NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

McDonald, Ian - "Hopelandia"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Kornew, Paweł - "Sopel", część 1
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Przygranicze
Tytuł oryginału: Лед
Tłumaczenie: Andrzej Sawicki
Data wydania: Październik 2008
ISBN: 978-83-7574-025-7
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Liczba stron: 312
Cena: 25,00
Seria: Obca krew



Kornew, Paweł - "Sopel", część 1 #2

Co to za stwór? Takiego jeszcze nie widziałem…

Lazłem na końcu mocno rozciągniętego szyku i nie bez satysfakcji obserwowałem próby Szurika usiłującego nawiązać znajomość z walkiriami. W czasie patrolu próbowali tego wszyscy bez wyjątku chłopcy, ale rzadko który mógł się pochwalić tym, że udało mu się przykuć uwagę dziewcząt na dłużej niż pięć minut. I tylko Szurik, mający niewyczerpane zapasy optymizmu, liczył na coś więcej. Może zresztą i nie liczył, ale po prostu nie miał ochoty na przestawianie nóg jedna przed drugą w całkowitym milczeniu. Teraz jednak chyba i jego cierpliwość się wyczerpała.
— A przecież, ogólnie rzecz biorąc, walkirie powinny rozpieszczać bohaterów. — Przy tych słowach znacząco mrugnął do rudej. Liczył, że dziewczyna zwątpi w jego bohaterstwo i znajdzie się temat do rozmowy.
— Aby tak się stało, bohater powinien być martwy. — Ton odpowiedzi nie pozostawiał złudzeń: jeżeli Szurik nie przerwie zakusów, natychmiast przejdzie do tej właśnie kategorii herosów.
On też chyba to zrozumiał, bo zwolnił kroku, a po chwili znalazł się obok mnie i Maksa, któremu na świeżym powietrzu trochę się polepszyło.
— A może one wszystkie są lesbijkami? — Pytanie było skierowane do mnie, ale tak, żeby dziewczyny je usłyszały.
— Nie wszystkie. — Bardzo dobrze wiedziałem, że nie jest to wcale warunek przyjęcia do Ligi.
— Taaaak… — przeciągnął Szurik. — Z wyglądu niczego nie stwierdzisz.
— No… bueee… Czemu cały czas idziemy pieszo? Co, maszyn w Patrolu nie ma? — Maks odezwał się po raz pierwszy od chwili opuszczenia Źródeł. Pomyliłem się, wcale mu się nie polepszyło. Zaczęło nim nawet trząść.
— Są. — Proszę bardzo, za to Szurik po wczorajszej pijatyce zupełnie już doszedł do siebie.
— To czemu nic, tylko pieszo łazimy?
— Maszyny są, owszem. Ale wiesz, ile kosztuje litr benzyny?
Maks nie wiedział.
— Taniej wyjdzie przegonić cię pięć razy z Fortu do Źródeł. — Szurik nieco przesadzał, ale w zasadzie wydatki były rzeczywiście porównywalne.
— A czemu rangersi na taczkach się rozbijają?
— U nich, w Mieście, benzyna jest bardzo tania, więc czemu mieliby nie pojeździć? — Wzruszyłem ramionami.
W odróżnieniu od Fortu, Miasto — które niegdyś było wielką wojskową bazą — miało ogromne podziemne zbiorniki paliwa i mogło sobie pozwolić na luksus korzystania z pojazdów mechanicznych. Szczególnie wtedy, gdy chodziło o wydatki na obronę. Z bronią też tamtejsi rangersi problemów nie mieli. Dobrze choć, że interesy Fortu i Miasta nie bywały sprzeczne. Miasto leżało daleko od nas, na południowym wschodzie.
Jakby nie wytrzymując napięcia procesu myślowego albo może nagle pojąwszy rozmiary tej niesprawiedliwości, Maks cisnął plecak na pobocze ścieżki, wywalając przy okazji całe śniadanie wprost w przydrożne krzaki.
— Najlepszy środek na mdłości to metoda dwu palców w przełyk — pouczył Maksa Szurik.
Szykował się już do rozwinięcia tej myśli, kiedy gdzieś z przodu rozległ się suchy trzask serii z automatu, a za nią kilka karabinowych wystrzałów. Rozgrywające się tam wydarzenia skrywał przed nami porośnięty gęstymi krzakami głogu stok kolejnego wzgórza. Natychmiast chwyciłem dubeltówkę i prześwitem przez krzaki kopnąłem się naprzód.
Oddział chyba nie wpadł w zasadzkę — miejsce zupełnie się do tego nie nadawało — ale różnie mogło być. Kiedy wreszcie wyskoczyłem z zarośli, okazało się, że spokojnie mogłem zostać na swoim miejscu. Nic poważnego — któryś z mieszkańców błot bardzo zgłodniał i przecenił swoje możliwości. Wystrzały ucichły, a na poboczu leżało bure cielsko. Ciągnął się za nim ceglastej barwy ślad, który szybko zieleniał. Istotę można byłoby uznać za humanoida: pokryta guzami głowa i tułów były w jednym egzemplarzu, a nóg i łap posiadał po parze. A może łapa była jedna? Nie, nieopodal leżała druga, oderwana w łokciu, z długimi wygiętymi szponami. Czym go trafi li? A szpony solidne — raz takimi zahaczysz, rękę z płucami wyrwiesz.
Z tyłu, przedzierając się przez trzeszczące krzaki, pojawił się Szurik. Ruchem głowy wskazałem mu cielsko.
— Co to za stwór? Takiego jeszcze nie widziałem…
— Błotny człowiek albo błotniak. — Spojrzawszy na mnie, dodał: — Żadnych jaj sobie nie robię, jakiś żartowniś tak go nazwał.
Stojący nieopodal Kot odwrócił się i przytaknął:
— Nie inaczej, błotniak. Kilka razy ich widziałem. Z głowy stwora sterczał jakiś drewniany odłamek. Błotniak leżał bez ruchu, ale nikomu się nie spieszyło bliżej podejść do martwej bestii. Cóż, w końcu można to zrozumieć: nikt nie wydał rozkazu, a trofeum z potwora żadne.
— O! Poznajesz ten zakręt? — ryknął nagle Szurik, klepiąc mnie w ramię. Drgnąłem, zaskoczony. Okrzyk sprawił, że kilku chłopaków spojrzało w naszą stronę, a wesołek ciągnął bezlitośnie: — No co, jeszcze raz założymy się o skrzynkę koniaku?
Ale się rozkręcił! Przez tę skrzynkę koniaku ledwo z życiem wtedy uszedłem, do tej pory blizna mi się jeszcze całkiem nie zrosła, a żebro łamie na zmianę pogody. Kot, Dron i Siemionycz ryknęli śmiechem. Pozostali niczego nie zrozumieli — wtedy ich z nami nie było, ale Jermołow postanowił wszystkich oświecić:
— Jak raz szliśmy tą samą drogą, tylko w drugą stronę, do Źródeł. Zmęczeni i zmarznięci byliśmy jak psy. I wychodzimy, znaczy, na ten zakręt. — Wskazał miejsce, gdzie ścieżka szerokim łukiem omijała topielisko. — Nie pamiętam już, kto wpadł na pomysł, żeby iść skrótem, na przełaj przez błoto. A Żorżyk Gluk, niech mu ziemia lekką będzie, powiada: „Wy róbcie jak sobie chcecie, a ja na wprost nie pójdę. To czyste, jak to się mówi, samobójstwo. A jeśli ktoś przejdzie, postawię skrzynkę koniaku”. Powiedział swoje i byłoby na tyle, ale Sopel postanowił zaryzykować. Wstrzymał oddech, sprawdził, że Dron i Krzyż jeszcze nad czymś się naradzają i podjął wątek.
— Jakieś sto metrów przebiegł bez problemów, a potem wprost na niego spod śniegu upiorzec wyskoczył. Zdrowa sztuka… Szpony, o, takie! — Szurik rozsunął dłonie na dobre dwadzieścia centymetrów. — Wszyscy myślą, koniec ze Śliskim, doślizgał się. Uderzenie ze dwa metry wstecz go odrzuciło. Upiorzec do niego, a Sopel mu z obrzyna — dwa razy w samą mordę wypalił, a potem w nogi! Chyba wtedy jakiś światowy rekord pobił. I przecież niemal cały wtedy przyleciał, ot, podrapany trochę.
— Ruszać się!
Krzyż doszedł z Dronem do porozumienia i oddział znów się rozciągnął na wąskiej drodze. No i dobrze, bo inaczej zaczęłyby się idiotyczne pytania i docinki. Nie lubiłem wspominać tego wypadku. Z głupoty pokazać chciałem, jaki jestem odważny i tylko przypadkowi zawdzięczam, że wyszedłem z tego żywy. Gdyby nie naszyte na waciaku stalowe płyty, upiorzec byłby mnie bez dwu zdań wypatroszył. Cudem jakimś obrzyna z rąk nie wypuściłem i zdążyłem pociągnąć za spust. Potem sam nie wiem, jak zdołałem uciec. Ale broń i narty zostały na błocie. Przywlekli mnie wtedy do Źródeł ledwie żywego, jeszcze trochę i bym się przekręcił. Po dwu tygodniach, gdy wróciłem do Fortu, Żora postawił obiecaną skrzynkę. Wytrąbiliśmy ją w ośmiu na jednym posiedzeniu. A Żora z Widelcem poszli do „Czapli”, bo jeszcze im było mało, a tam zarżnęli ich w jakiejś głupiej pijackiej rozróbie. Ot, życie…
Zaraz potem dopadł mnie Maks.
— Posłuchaj, a tego upiorca to na amen położyłeś?
Akurat, położysz takiego.
— A skąd. Niewiele brakło, a byłby mnie dogonił. Całe szczęście, że mieliśmy wtedy w oddziale czarownicę, podsmażyła go kulistym piorunem.
Charakter okolicy zaczął się powoli zmieniać. Wzgórza stawały się coraz niższe, a wreszcie zostały za nami. Teraz po obu stronach drogi rozciągały się zasypane śniegiem błota. Z lewej strony były porośnięte sitowiem. Wiatr kołysał żółte wysokie łodygi, do naszych uszu dolatywał cichy szelest. Podczas krótkiego sezonu letniego, kiedy śnieg zupełnie zanikał, na Południową Drogę rzadko kto się zapuszczał. Przejść można było tylko po wyłożonym drewnianymi belkami szlaku, teraz skrytym pod śniegiem, ale niewielu znajdowało się śmiałków decydujących się na takie przedsięwzięcie. Latem mieszkańcy błot stawali się nad wyraz niespokojni i natrętni. Bagniska skończą się po kilku kilometrach i trafimy na skrzyżowanie dróg. Jedna z nich powiedzie na wschód prosto do Fortu, druga nie zmieni kierunku i po ośmiu kilometrach zawiedzie nas do Dolnego Chutoru.
Żyły w nim wszystkiego trzy rodziny — dwudziestu ludzi — ale zazwyczaj było tam znacznie bardziej ludno. Zachodziły do osady drużyny myśliwych polujących w lasach na zachód od Dolnego, często też zaglądali ludzie z Fortu: kupcy skupowali ryby, które tutejsi łowili w leżącym nieopodal jeziorze, uzdrowiciele zbierali w okolicy lecznicze zioła, a prawie wszystkie tabory jadące do Północnorzecza albo z powrotem, nie chcąc ryzykować podróży w ciemnościach, zatrzymywały się na noc w Chutorze. A ponieważ okoliczne lasy były najbliższe Fortowi, przyjeżdżano tu również i po drewno. Cokolwiek by powiedzieć, osiedleńcy doskonale wybrali miejsce. Wszyscy na tym korzystali, bo podróżni mieli gdzie się zatrzymać, a wieśniacy zarabiali na tym nieliche pieniądze.
Dość nieoczekiwanie dla samego siebie zwróciłem uwagę na Kota, który stanął z boku i uporczywie wpatrywał się w zarośla trzcin. Patrzył uważnie, niemal węszył. Niewysoki, żylasty chłopak, mocno mrużący żółte oczy przypominał teraz dzikie zwierzę, które wyczuło woń drapieżnika. Co z nim? Podszedłem bliżej, klepnąłem go w plecy.
— Jakiś problem?
— Nie wiem, ale od rana coś mnie serce gniecie.
A przecież wczoraj wypiłem wszystkiego kubek gorzały.
Ruszyliśmy dalej, teraz jednak i ja wpatrywałem się w morze trzcin. Niby spokojnie, ale jeżeli Kota zaczyna coś dręczyć, lepiej się zabezpieczyć. Ileż to razy jego przeczucia ratowały nam życie? Tylko że tym razem przeczucia go zawiodły. Niebezpieczeństwo nie kryło się w trzcinach — jego źródło znajdowało się znacznie bliżej.
Oddział przeszedł jeszcze może ze dwieście metrów, kiedy w przydrożnym śniegu dostrzegliśmy niewielkie pagórki, które zaczęły się poruszać. Rozgrzebując śnieżną pokrywę, wyłaziły z nich martwiaki. Nikt specjalnie się nie przestraszył — w końcu komu jak komu, ale nam to nie pierwszyzna. Tyle, że tych martwiaków było zbyt wielu jak na zwyczajnych nieukojonych. Znaczy, że natknęliśmy się na zombie. Zombie to taki sam chodzący trup, ale obudzony specjalnie dla wykonania określonego zadania. I nie łazi sam z siebie, ale spełnia rozkazy swego pana. Kazano mu zakopać się w śniegu, to się zakopał, kazano mu leżeć, leżał. Rozkaz do ataku też musiał ktoś wydać. Czyli gdzieś tu niedaleko ukrywa się dość potężny czarownik, a to już całkiem kiepska sprawa.
Jakby na potwierdzenie moich myśli, niemal natychmiast ustał ogień skierowany na zombie. Poczułem lekkie mrowienie w zębach, metaliczny posmak w ustach, a jednocześnie zakłuły mnie skronie. Koniec, postrzelaliśmy sobie i wystarczy. Niepojmujący niczego ludzie, tracąc drogocenne sekundy, targali zamki i tylko niektórzy zrozumieli, co się dzieje. Mam pewne niewielkie zdolności do czarów, kilka miesięcy nawet szkoliłem się w Gimnazjonie i teraz poczułem, że nekromanta użył jakiegoś mocnego zaklęcia skierowanego przeciwko broni palnej. Rzecz w końcu zrozumiała — uzbrojeni w śrutówki patrolowi bez trudu mogliby się rozprawić z powolnymi zombie, a tak nekromanta pozbawił nas przewagi.
Na razie nie wiedziałem, jaki konkretnie rzucił czar i czy Dron zdoła go odczynić. Podobnych zaklęć nawymyślano tyle, że nawet nazw nie spamiętasz. Jedne zmuszały kule do omijania czarownika, inne po prostu nie pozwalały na wystrzał — albo proch się nie zapalał, albo zawodził mechanizm broni.
Rzuciłem więc dubeltówkę na drogę i wyciągnąłem zza pasa toporek. Najbliższy zombie znajdował się już w odległości zaledwie kilku metrów. Zrobił kolejny krok, a wtedy ciężkie żeleźce topora z obrzydliwym chrzęstem werżnęło mu się w kolano, możesz się potem poruszać tylko o kulach. Albo pełzając. Odskoczywszy od drugiego zombie, który zachodził mnie z boku, zatoczyłem szeroki łuk toporem i praktycznie odrąbałem wyciągniętą ku mnie rękę. Najważniejsze to nie dać się ponieść emocjom i nie pozwolić, żeby ostrze ugrzęzło w ciele przeciwnika: martwiaka to ani ziębi, ani grzeje, a jeśli topór utkwi, wyciągnąć go będzie bardzo trudno.
— Do toporów! — ryknął Krzyż. Rozkaz był właściwie zupełnie niepotrzebny, wszyscy, którzy mieli białą broń, już ją trzymali w dłoniach.
Odskoczyłem od chromającego zombiaka, w ostatniej chwili uniknąwszy pchnięcia krótkim mieczem, zmieniłem chwyt na toporzysku i cięciem z boku rozrąbałem mu drugie kolano. Runął na ziemię, ale wciąż jeszcze próbował mnie dosięgnąć ostrzem. Odskoczyłem na bezpieczną odległość, rozejrzałem się dookoła.
Na prawo ode mnie walkirie demonstrowały swój słynny „taniec z szablami”. Wokół nich leżały odrąbane dłonie, a jednemu martwiakowi nawet ścięły głowę. Z lewej chwacko wywijał kolczastą maczugą Szurik. Czoło oddziału wpadło jednak w tarapaty. Większość zombie lazła tam, gdzie Dron usiłował utkać jakieś zaklęcie. Nawet z mojego miejsca widziałem, jak przepełniająca go energia spływa z wykonujących skomplikowane gesty rąk, zostawiając w powietrzu roziskrzone ślady. Przed zombie chronił go walczący szablą Krzyż, Trąba i jeszcze kilku patrolowych.
Nagle Drona otuliła niebieskawa poświata, a ja poczułem coś jakby uderzenie ładunku elektrycznego. Martwiaki runęły na ziemię. Obca wola, która podniosła ich z martwych, straciła nad nimi władzę. Robiło się coraz dziwniej. Zaklęcia na odczynianie nieżycia należały do najbardziej skomplikowanych, a ja uważałem Drona za czarownika niezbyt wysokiego lotu. Warto będzie zweryfikować swoje poglądy. Teraz jednak trzeba było odnaleźć nekromantę, zanim wytnie kolejny numer. Obudzić trupów drugi raz nie zdoła, ale diabli wiedzą, co tam jeszcze chowa w zanadrzu…


Dodano: 2008-10-07 19:05:11
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS