NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Krzywicki, Michał - "Plagi tej ziemi"
Wydawnictwo: Runa
Data wydania: Październik 2008
ISBN: 978-83-89595-45-4
Oprawa: miękka
Format: 125×195 mm
Liczba stron: 416
Cena: 29,50
Ilustracja na okładce: Jakub Jabłoński



Krzywicki, Michał - "Plagi tej ziemi" #3

ROZDZIAŁ II

Gdy jądra nabrzmieją
I ból odczujesz,
Weź mąki z bobu,
I soku z bzu,
Wetrzyj z olejem
W twardy swój członek.
Jak na spowiedzi,
Złe wody wytrujesz.
„O nabrzmiałości jąder tudzież dokuczliwym bólu członka”, Przecław, O naturalnych sposobach leczenia, Kopnik A.D. 1148

Żyjmy przyzwoicie (...), nie w hulankach i pijatykach, nie w rozpuście i wyuzdaniu (...) Ale przyobleczcie się w Pana Jezusa Chrystusa i nie troszczcie się zbytnio o ciało, dogadzając żądzom, lecz wszystko w swoim czasie. Liście i tak spadają z drzew.
Św. Augustyn, Rz. 13, 13-14, i dodatkowo: komentarz na marginesie jego dzieła. Autor dopisku nieznany

Margrabia Albrecht Niedźwiedź i książę saski Henryk Lew wezwali do Magdeburga panów saskich, którzy stawili się tam na krucjatę przeciwko Słowianom Połabskim. Wspierało ich rycerstwo z Bawarii, Saksonii, Szwabii. Przybyli także Flamandowie, Walonowie i Lotaryńczycy, którzy statkami z Brenny mieli dostać się do Anglii, a stamtąd wraz z brytyjskim rycerstwem popłynąć do Ziemi Świętej. Wielu z nich jednak zostało, by szukać łupów bliżej, na Połabiu. Wśród krzyżowców znaleźli się też biskupi oraz nawróceni na wiarę chrystusową Wagrowie.
Dla tych wszystkich, którzy stawili się pod rozkazami Albrechta i Henryka, świat po św. Pawle i Piotrze miał niedługo skurczyć się do ziem na wschód od Łaby. Rycerze w tunikach przyozdobionych w krzyż, który zwisał nad krążkiem wyszytym z czerwonego sukna, poprzysięgli gotowość, by nieść poganom światło Chrystusa. To, czego nie udało się dokonać Karolowi Wielkiemu, Henrykowi Ptasznikowi i Ottonom, miało się powieść Albrechtowi Niedźwiedziowi, Henrykowi Lwu i Bernardowi z Clairvaux, a także biskupom niemieckim i pospolitym rycerzom.
Kolumna podążająca zwierzynieckim traktem w stronę Dobina ciągnęła się przez kilka staj. Krzyżowcy musieli zmówić wiele pacierzy, by przejść z jej końca na czoło. I tylko na przodzie dało się odetchnąć świeżym powietrzem. Tam świętobliwy pochód otwierali dumni biskupi i leniwi książęta, wielu margrabiów, i hrabiów, na których rozkazy czekali usłużni giermkowie.
Dalej panował już tylko smród tłoczącej się na gościńcu wygłodniałej ciżby, porykującego bydła, nerwowo stąpających koni. Pastuchowie popędzali kijami leniwe muły, ciągnące dwukółki wypchane prowiantem. Na większych wozach załadowano drabiny, liny, rozłożono trebuszety.
W las, który zewsząd otaczał krzyżowców, niósł się nieustający lament kobiet i przerażonej dziatwy. Rycerze nie mogli opędzić się od napastliwych dziewek i kalekich włóczęgów.
Nad głowami przykrytych kurzem i spoconych od letniego słońca piechurów, kuszników i obozowych ciurów górowali konni feudałowie niemieccy. Uzbrojeni we włócznie i miecze, swoją dumną postawą roztaczali aurę zwycięstwa. Niewielu jednak mogło pochwalić się pełną zbroją. Przed słowiańskimi toporami i strzałami miały chronić ich kolczugi złożone z dużych pierścieni połączonych rzemieniem, narzuconych na pikowany kaftan, i jakkolwiek liche wydawało im się czasami to zabezpieczenie, liczyli na to, że połabska ziemia także ich uczyni bogatymi. A zysk wart był ryzyka, choćby niemałego.
Posłanie w wozie, który podskakiwał gdzieś pośrodku kolumny, odpowiadało mnichowi. Wiązka dobrze ubitej słomy i miękkie cycki Magdy wystarczały, by zamortyzować wstrząsy. Uwielbiał jej białą skórę, rude włosy i piegi na całym ciele, obfity zadek, grube uda... Ach! Przy takich łakociach cielesna powłoka mnicha wyglądała znacznie mniej okazale.
Przecław nie dbał o tonsurę, a twarz miał wychudzoną. Chodził w przydużym habicie, lekko zgarbiony, przytłoczony ciężarem niewyspowiadanych grzechów. Jednak oczy – ciemne, lekko skryte pod krzaczastymi brwiami – wszystkim dziewkom wydawały się aż nazbyt piękne. Niedostatki ciała nadrabiał usposobieniem, łagodnością i spokojem ducha, a także wrodzoną zdolnością, by kochać i być kochanym – miał zręczne palce, długi język i ciepłe usta. Dzięki temu w ciągu kilku dni, kiedy saskie wozy nieubłaganie toczyły się na wschód, pokochali się z Magdą szybką i nieskrępowaną niczym fizyczną miłością. Niepokoił go jednak fakt, że kochanka wzięła po chrześcijańsku ślub, a jej mąż – nieco zbyt gwałtowny – nie skąpił jej razów. Przecław naliczył na jej plecach wiele pręg, nastawiał wyłamane palce. Nie mógł mieć wątpliwości, jak zdradzony mąż potraktowałby kochanka.

***

Wóz powoli wytracił prędkość. Rozległ się dźwięk rogu. Znak, że kolumna stanęła na postój.
Magda zaczęła masować swoje obolałe cycki. Jeszcze przed chwilą Przecław gniótł je niemiłosiernie; dziewka myślała, że z miłości, a on czynił tak, bo... nie wiedział co czyni. Aż nazbyt pogrążył się w swoich myślach.
Wiele lat temu, jako chłopiec został oddany pod opiekę do Clairvaux. Bernard, opat klasztoru, stworzył tam prawdziwą twierdzę, gdzie nie sięgały prawa biskupów i władców świeckich. Dla przełożonego liczył się jedynie głos papieża.
W bibliotece opactwa, na zlecenie Bernarda, zabezpieczano wiele setek rękopisów – traktatów z dziedziny medycyny, filozofii i sztuki wojennej. Według Bernarda zbyt duża ich liczba krążyła w granicach Francji i Cesarstwa, by trafiać w niepowołane ręce. Ichsententia opacznie była rozumiana, wręcz heretycko. Stąd brał się pogląd opata, że więcej nauki i pożytku wynika z obserwacji natury niż z czytania ksiąg, bo jedynym jej twórcą jest Bóg i tylko przez Boga można ją zrozumieć, a nie przez koślawe literki, które mogły zostać nakreślone dłonią Szatana.
Mimo to, non superbiendo vel contradicendo Przecław już jako oblat wyszkolił się w nauce czytania i pisania. Jako nowicjusz pomagał składać w skryptorium księgi: wygładzał skóry, z których powstawał pergamin, skrawał brzytwą nierówności, dziurkował kartki. Każdy wolny czas przeznaczał na ich lekturę. Najbardziej zachwyciły go pisma medyczne: Galena, Awicenny, Arystotelesa. Szybko wyszkolił się w poznaniu co to jest litera i sensus pisma, także sententia nie przychodziła z trudem; dzięki niej dał się poznać przełożonemu opactwa, który uwielbiał dysputy, choć wolał raczej, gdy to jego słuchano.
Z czasem opat zaczął zabierać Przecława w podróże po Francji i Cesarstwie. Szybko więc dorastający mnich stał się powiernikiem jego trosk i tajemnic. Z pokorą wysłuchiwał wszystkich przestróg, zakazów i życiowych wskazówek. Ale po wizytach w Chartres przypadła mu do gustu nauka tamtejszych mnichów. Bogobojni braciszkowie, nie porzucając oczywiście bożego objawienia, za którego sprawą cały świat się dzieje, twierdzili, że dzięki rozumowi można wyjaśnić to, co widzimy i czego doświadczamy w życiu. Studiowali naturę ochoczo, jak nakazywał Bernard, ale nie wyłącznie dla Boga, lecz dla niej samej, by lepiej ją poznać, a dzięki niej samych siebie.
Tak więc Przecław studiował naturę podczas podróży, najchętniej w tawernach lub przy boku rozgrzanych dziewek, przykazanie ora et labora zostawiając na później. Twierdził przy tym, że i na świętość przyjdzie czas. Święty Augustyn wpierw zażył życia, a dopiero potem dopadło go objawienie. Zresztą z tymi objawieniami bywało różnie.
Podczas pobytu w Chartres wymęczony podróżą i nieco rozczulony Bernard przyznał, że nie gardził kiedyś rozpustą i że chorował od nadmiaru jedzenia i picia. Omal nie skazał się przez to na śmierć, a swej duszy na wieczne potępienie. Jednakże dzięki objawieniu, którego doznał podczas modlitwy – Najświętsza Panienka sprawiła, że z jego ust popłynęło mleko – uratował siebie. Tę samą historię, w nieco odmiennym świetle, Przecław poznał kiedy indziej dzięki mnichom z Burgundii w Fontenay. Opat przyswoił wtedy zbyt dużo trunku, i gdyby nie jego towarzysz, zadławiłby się wymiocinami. A modlitwa pod ołtarzem brzmiała ponoć jak bluźnierstwo.
Grzechy młodości odbijały się na zdrowiu Bernarda, więc z czasem Przecław, jako jego zaufany, wyjeżdżał w podróże bez niego. Jako wizytator klasztorów wszędzie wysłuchiwał tych samych skarg przeorów i opatów: przeciekający dach, niedostatki w spiżarni albo łamanie celibatu.
Jednak gdy wracał do Clairvaux, Bernard z racji podupadającego zdrowia coraz częściej nadstawiał ucha na nowinki medyczne zebrane po klasztorach. Trapiące go dolegliwości – problemy gastryczne, ból w stawach i łamanie w kościach, a nawet melancholie – godził się opat łagodzić nawet dzięki heretyckim receptom, choćby z Fontenay albo Chartres. Ale narzucił sobie zbyt ascetyczny tryb życia: surową dietę i przerywany sen w zimnej celi na wiązce słomy z drewnianym klocem pod głową. Nie mógł liczyć już na ozdrowienie. Stąd z coraz większą niechęcią patrzał na życie doczesne, kłuło go to, co się dzieje w opactwach. Mnisi nie podzielali skłonności Bernarda do ascezy, tętniło tam heretyckie życie.
Między klasztorami krążyły księgi z anonimowymi komentarzami do fragmentów dzieł Arystotelesa, Platona, Ojców Kościoła. Diaboliczne komentarze przeczyły twierdzeniu Augustyna z Hippony, że bez woli Boga nawet jeden listek nie spada z drzewa. I choć brak było spójności wśród heretyków, jednako twierdzili, że Bóg już wyznaczył człowiekowi miejsce na ziemi. I teraz od niego zależy, czym zaskarbi sobie zaufanie Najwyższego – wyłącznie pracą rąk własnych czy ascezą i modlitwą. Wskazywali, że jeden jest Bóg i wiele dróg do Niego, a żadna nie gorsza, nie lepsza. Że wszelkie klauzury, wyznania winy i grzechy to tylko chomąto, bo żaden człowiek nie ma prawa sądzić drugiego w Bożym imieniu.
Opat z Clairvaux kazał odpowiednio zaradzić problemom w opactwach, usuwając legalnie – bądź nie – posądzonych o herezję mnichów. W krótkim czasie Przecław wytruł kilku opatów, przeorów i poślednich braciszków, nawet książąt – wszystkich tych, którzy mogli zniszczyć Kościół. W ferworze pracy wiele nauczył się o ziołach – tych, które zabijają, i tych, które leczą.
Jego starania nie zawsze okazywały się skuteczne. Uśmiercani szybko znajdowali naśladowców. Bernard postanowił więc zwalczyć herezję osobiście. Wraz z Przecławem udali się w podróż po całej Langwedocji, Bretanii, Prowansji i Akwitanii, gdzie szerzono nauki diabła. Tanchelm podcinał zasadność istnienia kleru, w Orleanie kilku kanoników trafiło na stos za głoszenie nauki, że materia jest zła. Piotr Waldo nakłaniał do dobrowolnego ubóstwa, inni heretycy odrzucali święte sakramenty, a jeszcze inni odmawiali czczenia krzyża. Bernard z Clairvaux bił na alarm. Papieże i biskupi pośpiesznie zwoływali synody, przeklinali heretyków, Bernard gorliwie podpalał stosy. Niektórzy heretycy zdołali zbiec, a ci, którym się nie udało, śmiali się tylko, przyznając, że ich śmierć nie ma już znaczenia. Wróżyli Bernardowi samotność, jednocześnie zapowiadając mu życie wieczne, ale bynajmniej nie w niebie. Przerażało to Bernarda, a zarazem wzbudzało coraz większą nienawiść wobec heretyków. Z tym większym zapałem podpalał nie tylko stosy, ale i – za zgodą papieża, który obawiał się rozprzestrzeniania diabelskich nauk w Cesarstwie – całe miasteczka. W ten sposób dotarł do źródła herezji. W jednej z langwedockich wsi Bernard zrozumiał, że ci, którzy szli na śmierć z uśmiechem na ustach, wydawali się osłabieni, jakby dawno nie mieli w ustach nic do jedzenia. Endura – zrozumiał to w jednej chwili. Cieszyli się, że śmierć na stosie wybawi ich od męczarni umierania w agonii, którą sobie sami zafundowali, odstawiając od ust wszelkie jadło. Żyjesz w społeczności wedle jej praw – każde odstępstwo karane jest banicją – i w zgodzie z zadaniem, jakie wyznaczył ci Bóg. Krajesz w rzeźni mięso, obsiewasz pole, pilnujesz stada, zbierasz kapustę, pielesz, wypiekasz chleb – ciężko pracujesz. A gdy sił już nie starcza, albo pokusy świata zbyt silne, kładziesz się i czekasz na śmierć.
Podczas gdy wynosili z chaty na łożu jednego z heretyków, zbyt słabego, by o własnych siłach mógł udać się na stos, Bernard wspomniał Fontenay i mnichów, którzy wybrali głodową śmierć. Wyglądali niemal jak ten nieszczęśnik – wysuszony, o żółtej cerze, bez chęci do życia.
Prześladując mieszkańców wiosek u podnóży Pirenejów, natrafiali na ślady tych, którzy umknęli Bernardowi z Fontenay. Księga, którą wieźli ze sobą, naznaczyła całe Ariége, Langwedocję. Mieszkańcy, nie bacząc na wyznaczony przez Boga podział na oratores, bellatores, laboratores, żyli w pozbawionych porządku bożego wspólnotach. Przed obliczem papieskiego posłańca grzeszyli pychą. Ci, których udało się Bernardowi zmusić do wyjawienia chociaż części prawdy o księdze, mówili, że pochodzi z Jerozolimy, że została podczas pierwszej krucjaty wydarta z grobu Chrystusa przez niewiernych. Tubylcy twierdzili, że zapisano ją krwią Syna Bożego. Cudem odzyskali ją miejscowi chrześcijanie, by przekazać ku przestrodze krzyżowcom i by nakłonić ich do powrotu tam, skąd przybyli. Ale tylko nieliczni dali wiarę i opuścili Antiochię, Edessę i Jerozolimę. Zresztą zaraz słuch o nich zaginął. Skończyli swój żywot jako pustelnicy, inni narzucili sobie klauzurę w klasztorach do końca swoich dni. Większość krzyżowców jednak nie chciała wierzyć księdze, z którą obnosili się miejscowi chrześcijanie. Traktowano ich zresztą podejrzliwie. Niedługo potem księga zaginęła, by odnaleźć się w Fontenay, a teraz ponoć podążała na dwukółce na Połabie, tam gdzie w praktyce nie sięgała jeszcze ręka żadnego z biskupów. Tym samym wyznaczyła kierunek drogi krzyżowej Bernarda.
Przecław wyobrażał sobie, jak może wyglądać taka księga. Gdy nie gził się z dziewką i nachodziła go wyrobiona w klasztorze skłonność do kontemplacji, czuł niemal, jak wodzi palcami po chropowatym pergaminie, wyczuwając każde zgrubienie wyschniętej krwi Chrystusa cudownie przemienionej w litery.
Bernard też marzył o księdze, wierząc jednocześnie, że tylko on może właściwie zinterpretować jej treść. Zamierzał się dowiedzieć, jaką tajemnicę skrywa księga, by zdusić herezję na zawsze.
Zaplanował krucjatę za Łabę.
Ruszyła machina dyplomacji. Tych, których wiara okazała się krucha, przekonywał blask monet. Stoły książąt i biskupów przykryły złoto i srebro z cysterskich sakiewek. Tak czy inaczej, w końcu każdy chciał być bliżej Boga.
Ale po kolei, po kolei...
Przecław westchnął ciężko.
Pamiętał chłodny i ponury dzień w Vezaláy. Wszystkie śniegi jeszcze wyjątkowo nie stopniały, kiedy Bernard z Clairvaux wygłosił płomienne kazanie przed królewską parą i wasalami Ludwika VII i wszystkimi najprzedniejszymi rycerzami, którzy przybyli na północ Francji, by wysłuchać kazania opata.
– Edessa! – wołał. – Edessa wzywa! Bóg wam błogosławi do grobu Jego syna, a Chrystus odpuści wam grzechy. Jesteście rycerzami Chrystusa, awangardą tych, którzy idą za jego wołaniem, nie bacząc na niebezpieczeństwa. Odrzućcie wszelki zbytek, idźcie czyści duchem, jak przystoi pobożnym pielgrzymom. Nie zabierajcie zastaw, kosztownych szat i klejnotów, zbytek zostawcie w domu, bo celem waszym jest Golgota, Grób Pana Naszego, nie pałace...
– Dajcie krzyże! – odpowiedzieli. – Bóg tak chce. Bóg tak chce!
Gdy przekonał króla Francji, Bernard za zgodą papieża pośpieszył do Niemiec, by namówić do wyprawy cesarza. Nie bacząc na srogą zimę, opat wyruszył wzdłuż Renu, w każdym mieście wygłaszając w imieniu papieża płomienne apele, które wzbudzały entuzjazm wśród bogobojnych chrześcijan. Po świętach Wielkiej Nocy spotkał się z samym cesarzem Konradem III w Spirze. Odprawił tam sumę pontyfikalną dla cesarskiego dworu z okazji jego koronacji. Swą płomienną przemową przekonał cesarza do udziału w wyprawie.
Poznał także bliżej Albrechta Niedźwiedzia. Sas zapewniał, że zrobi wszystko, aby krzyżowcy sięgnęli Odry. W zamian za okazane zrozumienie Bernard obiecał pomoc w osobie Przecława, który, korzystając ze swoich zdolności, miał się przysłużyć Askańczykowi w bardziej przyziemnych celach.
Dzięki wsparciu cesarza i możnych panów niemieckich Bernard mógł rozpocząć dalsze podróże misyjne po zachodnich Niemczech i Francji. Zaczął w Wormacji, skąd pojechał do Kreuznach, Koblencji, dalej do Remegen i Kolonii, wszędzie wzbudzając entuzjazm, po czym wrócił do Francji, by nieco wypocząć.
Podczas podróży Przecław dokonywał wielu uzdrowień, które przypisywano Bernardowi. Mnich nie dbał jednak o sławę, ale o dach nad głową – zresztą wyłącznie taki, pod którym jest zgiełk, leje się piwo, a dziewki aż parują z ochoty. Opat udawał, że nie dostrzega jego grzesznych występków. W większych miastach zresztą spali osobno – Przecław w lupanarach, Bernard w biskupich albo książęcych domach. Jednakże na traktach i gościńcach Przecław musiał uszanować swojego preceptora, i zamiast badać naturę kobiecej duszy i ciała, toczył z opatem długie nocne dysputy, także o naturze, ale tym razem Boga. W niczym się zresztą nie zgadzali. Dwie są ścieżki człowieka, które prowadzą do szczęścia: doczesna i ta w niebiesiech, przekonywał Przecław opata, marząc o dziwce i dzbanie piwa. Opat twierdził jednak, że to, co na tym padole, w żaden sposób nie przybliży człowieka do Boga. Poszukiwanie szczęścia na ziemi nie powinno przysłaniać szczęścia w niebie.
– Nie wśród dziwek i złodziei – podkreślał opat, przestrzegając Przecława przed karą bożą, a potem zaraz dodawał, wskazując plecy: – Pomasuj mnie, o tu, bo bardzo boli.
Bernard przysięgał przed Chrystusem i Przecławem, że wydrze heretykom ich skarb, który skryli przed nim aż na Połabiu.
A że heretycy nie mogli zginąć jak igła w stogu siana, wystarczyło dobrze nadstawiać ucha. Wielu zapewne szukało schronienia w cysterskich klasztorach, licząc na wyrozumiałość swych braci.
Przecław nie zamierzał jednak szukać heretyckiego skarbu wyłącznie dla opata. Zaczął myśleć przede wszystkim o sobie. Nie chciał pozostawać przez całe życie świętym psem Bernarda. Kiedyś pies musi zerwać się ze smyczy. A wtedy, być może – pogładził Magdę po policzku – dobrze będzie mieć taką babę przy sobie. Kiedy już osiądzie na słowiańskiej ziemi, narodzi mu taka bachorów. A jak podrosną, zaczną uprawiać pole, zaopiekują się ojcem na starość. Zresztą tu, na Połabiu, żyła kiedyś jego matka. Słowiańska jest jego dusza, słowiańską ma przecież krew, rozmarzył się.

***

– Chyba się rozmarzyłeś? – wyrwała go z odrętwienia.
– Tak. Jeszcze chwilka i rozbolałaby mnie głowa. – Uśmiechnął się.
Pomiętosili się jeszcze trochę. W zabawie nie przeszkadzał im na wpół przytomny Jaksa leżący w głębi wozu. Znaleźli go przy trakcie w rowie, gdzie leżał bez ducha. Za namową Magdy Przecław nakazał ciurom zanieść nieprzytomnego do wozu. Widocznie nieobce jej było chrześcijańskie miłosierdzie, choć, jak wyznała potem, znaczenie miała również uroda woja. Książę wpierw ledwie dyszał, jednak dwa dni kuracji wystarczyły, by powoli zaczęły wracać mu siły. W majakach po trochu zdradził swoją tożsamość, a także to, że od kilku dni błąkał się po lasach. Wspominał też coś o jakiejś Żydówce, że ją pożarły wilki.
– Kochasz mnie? – spytała, już na dobre odrzucając mnisią rękę z piersi.
– Kocham – skłamał.
Sielanka rodzinna była mu obca. Przynajmniej w tych trudnych czasach.
– Mocno?
– Bardzo mocno. – Znowu skłamał.
Zszedł z niej i przytulił ją do swojej spoconej piersi. Wozem trzęsło, ale Magda przydusiła go swym sporym ciałem. Dzięki temu nie odczuwał wstrząsów, jedynie łaskotanie na brodzie jej rozrzuconych włosów. Pogłaskał kochankę po rudej głowie. Odwdzięczyła się delikatną pieszczotą, czule muskając mu policzki.
– Mówią, żeś mądry.
– Kto tak mówi? – spytał.
– Podobnoś Sprośniaka uleczył.
– Wieści szybko się rozchodzą. – Jęknął, bo tak miło go głaskała.
Znał ją od kilku dni, a już wiedziała, jak go pieścić i gdzie.
– Od wczoraj wieczór to nie szybko. – Wydęła usta. – Mówią, że Sprośniak teraz zdrowy.
– Dobrze mówią. – Nie słuchał jej, bo gładziła jak anioł, także po przyrodzeniu.
W tej chwili zrobiłby dla niej wszystko.
– A mnie byś uleczył? – spytała niepewnie. – Z grzechu?
– Z czego?! – zdziwił się.
Przerwała pieszczoty. Wsparł się na łokciu i przyjrzał jej uważnie.
– Z reguły nie zajmuję się duchem, tylko ciałem.
– Bo mnie właśnie o ciało chodzi. Tylko że pewien lekarz w Lubece mówił, że moja przypadłość to z grzechu.
– Bo pewnie nie mógł znaleźć recepty. – Westchnął.
– Może. Ja się na tych waszych sprawach nie znam.
– Jaka to przypadłość? – zaciekawił się.
– Krwawię.
– Jak każda baba.
– Zbyt dużo. Wstyd.
– Ale nie krwawisz, gdy ze mną jesteś. – Rozłożył się zadowolony na sianie, kładąc pod głowę ręce. – Zalecam kąpiel z kory dębowej. Oczywiście z jej wewnętrznej części. Dodaj do tego babkę, laskę pasterską i rdest ptasi. Jeśli nie uleczy całkowicie, to na pewno złagodzi. I po grzechu!
Chrząknęła, zawstydzona w obliczu najprawdziwszej magii.
– A więc to prawda, żeś ty z diabłem po imieniu. – W jej głosie nie było ani nutki kpiny.
Spojrzał na nią pobłażliwie.
– Sprośniak mi mówił – wyjaśniła, uroczo trzepocząc rzęsami.
– Ano zna się tego i tamtego. – Postanowił, że nie będzie jej edukował.
– A stara Osterowa może przyjść?
– Oj, co to, to nie. – Pogroził jej palcem. – Ja wam za bazar robić nie będę.
– A niby dlaczego nie?! – fuknęła niezadowolona. – A kto ci za burdel na kółkach robi?!
Co prawda, to prawda, pomyślał i przesunął dłonią po jej cycuszkach.
– A kto cię do piersi przytula i głaszcze? A kto cię na duchu podnosi? – ciągnęła litanię miłosierdzia.
– To trzeba było nie podnosić. Że też w życiu musi być zawsze coś za coś. – Zezłoszczony, próbował poderwać się z posłania.
Powstrzymała go i pogłaskała jak maleńkiego chłopca.
– Osterowa nie przyjdzie z pustymi rączkami – mruknęła prosząco. – Przyniesie jajeczko, może nawet kurkę.
Zastanowił się. W brzuchu burczało, a gardło miał suche.
– Dobrze, ale niech do picia też da coś porządnego.
Magda klasnęła zadowolona.
– Dąb i laska pasterska, powiadasz. A co to ten rdest ptasi?
– Gówno.
– A, tego na słowiańskiej ziemi pod dostatkiem!
Wyskoczyła zadowolona z wozu i pognała po Osterową. Chwilę później stara wgramoliła się na wóz. Twarz miała jak skutą mrozem – wychudłą, białą, z dwoma zapadłymi ślepiami.
– O takich jak ty mówią, że wolą przez cały dzień z nosem nad księgami tkwić niż życia doglądać – przywitała się.
Podniósł się na łokciu.
– Ja tak nie uważam. Wszystkiego w księgach nie znajdziesz. Żeby życie poznać, trzeba wyściubić nos poza próg biblioteki.
– Ale w tej słowiańskiej głuszy życia nie poznasz. Możesz spotkać jeno śmierć. Nie wolałbyś gdzieś w klasztorze dumać niż tu po lasach jej szukać?
– Pogawędki chcesz ze mną urządzać czy leczyć cię mam? – uciął ponuro.
Co to za ludzie, sarknął w duchu. Wystarczy, że spojrzą w jego gębę i wyczytują z niej udrękę.
Osterowa, trochę zmieszana brakiem ogłady u człowieka z pozoru przecież obytego, wyjęła zza pazuchy trzy jajeczka.
– Wieczorem będzie rosołek. A syn zaraz przyniesie coś do picia. – Uśmiechnęła się przymilnie.
– Co dolega? – Z powrotem rozciągnął się na sianie, próbując nie liczyć dziur, na których podskakiwał wóz.
– Stara jestem, ale mnie straszna ochota na chłopów bierze.
– To jaki problem? – Zdziwił się.
– A chciałbyś ty mnie? – Wyszczerzyła zęby. Całe pół tuzina.
– Nie. – Skrzywił się.
– Więc teraz rozumiesz, jak się męczę! – ucięła.
– Lentyszek i nasiona sałaty ugotuj. Pij napar przez trzy dni. Kurację powtórz po niedzieli – wymamrotał od niechcenia.
Rzuciła się, by go ucałować, ale ją odepchnął.
– Zrób to jak najszybciej – nakazał.
Stara mlasnęła zadowolona i wygramoliła się z wozu przodem, narażając go na nieprzyjemny widok.
– Magia! – usłyszał, jak głupia krzyczy na trakcie. – Prawdziwa magia!
Czuł, że niedługo zaczną się problemy.
Do południa przyszli jeszcze Chętny z żoną. Ona miała kolki, on niedrożność śledziony. Na sam koniec, przed samym obiadem, do wozu zawitała Magda.
Zastała go, gdy leżał wyciągnięty na sianie, co jakiś czas spoglądając troskliwie na mamroczącego księcia. Pochyliła się nad chorym, rękawem starła pot z jego czoła.
– Wiesz, jesteś jak oni. Ci, co jadą na przodzie kolumny. – Spojrzała na mnicha.
Domyślił się, że ma na myśli jego habit i oczytanie w księgach.
– Może i tobie trafi się jakiś kąsek. Może nawet własne biskupstwo. Będziesz nawracał pogan i żył jak pan – rozmarzyła się. – Weźmiesz mnie ze sobą?
– Wezmę. – Kłamstwo szło mu dziś nadzwyczaj sprawnie.
– Biedny to ty nie jesteś, skoro masz własny miecz. – Wskazała na broń, leżącą obok.
– Nie zawsze krzyżem można wojować. – Przeciągnął się leniwie i przysiadł.

***

Tabory zaparkowano wzdłuż całego gościńca. Tam, gdzie droga okazała się zbyt wąska, pachołkowie karczowali las, a gdzie podmokła – kładli faszynę i słomę. Ciżba chroniła się w naprędce budowanych szałasach, rycerstwo w namiotach ustawionych na żerdziach. Wyciągano zapasy, rozdawano paszę dla koni, rozpalano ogniska. Słupy dymu unosiły się ponad lasem, niekiedy dym rozpraszał wiatr.
Podczas marszu mężczyźni i kobiety szli osobno, teraz mogli wypocząć razem. Z namiotów i pobliskich krzaków dochodziły rozkoszne pojękiwania i sprośności. Młody rycerz dawał upust swym chuciom, mnich łamał celibat. Wielu odnalazło w taborze swoje przyszłe żony.
Co jakiś czas przegalopował drogą goniec albo straż, składająca się z kilku konnych. Nie zważali na nic. Dlatego wśród ciżby wzbudzali nienawiść. Gdy odjechali już bardzo daleko, wygrażano im i wróżono niechybną śmierć w polu.

***

Nad gościńcem znowu uniosła się szara chmura kurzu – znak, że minął dzień postoju i wozy ruszyły z łoskotem.
– Muszę rozprostować kości. – Przecław przeciągnął się na posłaniu.
– Ale wrócisz?
– Wrócę.
Nadeszła odpowiednia pora, by rozejrzeć się za spokojniejszą rozrywką. Mąż Magdy, jak go zapewniała, był zbyt krewki. Jeszcze los zapragnie, żeby Przecław spotkał go na swojej drodze. Coraz bardziej się tego obawiał.
– Bacz na mojego księcia. – Wskazał Jaksę i wyskoczył z wozu.
Kurz natychmiast oblepił mu włosy, wdarł się do ust i nozdrzy, do oczu, tutaj było go więcej niż w wozie – niby mgła na chwilę przysłonił mu widok. Kiedy Przecław oswoił się z pyłem, podszedł do Sprośniaka i Chętnego, którzy rozmawiali o czymś żywo, przyglądając się idącej powoli ciżbie i toczącym się wozom.
– Oj, tęgie to głowy. – Sprośniak drapał się po łysinie.
– Ponoć nasz książę Henryk Lew uderzy z zachodu – wyjaśniał Chętny. – Był kmieciem z ziemi wagryjskiej, gdzie Obodryci podczas jednego z najazdów zrównali jego chatę z ziemią, stąd śpieszno mu było do dzierżaw na wschodzie.
– Mamy czterdziestotysięczną armię – wtrącił Przecław.
– Prawda – zgodził się Sprośniak.
Według jego szacunków musiało to być dużo. Na pewno znacznie więcej niż mieszkańców jego wioski.
– Z północy przybędą Swen i Kanut na czele Duńczyków – Przecław postanowił podzielić się swą wiedzą z chłopami. – Wspomoże nas także Albrecht Niedźwiedź. Mówią, że jego armia jest większa od naszej. Ba! Mówią, że jeszcze raz taka. Ciągnie dzień drogi za nami.
– Nasz książę obiecał rycerzom godną odprawę, jeżeli w ciągu tygodnia zdobędą siedlisko obodryckiego księcia. I nam dostanie się jakiś łanik. – Chętny zatarł dłonie.
– Będzie dobrze, jeżeli zdążymy przed jesiennym chłodem – Sprośniak się zasmucił.
Ruszyli wzdłuż kolumny, opowiadając sobie dowcipy i marząc o słowiańskiej ziemi. Wozy wtoczyły się na kamienny most pod Boizenburgiem, ostatnim grodem na ich drodze po tej stronie Łaby. Przodem posłano straże. Zmierzchało już, ale Przecław dojrzał, jak możni panowie zboczyli trochę z trasy i pognali w stronę grodu. Wozy zwolniły.
– Co się stało? Prawie stoimy. – Chętny klepnął Sprośniaka. – Idź poniuchać trochę.
– Biada nam! Biada nam! – usłyszeli po chwili lament kobiety.
Musiała pochodzić z niedalekiej rybackiej chaty, bo stojący w progu brodaty mężczyzna przywoływał ją ruchem ręki. Ale nie posłuchała.
– Biada mi – łkała.
– A niby czemu? Może mąż nazbyt ochotny? – Chętny zarechotał, gdy kobieta, łapiąc się za głowę, podbiegła do kolumny.
– Słowianie spalili Lubekę. Spalą i nas! Niepotrzebnie opuszczaliśmy naszą ziemię. Niepotrzebnie! – lamentowała.
– Prawdę mówi – powiedział Sprośniak, gdy wrócił. Odepchnął babę, by wracała do męża. – Książę obodrycki spalił Lubekę. Mówią, że Słowianie niedaleko. Słyszałem o tym przed południem, ale wtedy nie dawałem temu wiary.
– Więc nie umkną nam! W drogę. – Chybocie śpieszno było do słowiańskich skarbów.
– Kiep z ciebie. To już książę Henryk zarządził – skarcił go Przecław.
Jakby na potwierdzenie jego słów cały tabor znów ruszył z łoskotem.
Przecław już wdrapywał się na wóz, gdy powstrzymała go w pół skoku czyjaś ciężka ręka. Odwrócił się i zobaczył ponurą twarz zarośniętą rudą szczeciną. Tunikę rycerza pokrywał kurz, jego pas wisiał krzywo, w brodzie ostały się resztki wieczerzy, przegryzanej jeszcze w pośpiechu. Małe oczka ukrywały się pod krzaczastymi brwiami i świdrowały mnicha.
Przecław przełknął ślinę.
– Zwą mnie Zygfryd. – Rycerz przedstawił się niechętnie. – Książę burgundzki z Zahringen wzywa.
– Książę? Właśnie teraz? – Pomimo udawanej niechęci Przecław odetchnął z ulgą.
Stał przed nim bowiem mąż Magdy. Moje szczęście, że spotkaliśmy się w sprawie księcia, pomyślał, próbując dodać sobie odwagi.
Bez entuzjazmu wdrapał się na podstawioną przez Zygfryda szkapę.
Ruszyli wzdłuż kolumny, wyprzedzając toczące się mozolnie dwukółki, tuziny bydła, ciżbę zalegającą gościniec. Rozbawiona dziatwa wpadała im pod kopyta, pachołkowie leniwie odsuwali się z drogi. Kurz pokrywał ich zmęczone twarze. Konni rycerze jakby od niechcenia pozdrawiali ich skinieniem głowy, choć niejeden prosił mnicha o błogosławieństwo.
Przekroczyli most i znaleźli się po drugiej stronie rzeki. Tu kolumna rzedła, wolna od wozów, ciżby i bydła, rozciągła się na gościńcu jak nitka. Dojechali na jej czoło, do księcia burgundzkiego. Przecław zdążył jeszcze zobaczyć, jak przednia straż na jego rozkaz oddala się galopem.
– A, jesteś wreszcie. – Książę kiwnął mu głową na powitanie. – W księgach uczony, a lepiej ci z gminem niż z możnymi panami.
– Łaska pańska na pstrym koniu jeździ, a ludek stały jest w swych uczuciach. – Ukłonił się nisko.
– Nad gmin się wywyższać to pochlebia tylko głupcom – skwitował książę.
Przecław przełknął zniewagę. Konrad z Zahringen przypominał psa. Kudłata morda, wysunięty pysk, czarny, grudowaty nos.
Mnich zrównał szkapę z jego grzywaczem. Konrad milczał przez dalszą drogę. Przecław postanowił mu w tym dorównać.
Zygfryd podążał za nimi jak cień.
Przecław źle się czuł w doborowym towarzystwie. Nie rozpoznawał wszystkich książąt ani biskupów, choć wielu spotkał już kiedyś w Lubece, w Chartres, nawet w Danii. Niejednego zresztą przywracał medykamentami do zdrowia. Na czele pochodu wlókł się arcybiskup hambursko-bremeński, biskup werdeński, margrabia z Saltwedele oraz liczna nieznana z imion gromada baronów, która w sumie prowadziła jakieś czterdzieści tysięcy zbrojnych. Na samym przodzie jechał Henryk zwany Lwem. Największą jednak uwagę wszystkich skupiał na sobie Bernard z Clairvaux, przełożony zakonu cystersów, który dosiadał czarnego rumaka. Skrywał się pod długim wełnianym płaszczem. Głowę miał szpiczastą, haczykowaty nos, usta nerwowo zaciśnięte.
Pomimo zapadającego zmierzchu kolumna krzyżowców brnęła dalej w las. Minęli Boizenburg i znaleźli się na wąskim zwierzynieckim gościńcu. Nie ujechali nawet dwóch wiorst, gdy musieli się zatrzymać. Świeżo ścięte pnie drzew zawaliły drogę. Z lasu, po krótkim zwiadzie, wyszli piechurzy, krzycząc, że wszędzie zasieki, doły, a dalej już tylko mokradła.
– To jedyna sucha droga, która prowadzi na Zwierzyn, do ziemi Obodrytów – mruknął książę Konrad.
Usunięcie przeszkody zajęło pachołkom dwa pacierze.
Na kolejną natknęli się staje dalej. Kilku pachołków rozbiegło się znowu po lesie. Gdy wrócili, mówili o spalonych i wyludnionych wioskach.
– Chyba Bóg pokarał Słowian za to, że spalili Lubekę – rzekł jeden, żegnając się przy tym.
– Głupiś! Palą wszystko, żeby dla nas nic nie zostało. Zupełnie nic! – warknął biskup werdeński Dietmar.
Mimo że duchowni – modląc się cichutko pod nosem – zawierzyli swój los Bogu, potrafili trzeźwo ocenić sytuację. Tu, w tych lasach, Najwyższy wystawiał ich na najcięższą próbę.
– I co teraz? – Zygfryd nie okazywał bojaźni.
– Dla koni siana wystarczy, ale gorzej z nami. – Konrad westchnął.
Pomimo zapadających ciemności książę Henryk Lew kazał kilku ciurom ponownie zapuścić się w las.
– Ustrzelcie mi na kolację dzika albo sarnę. Przy okazji spalcie chociaż jedną słowiańską chatę.
Nie było ani dzika, ani sarny.
Nie wrócili.
Droga przez gęstniejący las była z każdym stajem coraz bardziej uciążliwa. Podmokły gościniec wabił komary, które z diabelskim uporem cięły przede wszystkim skórę biskupów. Duchowni nie dokończyli nawet pacierza, a trzeba było przystawać, żeby usunąć kolejną przeszkodę. Książę Henryk wrzeszczał wtedy w las, złorzecząc wszystkim Słowianom.
Gdy się zatrzymali na dłuższy popas, książę Konrad zsiadł z konia i skinął na Przecława, by udał się za nim. Zeszli z gościńca. Las wydawał się spokojny, ale szum drzew był mało kojący, a skowyt wilka gdzieś w oddali nie wzbudził ich zaufania.
Konrad odchylił tunikę i dał ulgę pęcherzowi.
Przecław poszedł za jego przykładem. Przez moment próbował nawet zarysować jakiś kształt na suchej trawie, ale mu to nie wyszło.
– Co robisz? – książę się zirytował.
Od osób w swoim towarzystwie wymagał więcej powagi.
– Oddaję mocz.
– To widzę.
Już po chwili obaj zapinali pasy.
– Chylę czoła. Ma pan bardzo pojemny pęcherz, książę – pogratulował Przecław.
Książę nie wiedział, czy mnich sobie z niego kpi, czy mu pochlebia.
– Z przyjemnością każę wyrywać cięte języki – uprzedził na wszelki wypadek.
Przecław odchrząknął. Zrozumiał.
– Co ci dolega, panie? – postanowił szybko go udobruchać.
Z uznaniem przyglądał się jego szerokim plecom, postawnej sylwetce.
– Nie bez powodu właśnie teraz sikałem. – Książę Konrad westchnął.
– Zapewne.
– Nie przerywaj! Widziałeś moje przyrodzenie, prawda?
Przecław ucieszył się, że Konrad nadal stoi do niego plecami. Z trudem powstrzymał uśmiech.
– Jest imponujące.
– Tak, to prawda. – Książę chrząkał, komplement nieco go udobruchał. – Ale mi dokucza. Jest nabrzmiałe. Boli.
Gdy Konrad opisał objawy – trafnie i obrazowo – rozbawienie Przecława od razu ustąpiło. Odezwał się w nim medyk.
– Zalecam wosk i olej, a także sok portulaki. Okłady przez trzy niedziele. Ale dolegliwość już po pierwszych okładach powinna ustąpić.
– Na pewno? Słyszałem, że na takie dolegliwości jest dobry kij. Kuracja wstrząsowa.
– Co innego jaja kmiecia, a co innego pańskie.
– A żeby im dodać ognia? – Książę skinął głową. – Jak już wyzdrowieją, znaczy.
Przecław westchnął. Nieważne, czy pacjent pochodzi z gminu, czy jest księciem. Bóg jest sprawiedliwy. Każdy ma te same dolegliwości.
– Len z pieprzem.
Książę się odwrócił. Poczerwieniał na twarzy.
– Dobrze więc. Sprawdzę twoje receptury. Cieszę się, że Albrecht Niedźwiedź podesłał mi takiego opiekuna.
– Nie zapomnij o tym, książę, gdy będziemy dzielić słowiańską ziemię.
– A ty nie zapominaj, po co tu jesteś – odciął się Konrad. – Z motłochem obcujesz, od biskupów stronisz. Nie nadstawiasz ucha. A w tej sforze wielu jest niechętnych Albrechtowi.
– Muszą zajść okoliczności, w których będę mógł upuścić trochę juchy. Ale ja nie walczę mieczem tylko trucizną.
– Czym więcej kąśliwych języków utniesz, tym bardziej Albrecht będzie zadowolony. I tym większa czeka cię nagroda.
– Nagrodę, książę, to ja odbiorę, ale od Bernarda z Clairvaux. Nie zapomnij, że i jemu służę.
Konrad się zamyślił.
– Silny to sojusz, kiedy mnich przystający z papieżem, wspiera dobrze rokującego księcia – rzekł po chwili.
– A ty, panie, wiesz komu służyć. – Mnich się uśmiechnął. – Ale dziękuję za troskę i radę.
Obaj zaczęli przedzierać się z powrotem do drogi.
Ciury tymczasem uporały się z przeszkodą i kolumna ruszyła dalej.
Zapadł zmierzch.

***

Krzyżowcy po raz kolejny w ciągu ostatnich dni rozbili obóz na gościńcu. Wszystkich ogarnęło zniechęcenie, gdyż droga do Dobina niebezpiecznie się przedłużała. Przecław, pożegnawszy księcia, poszedł wzdłuż wozów i naprędce rozpalanych ognisk. Szkapa była w nocy strachliwa, więc co jakiś czas musiał zsiadać z grzbietu i ją uspokajać. Klucząc między wozami, słyszał narzekania niestrudzonych dotąd rycerzy, którzy gwarzyli nerwowo. Giermkowie czyścili dla zabicia czasu zbroje swych panów, piechota szykowała topory i piki. Dziwki, narzekając na swój los, zarabiały na kromkę chleba, włóczędzy wykorzystywali ciemności, by podkraść coś z wozów. Przecław również poczuł głód. Syty śmiech kilku Sasów przy stukocie dzbanów piwa zachęcił go do podejścia bliżej ogniska. Noc zapowiadała się chłodna, pozazdrościł więc ciepła. Wokół na obalonych pniach siedziało trzech saskich krzyżowców. Gdy wyszedł z cienia, zwrócili głowy w jego stronę.
– Czego chcesz, mnichu? – warknął najstarszy z nich, brodaty.
Przecław przywiązał szkapę do wozu, pobłogosławił niedbale rycerzy i nie pytając o pozwolenie, przysiadł się do ogniska. Wybrał miejsce obok Sasa, który przypominał siedzącego na zadzie naburmuszonego byka.
– Ogrzać się chciałem.
– Ogrzej się przy biskupie werdeńskim Dietmarze. – Stary Sas zarechotał.
Najwidoczniej nie bał się nikogo. Biskup Dietmar, znany ze swych skłonności, nie przebierał w środkach wobec tych, którzy nazbyt pochopnie i surowo go osądzali.
– Gustuję w babach. – Przecław splunął w ogień.
– Ale chyba nie w mojej Magdzie!
Przecław dopiero teraz poznał Zygfryda. Rudy Sas uniósł brew, udając, że czyta z Przecława jak z otwartej dłoni.
– Bo moja ruda jest ochotna, ale wierna – dodał.
Kilku rycerzy dziwnie nisko zwiesiło głowy. Przecław zauważył, że nie uszło to uwagi rudzielca.
– Jesteś przy Konradzie – zauważył ten o wyglądzie byka. – Mówią o tobie, że uprawiasz czary.
– Sława mnie wyprzedza. – Zaśmiał się, spoglądając łakomie na garniec piwa.
– Zła to sława, skoro nie przynosi nam chwały – wtrącił Zygfryd.
– Co przez to rozumiesz? – Przecław stał się czujny.
– A to, że ktoś taki jak ty – Sas, który siedział najbliżej mnicha, szturchnął go palcem – nie przysłuży się wyprawie. Raczej zaszkodzi.
– Oj, książę chyba jakiś zamysł miał, że pozwolił mu przy sobie na gościńcu jechać – stary Sas próbował bronić gościa.
– Jaki zamysł? Utknęliśmy w tym lesie na dobre! – Zygfryd wysunął przed siebie dłonie, by ogrzać je nad ogniem.
Noc zapowiadała się chłodna.
– Boisz się. – Milczący dotąd najmłodszy z Sasów zachichotał.
– Daj spokój – skarcił go Zygfryd, a widząc, jak Przecław próbuje przewiercić wzrokiem dzban piwa, który trzymał jeden z Sasów, odebrał mu go i wcisnął w dłonie mnichowi. – Pij, czarowniku.
Usłuchał skwapliwie. Po chwili, zadowolony otarł rękawem zaplutą piwem gębę.
– Słyszysz ten las? – zagadnął go Zygfryd.
Wszyscy przy ognisku na chwilę wsłuchali się w przytłumiony jazgot, świsty i pohukiwanie sowy. Na liściach grał wiatr.
– To demony. Słowiańskie. Nie chcą nas tutaj. – Stary Sas pokiwał głową.
– To zrozumiałe. – Najmłodszy wzruszył ramionami. – Każdy broni swego.
– Młody jeszcze jesteś i głupi! – warknął Zygfryd. Odebrał dzban mnichowi i upił łyk. – Ja nie boję się ludzi schowanych po lasach, zatrutych studni, a nawet głodu czy zimy! Po prostu nie zamierzam stać się łupem topielicy albo wampira. Nie chcę być pokarmem mamunowych niemowląt.
– Dużo wiesz na ten temat – zdziwił się Przecław.
– Dużo wiem o świecie. – Duma wojownika została mile połechtana. – A poza tym moja żona jest Wagryjką. Słowianką, znaczy.
Boże litościwy! Ruda Magda. Przecław nagle zatęsknił za żoną Zygfryda. Czuł jeszcze jej zapach na sobie, ciężar jej piersi. Przełknął ślinę i odchrząknął. Miał wrażenie, że wpatrujący się w niego rudzielec przejrzał jego myśli.
– Pomożesz mi? – Zygfryd zrobił chytrą minę.
– Jeżeli tylko zdołam. – odparł nie bez obawy.
– Cieszy mnie to. – Zygfryd nie wydawał się zdziwiony. Widać był przyzwyczajony do tego, że raczej nikt mu nie odmawiał. – Pomożesz mi zwalczyć ten niepokój. Chcę, żebyś uczynił coś, co da mi gwarancję, że jeżeli zginę, to nie od słowiańskiego demona. Nie chcę, żeby moja dusza została przeklęta. Zamierzam umrzeć jak wojownik. Z mieczem w dłoni!
Przecław spojrzał na piękny półtorak ze zdobioną głowicą.
– Z tym mieczem?
– To Boży Gniew. Prezent od księcia Konrada.
– A jak mam ci pomóc? – spytał Przecław.
– To już twój problem. – Zygfryd się uśmiechnął.
Uśmiechnęli się również jego kompani.
– Przecież pomagasz księciu Konradowi, a kto wie, może z twoich usług korzysta nawet sam Henryk Lew. Mówią, żeś uczony w księgach, żeś nauki medyczne i czarowskie pobierał daleko na zachód od Łaby.
Jak na prostego woja był dobrze poinformowany.
– Dużo o mnie wiesz – rzekł Przecław.
– Ludzie o tobie gadają. Gada moja Magda. Dzięki niej mogłem opowiedzieć o tobie księciu. Na szczęście dla ciebie darzy cię zaufaniem. Spodobałeś mu się. Pomogłeś księciu, dlaczego więc nie masz pomóc zwykłemu saskiemu rycerzowi?
Ależ z niej głupia dziewka, zeźlił się mnich. Wagryjska gaduła.
Wstał, by rozprostować nogi. Wpadł mu do głowy szatański pomysł. Ryzykowny, ale przecież za kilka dni i tak go tu nie będzie. Uśmiechnął się, nie tylko do swoich myśli. A może książę Albrecht złotem wynagrodzi jego małą niespodziankę.
– Czemu szczerzysz zęby?
– Pić mi się chce.
Z wdzięcznością przyjął kolejny dzban piwa.
– To będzie cię jednak kosztować. – Przecław znowu się uśmiechnął.
– Zgadzam się na wszystko. – Zygfryd był zdecydowany.
– Oddasz mi swój miecz – powiedział stanowczo Przecław.
Czekał chwilę, zastanawiając się, jakie to wywrze na rycerzu wrażenie.
Wywarło.
Piorunujące!
– Ty czarci pomiocie! – warknął rudy i poderwał się z kłody. Zaczął wrzeszczeć: – Myślisz, że oddam ci mój Boży Gniew?! Może mam ci oddać jeszcze moją Magdę?!
– Każdy płaci. – Przecław cofnął się na bezpieczną odległość, bo Zygfryd zaczął zbyt czule pieścić rękojeść miecza. – Płaci Konrad. Płaci Henryk. Nawet Dietmar – kłamał. Miał nadzieję, że zrobi to na Sasach odpowiednie wrażenie. – Dlaczego więc nie ma zapłacić zwykły saski rycerz?!
Zygfryd opadł z powrotem na siedzenie.
– Mój Boży Gniew? Byliśmy razem pod Mechlinem, we Fionii, wyprawialiśmy się na Wagrów, na Rugię!
– A po co ci miecz, mnichu? – zaciekawił się ten o wyglądzie byka.
– Miecz Zygfryda to nie byle jaki miecz – wyjaśnił krótko.
– Nawet biskup Dietmar czy Bernard z Clairvaux obnoszą się z mieczem – zauważył najmłodszy Sas. – Czy wam, sługom bożym, nie wystarczy krzyż?
– Zamknijcie się! – Zygfryd uciął to gadanie po próżnicy. – Co mi dasz za niego, mnichu?
Przecław uniósł brew.
– Talizman.
– Zgoda. – Zygfryd poderwał się z pnia, wyciągając dłoń.
Mnich się uśmiechnął. Tak łatwo mu poszło. Uścisnął grubą, szorstką dłoń Sasa.
– Ale działanie talizmanu odczujesz dopiero po upływie kilku dni – przestrzegł.
Za niespełna dwa dni dotrą pod Dobin. Była nadzieja, że jeżeli Zygfryd nie zginie podczas przeprawy przez obodryckie lasy, to będzie nawozem na morzyckich bagnach pod grodem Niklota. Pogmerał chwilę przy mieszku zawieszonym u pasa pod habitem i wyjął mały zielony kamień.
– To Plugawa – oznajmił. – Broni przed mamunami, topielicami, wampirami.
Zygfryd porwał kamień i zaczął go gładzić z namaszczeniem.
– Chcę mieć pewność, że to zadziała. – Spojrzał badawczo na mnicha.
Przecław tylko na to czekał. Czuł, że Zygfryd i tak mu już wierzy, ale przy kompanach nie chciał wyjść na łatwowiernego.
– Kiedy kamień zacznie działać, weźmiesz go i pójdziesz sam w nocy do lasu. Bez miecza i bez tarczy.
To za Magdę, uśmiechnął się do siebie w myślach. Za jej pręgi na plecach. Za jej wyłamane palce.
– A jeśli nie wrócę?
– Nie jestem głupcem. Twoi kompani wymierzą mi karę. Masz swoje gwarancje.
– Zgoda. Ale nie myśl, że schronisz się w cieniu Konrada albo nawet samego Henryka.
Przecław skinął głową, ale na znak, że Sas może pocałować go w rzyć.
Zygfryd ze smutkiem pogłaskał miecz na pożegnanie i wręczył go mnichowi. Ten ścisnął go mocno i powiódł wzrokiem po twarzach zamyślonych i wpatrujących się w niego Sasów.
– Z Bogiem. Czas na mnie – pożegnał się.
Pobłogosławił Sasom, życząc im dobrego snu, i odszedł.
Gdy znalazł swój dom na kółkach, Magdy już w nim nie było. Wdrapał się z wysiłkiem i legł na sianie.
Chyba przysnął.
Gdzieś nad uchem usłyszał śpiew. Cichy, jakby kołysankę. Gdyby nie zapach mokradeł, przysiągłby, że to Magda. Odwrócił się. Wozem zatrzęsło. Usłyszał chlupot wody i odgłos pośpiesznie oddalających się kroków. Rozerwana płachta za jego plecami przekonała go, że to nie sen.
Spojrzał w stronę leżącego w ciemnościach Jaksy. Książę sapał ciężko. Znak, że jeszcze dychał.
W jednej chwili Przecław wszystko zrozumiał. To choremu leśne licho śpiewało na ozdrowienie.
Nie dla uszu mnicha muzyka.
Nie przejął się jednak tym wcale. Wręcz przeciwnie. Licho złego przecież nie weźmie, pomyślał o sobie, szczerząc zęby w ciemnościach.
Wymościł sobie legowisko na sianie i wspomniał Sasów.
Gdyby zechciał, mógłby naprawdę sprzedać Zygfrydowi talizman chroniący go przed lasem. Ale sztuczki dla ubogich duchem bawiły go bardziej, poza tym magia wymagała więcej czasu. Zresztą musiał przyznać, że dzięki małym oszustwom robiło mu się lekko na sercu, tak dobrze, tak grzesznie... Zasnął szybko, pomimo dziwki, która, wykorzystując jego drzemkę, próbowała okraść ich wóz. Wymierzył jej kilka kuksańców na ślepo, ale celnych, bo uciekła z jękiem. Wróciła po chwili. Uprosiła kawałek ciasta i wdzięczna, przylgnęła do jego pleców. Zasnął w jej objęciach.
Przecław ocknął się na dobre dopiero, gdy poczuł czyjąś dłoń na ustach. Próbował odszukać w sianie Boży Gniew, ale obrona nie była konieczna. Pochylał się nad nim Sas o wyglądzie byka. A dziwka gdzieś znikła. Pozostał mu po niej jedynie ból pleców.
– Tak? – Mnich wsparł się na łokciach.
Ludzie przy wozach spali, zewsząd dochodziło pohukiwanie sowy, czasami szepty przechodzącej tuż obok straży.
– Chcę talizman – szepnął Sas. – Taki sam, jaki otrzymał Zygfryd.
Stary wstydził się nieco, więc cała transakcja odbyła się sprawnie i szybko. Za kamień znaleziony przy drodze – innego Przecław nie miał pod ręką – Sas oddał mu pięknie zdobiony nóż.
Chcąc sprzedać go na gościńcu, Przecław mógł liczyć nie tylko na kurkę i jajeczko.
– Dlaczego talizman nie jest zielony? – Sas stał się czujny. – Dawaj inny! Chcę taki, jaki ma Zygfryd.
– Nie ma dwóch takich samych kamieni na świecie.
Tajemnicze wyjaśnienie uspokoiło go nieco, bo pokiwał głową zadowolony i odszedł w ciemność.
Nad ranem zjawił się najmłodszy z Sasów, bardziej podejrzliwy niż jego kamrat. Dał się przekonać dopiero po tym, jak mnich pokazał mu sztuczkę ze znikającą w dłoni monetą. Opłacało się. Przecław wzbogacił się o skórzany pas. Kolejna dobra wieczerza.

***

W ciągu dwóch następnych dni Konrad wzywał Przecława wielokrotnie. Burgundczyk użalał się na ustawiczne bóle głowy. Narzekał, że nie pozwalają mu trzeźwo myśleć. Książęce przyrodzenie natomiast goiło się zbyt wolno, a w nosie i w gardle zalegała plwocina. Jednakże najbardziej, pomimo upalnego lata, dokuczały mu bóle w krzyżu, które zazwyczaj pojawiały się od wilgoci i zimna. Mimo to Przecław był zadowolony. Usługując księciu, mógł się wywiedzieć, kto zbytnio ujada w sforze biskupów i książąt niechętnych Bernardowi, a także poznać plany Henryka Lwa, bo niekończące się spory między możnymi panami o podział łupów potęgowały wśród krzyżowców zwątpienie.
Choć wyprawę dzieliły od Dobina już tylko dwa dni drogi, smutek zawisł jak czarna chmura także nad obozem. Rycerstwo wyczekiwało otwartej walki, a ciżba padała z wycieńczenia. W taborze panował chaos, mnożyły się kradzieże, bydło padało, znikały konie. Zaczęły się problemy z wyżywieniem, bo Słowianie zatruwali studnie, niszczyli pola. Nawet płomienne kazania Bernarda zagłuszał ryk dziatwy, płacz matek i pokasływania starców.

***

Krzyżowcy siedzieli w namiocie Henryka Lwa rozstawionym wśród wozów. Prócz gospodarza i księcia burgundzkiego, na naradę stawili się także biskup werdeński Dietmar, arcybiskup hambursko-bremeński Hartwig, margrabia z Saltwedele, kilku pomniejszych baronów, a także Bernard z Clairvaux i Helmold, duchowny, który spisywał kronikę Słowian.
Przecław znał jego dzieło i postanowił, że gdy tylko opuszczą namiot, porozmawia z duchownym.
– Słowianie spalili swoje wsie, zabrali bydło, zatruli studnie. – Arcybiskup hambursko-bremeński miał skrzekliwy, kobiecy głos.
– A mówią, że Słowianie to lud gościnny. – Biskup werdeński Dietmar się zaśmiał.
– Trzeba nam zjechać z gościńca i znaleźć inną drogę na Zwierzyn – zaproponował książę burgundzki Konrad.
– Nie ma innej drogi – stwierdził Henryk.
Przecław wiedział, że Konrad nie śmiałby sprzeciwić się młodemu księciu, nawet jeżeli Henryk Lew nie miał racji. Książę burgundzki marzył o spowinowaceniu swojej rodziny z rodem Henryka Lwa. Jego córka miała poślubić młodego księcia już za parę miesięcy. Nie chciał więc zniweczyć tak korzystnego mariażu. Jednakże z nienawiści do przyszłego zięcia zamierzał pokrzyżować mu plany i pokumać się z Albrechtem Niedźwiedziem. Kto wie, jaki saski pan w dniu sądu nad Słowianami będzie rozdawał ziemię? Na wszelki wypadek Konrad jednemu się przysłuży, drugiemu odda córkę. Zabezpieczał się ze wszystkich stron.
Margrabia z Saltwedele, który również starał się przypodobać księciu saskiemu, postąpił krok naprzód.
– Przecież całe rycerstwo niemieckie nie zawróci z powodu bandy pogan.
Henryk Lew zacisnął pięści.
– Nie cofnę się, chociażbym nawet miał skakać po drzewach.
– Panowie, więcej wiary – odezwał się biskup werdeński Dietmar, który był bardzo łasy na dzierżawy.
Bezpośredni zatarg z Albrechtem o jakąś podrzędną parafię nie pozostawił mu wyboru. W dniu krucjaty musiał stanąć przy boku Lwa.
– Albrecht Niedźwiedź jest dzień drogi za nami. Idzie wprost na Dymin. Po drodze Brenna. – Henryk zmarszczył brwi. – Zastanówcie się, panowie, kogo byście widzieli przy podziale łupów. Tych, co idą ze mną, czy tych przy boku Albrechta? Musimy szybko zająć gniazdo Niklota, by podążyć dalej na wschód.
Arcybiskup hambursko-bremeński i margrabia z Saltwedele pokiwali skwapliwie głowami. Nie uśmiechało im się, żeby inni biskupi idący za Albrechtem Niedźwiedziem pierwsi dotarli nad Pianę czy Hawelę.
– Albrechta wspierają Flamandowie, Walonowie i Lotaryńczycy. Askańczyk znęcił ich ziemią – ciągnął swój wywód Henryk. – Ale nas wesprą Duńczycy. Bardzo na nich liczę. Swen i Kanut odłożyli waśnie na czas wyprawy. Mają dotrzeć do portu Wyszomir.
Przez trzy pacierze debatowano jeszcze nad sprawami, czemu uważnie się przysłuchiwał Przecław. Z zaciekawieniem przyglądał się nerwowym spojrzeniom Bernarda z Clairvaux i jego zaciśniętym ustom, otyłemu Henrykowi czy leniwie mówiącemu Konradowi, który, gdy patrzał na Lwa, przypominał merdającego ogonem fałszywego pieska. Panowie się sprzeczali, nie podejmując jednak żadnego konkretnego planu. Spory nieco ucichły, gdy odezwał się Bernard z Clairvaux.
Przecław znał go dobrze i widział, że woli przemawiać do możnych, nie do gminu. Złożył ręce jak do modlitwy, pochylił lekko głowę, niby w pokorze, i zaczął przemawiać spokojnym, ale złowróżbnym tonem:
– Zaiste, problemy podziału dzierżaw i grodów słowiańskich warte są książęcej i biskupiej uwagi. Ale pamiętajcie, co macie na tunikach. – Cysters wyciągnął spod płaszcza krzyż i mocno ścisnął go w dłoni. – Krucyfiks! Przybywacie na Połabie, by chwalić Pana, by walczyć z pogaństwem i herezją. Nie zapominajcie o tym.
– Nie pozwalasz nam o tym zapomnieć, Bernardzie – mruknął książę Henryk. Tylko on nie obawiał się cystersa, choć również w nim Bernard musiał budzić niepokój. – Twoi siepacze są poza moją kontrolą.
Przecław spojrzał na Bernarda, zastanawiając się, jak opat odeprze zarzut. Jeszcze przed Boizenburgiem, podczas jednego z kazań Bernard wyklął tych, którzy nie wierzą w zbożny cel wędrówki, utyskiwał na upadek moralności i na panujące wśród krzyżowców zwątpienie. Na reakcję nie musiał długo czekać. Wielu niedorostków uzbroiło się w kije i pałki, zebrało się w bandy i wyruszyło na własną krucjatę. Między tabor. Przeganiali wszetecznice, tłukli na kwaśne jabłko ubogich mnichów, łamiących celibat, przy ogniskach zapewniali ciżbę o świętości ich misji, dbali także o jej bezpieczeństwo w nocy i w dzień, wystawiając straże.
– Mają zbożny cel – wyjaśnił po chwili opat.
– Jak my wszyscy – zauważył biskup Dietmar, ośmielony sprzeciwem księcia.
Bernard posłał mu złowróżbne spojrzenie. Nie znosił sprzeciwu osób duchownych. Mógł zrozumieć opór świeckich, ale byle klecha nie powinien szczekać, tylko merdać ogonem. Zmieniły się czasy od chwili, kiedy doradzał biskupom, i teraz to oni będą doradzać jemu. Jeżeli im na to pozwoli.
– Twoje psy, Bernardzie, pojawiają się, kiedy trzeba palić słowiańskie chaty i kąciny – odezwał się margrabia z Salwede. – Szkoda, że nie ma ich, kiedy trzeba oczyścić gościniec z barykad.
– Moje psy są święte! Nie będą robić za pachołków. Ich przeznaczeniem jest walczyć za wiarę. W przeciwieństwie do was nie zapomnieli o tym. Wy myślicie wyłącznie o ziemi, która przypadnie wam w łupie!
– To hołota – nie wytrzymał Henryk. – Zwykli siepacze! Nie wstydzą się grabić nawet naszej kolumny!
Kilka osób spojrzało wymownie na Przecława. Ten wzruszył bezradnie ramionami. Nie czuł się za nic odpowiedzialny.
– Odsiewają ziarno od plew. – Bernard z trudem się uspokoił.
– Gwałcą kobiety, zabijają mężczyzn.
– Zabijają dziwki i włóczęgów – nie ustępował cysters.
– A ty? Co o tym sądzisz, biskupie? – Henryk zwrócił się do Dietmara.
Nie był najstarszy, ale jako jeden z nielicznych wśród tej biskupiej kłótliwej sfory miewał przebłyski intelektu.
Zaległa cisza. Dietmar poczuł na sobie wzrok Bernarda. I jego nienawiść. Postanowił nie ryzykować dalszej waśni z cystersem.
– Boli mnie w krzyżu – oznajmił nagle.
Bernard uśmiechnął się tryumfalnie. Skinął na Konrada i Przecława. Los biskupa został właśnie przesądzony. Przecław przewidywał, że tak właśnie zakończy się próba sił między tymi dwoma. Dietmar, jak wielu niemieckich biskupów, przychylnie patrzył na herezję, która przecież chciała obalić stary porządek we Francji, w Cesarstwie. Gawiedź rozniosłaby kilka pomniejszych biskupstw, ale przede wszystkim runęłaby na opactwa, które tak bardzo tkwiły ością w gardle biskupom, bogacąc się i ściągając najlepsze donacje od fundatorów. Gdy pożoga zaczęłaby zagrażać większym miastom i biskupstwom, stłumiłoby się herezję, a winnych by osądzono. Bernard jednak w zarodku stłumił herezję w Langwedocji, tym samym podcinając skrzydła biskupom niemieckim. Dlatego też nie zamierzał odpuścić na Połabiu, by już nigdy nie odrodziła się herezja. Wielu biskupów ruszyło z niemieckim rycerstwem za Łabę ze strachu, żeby Bernard nie mógł ich oskarżyć o herezję.
Henryk zacisnął pięści. Jeszcze mocniej niż poprzednim razem.
– Koniec narady – oznajmił.
Przecław odetchnął z ulgą. Jak na jego gust, w namiocie zrobiło się zbyt gorąco.
Henryk pożegnał książąt i wyszedł niezadowolony. Konrad zatrzymał się przy biskupie Dietmarze. Książę wiedział już, co należy robić.
– Boli w krzyżu? – spytał.
– Twoja troska mnie poraża. – Dietmar był nieufny.
– Mogę polecić mojego medyka. Jest znakomity. – Konrad bezwiednie pogłaskał się po przyrodzeniu i wskazał na Przecława.
Dietmar już chciał odejść.
– Chrystus nosił swój krzyż, więc i ja nie będę narzekał.
– Nie tylko krzyż może ci pomóc.
Dietmar się zatrzymał. Przechylił głowę, jakby w ten sposób mógł ocenić intencje księcia.
– Przyjdź do mnie jutro, mnichu. – Spojrzał na Przecława i niedbale machnął ręką.
Najwidoczniej uważał, że robi Konradowi łaskę.
– Tylko nie zapomnij, kto ci go polecił, biskupie! – zawołał za Dietmarem książę, gdy ten opuszczał namiot.
– Zapewniam cię, książę. Nie zapomnę.
Reszta biskupów i baronów kłóciła się jeszcze o coś zapamiętale. Przecław, czując się zwolniony z obowiązku towarzyszenia Konradowi w tych sporach, odszukał Helmolda. Mały gruby mnich z niedbale wygoloną tonsurą sprawiał wrażenie zagubionego, przez cały czas trzymając dłonie złożone jak do pacierza. Właśnie miał zamiar opuścić namiot.
– Ile w tym prawdy? W tym o czym piszesz w kronikach. – Przecław zastąpił mu drogę.
Helmold spojrzał na niego zaskoczony.
Przecław zetknął się z jego zapiskami w Chartres. Wszystkie dotyczyły historii Słowian. Dowiedział się także, że akolita kontynuuje swe dzieło, sięgając także daleko w przeszłość.
– Prawda jest jedna. – Kronikarz wzruszył ramionami.
– Prawd jest tyle, ilu kronikarzy – uciął Przecław.
To, co przeczytał w jego kronikach, nie przypadło mu do gustu.
– Dlaczego nie piszesz o magii?
– Jest tam tyle magii, ile zapragniesz. Magii miłości chrześcijańskiej, poświęcenia, oddania modlitwie.
– Mówię o prawdziwej magii. – Mnich nie dawał za wygraną. – Tej z lasu.
Helmold dopiero teraz zrozumiał. Na początku było widać, że mnich go przeraził, zaraz jednak na jego twarzy zagościło uczucie ulgi.
– Jeden z moich rozdziałów będzie traktował o religii Słowian. Opiszę kąciny, świątynie Trzygława, bogów Arkony. Nie wszystko pewnie zobaczę, ale wierzę, że z krucjatą dotrę w takie miejsca, o których nawet nie śniłem. – Kronikarz pobłogosławił go i odszedł.
Przecław spojrzał za nim z pogardą. Atramentu nie powinno się marnować po próżnicy. Splunął. Nic to, pomyślał, historia osądzi.



Dodano: 2008-11-13 13:57:18
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS