemności pod kapturem coś błysnęło.
– Nie biorę udziału w tej wojnie.
Kruppe pogłaskał mizerne kosmyki brody, zachwycając się własnym milczeniem.
– Dziwi cię to? – zapytał pradawny bóg.
– Kruppe zawsze spodziewa się niespodzianek, stary przyjacielu. Jak mogłeś się spodziewać, że jest inaczej? Kruppe jest wstrząśnięty. Ale zjawia się myśl, popchnięta w stronę mózgu przez szarpnięcie za tę wspaniałą brodę. K’rul oznajmia, że nie bierze udziału w tej wojnie. Kruppe podejrzewa jednak, że ma on się stać w niej łupem.
– Tylko ty to rozumiesz, przyjacielu – rzekł z westchnieniem pradawny bóg. Uniósł głowę. – Przedtem tego nie zauważyłem, ale chyba jesteś smutny.
– Smutek ma wiele smaków, a Kruppe poznał je wszystkie.
– Pragniesz pomówić o tych sprawach? Sądzę, że jestem dobrym słuchaczem.
– Kruppe widzi, że masz poważne kłopoty. To chyba nie jest odpowiednia chwila.
– To nie ma znaczenia.
– Dla Kruppego ma.
K’rul zerknął w bok. Zbliżał się ku nim siwy, wychudły mężczyzna.
– Och, bezbronne miasto, do którego przybywają obcy... a reszta? – zaśpiewał Kruppe.
– ...wciska się w szczeliny, szukając schronienia – odpowiedział głębokim głosem przybysz.
Pradawny bóg westchnął.
– Dołącz do nas, przyjacielu – zaproponował Kruppe. – Usiądź z nami przy ognisku. Jak dobrze wiesz, ta scena uwieczniła się w historii naszego rodzaju. Noc, ognisko i historia do opowiedzenia. Mój drogi K’rulu, najmilszy przyjacielu Kruppego, widziałeś kiedyś, jak Kruppe tańczy?
Nieznajomy usiadł. Na jego twarzy malowały się smutek i ból.
– Nie widziałem – odparł pradawny bóg. – Nie wydaje mi się. Ani tańca kończyn, ani słów.
Kruppe uśmiechnął się blado. W jego oczach coś błysnęło.
– Zostańcie więc tu na noc, przyjaciele. I bądźcie świadkami.


Dodano: 2009-01-08 18:12:51
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS