NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McGuire, Seanan - "Pod cukrowym niebem / W nieobecnym śnie"

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Ukazały się

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)


 Psuty, Danuta - "Ludzie bez dusz"

 Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

 Martin, George R. R. - "Gra o tron" (wyd. 2024)

 Wyrzykowski, Adam - "Klątwa Czarnoboga"

 Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

Linki

Harper, Tom - "Mozaika cieni"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Harper, Tom - "Demetrios Askiates"
Tytuł oryginału: The Mosaic of Shadows
Data wydania: Lipiec 2008
ISBN: 978-83-7418-163-1
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 352
Cena: 29,90 zł
Rok wydania oryginału: 2004
Tom cyklu: 1



Harper, Tom - "Mozaika cieni" #1

Czemu dwaj konsulowie nasi i pretorzy przyszli dzisiaj w szkarłatnych, haftowanych togach?
Po co te bransolety, z tyloma ametystami,
i te pierścienie z blaskiem przepysznych szmaragdów?
Czemu trzymają w rękach drogocenne laski,
tak pięknie srebrem inkrustowane i złotem?

Dlatego że dziś mają przyjść barbarzyńcy,
a takie rzeczy barbarzyńców olśniewają.

K. Kawafis
tr. Keeley and Sherrard
(przeł. Z. Kubiak)



α

Wieczór zapadał, gdy barbarzyńcy z toporami stanęli u moich drzwi. Słońce zniżało się nad zachodnimi murami, zalewając miasto ciepłym blaskiem. W ten bezwietrzny dzień baldachimy i zasłony Królowej Miast były równie nieruchome, jak niezliczone wieże i kopuły wznoszące się ponad nimi, jednak wprawne ucho wyławiało ciche, monotonne odgłosy modłów dobiegające z setek kościołów. Przez cały dzień strumień ludzi przelewał się ulicami, ponieważ mieszkańcy zbierali się, by uczcić dzień świętego Mikołaja i ujrzeć cesarza przejeżdżającego przez miasto; teraz jednak ów ludzki przybój cofał się powoli, znikając na powrót pod arkadami i w drzwiach okolicznych domostw, skąd wcześniej wypłynął. Siedziałem na dachu i przyglądałem się temu, sącząc wino, które po tygodniowym poście smakowało wspaniale.
To Zoe, moja młodsza córka, oznajmiła nadejście barbarzyńców. Kątem oka zobaczyłem, jak wynurza się z otworu w dachu. Na gładkiej buzi widocznej spod spiętrzonych loków dostrzegłem niepokój i zdumienie.
– Ojcze, trzej mężczyźni chcą się z tobą widzieć – wykrzyknęła bez tchu, stojąc na drabinie. Zastanowiła się chwilę i dodała: – To giganci. Tytani. Jest ich trzech, uzbrojonych w wielkie topory, a jeden z nich, jak Prometeusz, ma brodę niczym ogień.
Moja córka zawsze zdradzała zamiłowanie do poezji, choć teraz zauważałem to częściej.
– Czy zmieszczą się w drzwiach? – spytałem. – Czy powinienem raczej osiodłać swego skrzydlatego rumaka, by spojrzeć im w oczy?
Zoe zastanowiła się przez chwilę.
– Wejdą drzwiami – uznała.
– I przez ten otwór, w którym teraz stoisz?
– Być może. Ale jeśli złamią drabinę, zostaniesz tu już na zawsze.
– Tylko dopóki nie sprawią mi drugiej.
Nadąsana buzia Zoe zniknęła. W tym samym momencie usłyszałem przeraźliwy huk z dołu. Może rzeczywiście nie przesadzała, ponieważ dobiegał stamtąd ogłuszający dźwięk, odgłos kroków człowieka, który stawiał nogi z tą samą siłą, z jaką waliłby kowalskim młotem, i zdołałby zadeptać na płasko nawet siedem wzgórz Rzymu w ciągu połowy dnia marszu. Drabina drgała niebezpiecznie i oczyma wyobraźni widziałem szczeble, zginające się pod ciężarem jak młode gałązki. Czekałem na trzask pękającego drewna i odgłos spadającego ciała, ale moja drabina – wykonana z solidnego bityńskiego buku – trzymała się mocno i w końcu wyniosła ich z ciemności na dach, prosto w chłodne powietrze wieczoru.
Było ich trzech, tak jak zapowiedziała Zoe, i tak jak mówiła, byli olbrzymi. Wszyscy nosili sięgające do kolan kolczugi, ściągnięte szerokimi skórzanymi pasami z przytroczoną u boku maczugą. Na ramionach nieśli wielkie obosieczne topory, które nie przesunęły się ani o centymetr podczas niebezpiecznej wspinaczki po mojej drabinie. Nawet bez insygniów legionu – błękitnego skrawka tkaniny obramowanego futrem, który nosili na szyjach – nie dało się ich pomylić z nikim innym. Waregowie, elitarna gwardia pałacowa, strażnicy cesarza. Mimo że bardzo powoli wstawałem na ich powitanie, wino w moim kielichu gwałtownie zadrżało.
– Ty jesteś Demetrios Askiates, tropiciel zagadek?
Słowa te wypowiedział najbliższy z olbrzymów. Podobnie jak jego towarzysze, cerę miał jasną, choć spaloną słońcem, tylko nad kołnierzem pozostało wąskie pasmo skóry w kolorze mleka. Jego włosy mieniły się odcieniami czerwieni, jakimi natura nigdy nie obdarzyła nikogo z naszego ludu, i niczym lwia grzywa okrywały szerokie ramiona. Musiał być w istocie godnym przedstawicielem swej rasy zamieszkującej mroźną wyspę Thule – Brytanię, jak nazywali ją nasi przodkowie w czasach, gdy sprawowali tam rządy – choć prawdopodobnie opuścił ją dawno temu, sądząc po swobodzie, z jaką posługiwał się greką.
Skinąłem głową, czując, jak absurdalny wydaje się ów samozwańczy tytuł w obliczu ich szorstkiej, brutalnej siły. Pomyślałem, że wareski wojownik nie zawracałby sobie głowy tropieniem zagadki – prędzej rozbiłby ją w proch maczugą lub przeciął na pół swym toporem, jak uczynił to Aleksander w Gordionie. A co, zastanowiłem się w popłochu, uczyni ze mną?
– Zostałeś wezwany do pałacu – powiedział. W miejscu, gdzie lewą dłonią gładził rękojeść topora, dostrzegłem szereg nacięć, biegnących prawie od końca rękojeści do ostrza. Czyżby była to lista jego ofiar?
Przytaknąłem po raz drugi, a później – zaaferowany – jeszcze dwukrotnie.
– Po co? – spytałem.
– Tego dowiesz się na miejscu – mruknął Wareg.
Wydawało mi się, że towarzyszył temu grymas ust pod gęstą brodą.
Gdy wychodziliśmy, niebo było jeszcze jasne, jednak kupcy pochowali już swe stoliki, a na ulicach pozostały tylko małe grupki spieszących w różne strony przechodniów. Niewielu ryzykowało spotkanie z nocną strażą, a jeszcze mniej było chętnych, by spotkać się z całą falangą strażników – co najmniej kilkunastu – którzy, ku memu przerażeniu, ustawili się w szyku tuż przed moim domem. Pomyślałem ponuro, że z pewnością nie poprawi to mojej i tak wątpliwej reputacji w oczach podejrzliwych sąsiadów. Nic dziwnego, że żadne dziecko nie wyszło dzisiejszego wieczora bawić się przed domem i żaden handlarz nie przeszedł ulicą, zachwalając swoje towary.
Droga do pałacu zajmowała jakieś pół godziny, jednak w towarzystwie dwóch uzbrojonych Waregów idących z tyłu i ich milczącego rudowłosego kapitana na przedzie, zdawała mi się dziesięciokrotnie dłuższa. Ze wszystkich stron rzucano mi spojrzenia, w których litość mieszała się z podejrzliwością: „Nie zakuto go w kajdany”, zdawali się mówić gapie. „Nie odziewa się jak ktoś, komu przysługiwałby taki orszak”. W całym mieście widać było, że dzień chyli się ku końcowi, jedynie unoszący się w powietrzu zapach pozwalał rozpoznać przybytki, jakie mijaliśmy: smród farbiarni i garbarni, ciepły, domowy zapach chleba, odór krwi w rzeźniach, a wreszcie, gdy doszliśmy do końca głównej alei – ciężka, słodkawa woń perfum.
Marmurowe łuki Augusteonu wznosiły się teraz tuż przed nami, nad sobą mieliśmy pałacową bramę, a po lewej kopułę wielkiego kościoła. Pytanie, które dręczyło mnie przez całą drogę, wybuchło mi z hukiem w głowie, gdy kapitan Waregów skręcił gwałtownie w prawo, w długą ulicę odchodzącą od pałacu, z jednej strony ograniczoną, jak zauważyłem, szerokim murem hipodromu. Ramię okryte skórzanym mankietem szturchnęło mnie w plecy, nakazując iść śladem przewodnika.
– Wejście do pałacu jest tam – zawołałem, wydłużając jeszcze krok.
– Pałac – rzucił kapitan przez ramię – ma wiele wejść i nie wszystkie są dla wszystkich. Handlarzom ryb, na przykład, przysługuje osobne. Z powodu smrodu – dodał złośliwie.
Mury ponad naszymi głowami przecinały łuki i zdobiły wszelkiego rodzaju posagi, przedstawiające świętych lub pogańskie bóstwa. Przeszliśmy przez bramę z żelaznych prętów, z nieznanych mi powodów stojącą otworem. Przez chwilę szliśmy w ciemnościach, towarzyszył nam jedynie odgłos naszych kroków na kamiennej posadzce. Nagle nad naszymi głowami ukazało się nocne niebo koloru purpury i poczułem ciepły piasek wsypujący mi się do sandałów Byliśmy na arenie, na torze wyścigowym, wciąż jeszcze zrytym i rozjeżdżonym po trwających cały dzień zmaganiach. Było pusto, lecz milczenie setek tysięcy nieobecnych widzów sprawiało, że jej ogrom wydawał się jeszcze bardziej przytłaczający. Przed nami kolumny sterczały rzędem ze spiny niczym włócznie.
– Chodź – ponaglił kapitan, a jego słowa zdawały się ginąć w tej ogromnej przestrzeni. Poprowadził mnie przez tor, gdzie pod stopami chrzęścił nam udeptany piasek, potem w górę wąskimi schodami prowadzącymi przez spinę. Znaleźliśmy się dokładnie w cieniu wielkich kolumn, jak gdyby pomiędzy palcami ogromnej ręki, i przez jedną niedorzeczną chwilę miałem wrażenie, że ta dłoń zamknie się wokół nas w zaciśniętą pięść. Była to absurdalna wizja, jednak nie zdołałem powstrzymać drżenia.
Moi towarzysze, choć nie wyglądali na ułomków, również się spieszyli, by opuścić to miejsce. Kolejne kilkaset kroków, i wydostaliśmy się z powrotem na arenę, tym razem po drugiej stronie stadionu. Przez jakiś czas szliśmy wzdłuż toru, później w poprzek w stronę muru i w górę po innych schodach, mijając rzędy pustych ławek. Schody prowadziły na taras, a taras na kolejne schody, które zakręcały i zawracały tyle razy, że zakręciło mi się w głowie. Niebo było teraz prawie niewidoczne, zaledwie jeden odcień dzielił je od zupełnej czerni. Róg złotego półksiężyca wyglądał już zza murów, jednak żołnierze nie zwolnili. Potykając się i zataczając, pokonałem kilka ostatnich stopni, aż w końcu – zziajany i skołowany – znalazłem się na szerokim balkonie, wysoko ponad torem wyścigowym.
– Witaj w kathismie – oznajmił kapitan Waregów, a ja, choć płuca paliły mnie po wspinaczce, znalazłem dość powietrza, by wydać zduszony okrzyk. Powiedziano mi, że wzywają mnie do pałacu, jednak spodziewałem się jakichś bocznych drzwi i biurka urzędnika w jednym z publicznych pomieszczeń. Z całą pewnością nie sądziłem, że zawiodą mnie do kathismy. Była to loża, w której cesarz ukazywał światu swój nieosiągalny majestat i odbierał należne hołdy. Sam widziałem go tu wielokrotnie – zawsze z wielkiej odległości.
Jeden ze strażników zdjął pochodnię ze ściany i dotknął nią lamp zwieszających się z sufitu. Ogień zatrzeszczał w szklanym kloszu i natychmiast odpowiedziało mu echo odbite przez setki przedmiotów: złote łańcuchy podtrzymujące lampy, złociste mozaiki ułożone pomiędzy łukami i złoty tron stojący pośrodku, teraz zupełnie pusty. Nagle otoczył mnie tłum postaci: drżące sylwetki królów i herosów wyrywały się ze zdobionego tła, a widniejący na sklepieniu woźnice rydwanów pędzili w dół wprost na mnie, jakby przybywali po samego Eliasza.
– Ty jesteś Demetrios Askiates, tropiciel zagadek? Iluminator cieni? Poskramiacz apokalipsy?
Głos, który do mnie przemówił, był miękki jak aksamit, jednak już przy pierwszych słowach skuliłem się jak mały szczeniak, ponieważ brzmiał, jakby wydobywał się wprost z murów. Nie było w nim gniewu ani groźby, ale z drżącym sercem obróciłem wzrok w miejsce, skąd dochodził, i przez chwilę zląkłem się, że istotnie mury ożyły, ponieważ dojrzałem jedynie zarys sylwetki wynurzającej się ze złocistej poświaty. Dopiero gdy przybysz wszedł w krąg światła, mogłem się przekonać, że jest istotą z krwi i kości – ubrany był w wytworne szaty wyszywane klejnotami i ozdobione insygniami jego władzy, twarz miał pozbawioną zarostu i gładką jak dziewczyna. Gdy się we mnie wpatrywał, jego bystre oczy błyszczały w świetle lamp niczym olejek, którym namaścił włosy.
– Jestem Demetrios – zdołałem wykrztusić.
– A ja Chrysafios – odparł wytwornie. – Kanclerz jego cesarskiej wysokości cesarza Aleksego.
Wolno skinąłem głową. Zwykły rytuał powitalny, jaki stosowałem wobec moich klientów, wydał mi się teraz żałosny i niepasujący do tego czcigodnego miejsca. Oprócz tego coś w spojrzeniu eunucha kazało mi przypuszczać, że już wcześniej mnie ocenił.
– Rozwiązujesz zagadki, które wprawiają innych w osłupienie – powiedział powoli. – Ujawniasz rzeczy zakryte i rzucasz na nie światło prawdy.
– Pan pobłogosławił niektóre z moich poczynań – odrzekłem z dozą pokory większą, niż zwykle odczuwałem podczas owych poczynań.
– Odnalazłeś córkę eparcha, choć rodzina już zdążyła wyprawić jej pogrzeb – przerwał eunuch. – Znakomicie. Potrzebuję człowieka o takich zdolnościach.
Dotąd trzymał ręce założone za plecami, teraz wyciągnął w moim kierunku pulchną dłoń. Była łagodna i miękka, jednak jego propozycja nie pozostawiała miejsca na wahanie. W końcu zacząłem się domyślać powodu, dla którego mnie tu wezwał, powodu, dla którego moje niecodzienne zdolności mogły mu się przydać. Nadal nie wiedziałem wszystkiego, ale zrozumiałem, że jeśli sprawa dotyczy pałacu i otacza ją tak ścisła tajemnica, w grę wchodzą najwyższe kręgi władzy. A także, pomyślałem mimochodem, najwyższe wynagrodzenia.
Chrysafios podał mi przedmiot długości męskiej dłoni i grubości palca, uformowany na kształt drewnianej włóczni z żelazną końcówką, wykutą w nieforemną bryłę, którą następnie oszlifowano w niezwykle ostry trójkątny szpic. Ostrze i ponad połowa drzewca pokryte były ciemną substancją koloru wina, którą widywałem w życiu znacznie częściej, niżbym pragnął. Wokół końcówki widniały wystrzępione resztki czegoś, co wyglądało jak pióra.
– Strzała? – zastanowiłem się, trzymając ją ostrożnie końcami palców. Mimo małych rozmiarów była zadziwiająco ciężka. – Wydaje się zbyt krótka; spadłaby z cięciwy, zanim strzelec zdołałby ją naciągnąć. – Myślałem gorączkowo, czując na sobie spojrzenie eunucha. – Może dałoby się ją wystrzelić z machiny oblężniczej lub z balisty, ale to byłoby jak zaprzęgać psa do pługa. – Zdałem sobie sprawę, że za dużo spekuluję, dowodząc tym własnej niewiedzy, a ani jedno, ani drugie nie jest mile widziane w mojej profesji. – Jednakże jest to broń, jak sądzę, albo też narzędzie użyte w podobnym celu... – Zaschnięta krew świadczyła o tym dość dobitnie. – I to prawdopodobnie niedawno.
Chrysafios westchnął, po raz pierwszy zobaczyłem ślad napięcia na jego gładkiej twarzy.
– Została wystrzelona – powiedział. – Jak strzała, ale z ogromną siłą. Nie wiemy w jaki sposób. Uderzenie było tak potężne, że przebiło pancerz jednego ze strażników i wbiło się głęboko między żebra. Zginął na miejscu.
– Zadziwiające. – Przez moment biłem się z myślami, ponieważ jego słowa zdawały mi się niedorzeczne. Być może jednak to mój opis tej dziwacznej broni okazał się niedorzeczny. Aby zyskać na czasie, uciekłem się do utartej formułki. – Wielka tragedia dotknęła tego żołnierza – wymamrotałem. – I jego rodzinę. Moja modlitwa...
– Twoja modlitwa zaczeka, aż znajdziesz się w kościele – przerwał mi eunuch. – Śmierć żołnierza nie ma tu znaczenia. Ważne jest to, że kiedy zginął, stał na środku ulicy, tak blisko jak ty mnie obok swojego pana. Obok cesarza.
Znów się myliłem, zbeształem się w duchu. Opłata za to zlecenie nie będzie wysoka. Będzie wyższa, niż mogłem to sobie wyobrazić. Jeśli oczywiście pożyję dość długo, by ją odebrać.
– Chcesz, panie, abym odkrył, kto zaplanował zabójstwo cesarza? – zacząłem ostrożnie. Słowa zabrzmiały w moich ustach równie głupio, jak brzmiały w mojej głowie, ale eunuch pomimo to skinął głową. – Ktoś próbował go zabić, a ja mam schwytać tego człowieka?
– Czy podejmiesz się tego zadania? – zapytał sucho Chrysafios. – Czy może oderwałem od czarki wina niewłaściwego człowieka? Eparch zapewniał mnie, że można na tobie polegać, choć oczywiście nie wyjawiłem mu prawdziwego powodu, dla którego zostałeś wezwany.
– Dam sobie radę – odparłem z niezachwianą pewnością, choć już wiedziałem, że będę tego żałował następnego ranka. – Ale jakim kosztem?
– Masz na myśli wynagrodzenie, Askiatesie? Sądzę, że zdołamy dobrze ci zapłacić. – Eunuch uśmiechnął się z wyższością, jak człowiek, który może sobie pozwolić na to, by szastać pieniędzmi. – A nawet podwoić twoją stawkę. Dwie sztuki złota dziennie powinny zrekompensować ci utracony czas.
– Nie o sobie, panie, myślałem – przerwałem, zirytowany jego przekonaniem, że można mnie kupić tak tanio. – Choć nie sądzę, bym podjął się tego zadania za mniej niż pięć sztuk złota dziennie. Pytałem, jakie niebezpieczeństwa się z tym wiążą. Wątpię, by spisek był dziełem urażonego handlarza, świecarza, który uznał, że podatki są za wysokie, albo sklepikarza, którego bilans przychodów budził wątpliwości.
– Tak wyglądają twoje zwykłe zlecenia? – zakpił Chrysafios. Złociste kafelki za jego plecami zdawały się teraz lśnić zimniejszym światłem. – Przekupnie na targu kradnący kilka monet klientom zbyt głupim, by to dostrzec? Rozkażę zatem Waregom, by zaprowadzili cię tam z powrotem, skoro przedkładasz ich towarzystwo nad zadania mogące przynieść ci sławę i wdzięczność cesarza.
– Wdzięczność nieboszczyka niewiele jest warta, nawet jeśli nieboszczyk ów był cesarzem. Nienawiść jego wrogów wprost przeciwnie.
– Jeśli wypełnisz zadanie, cesarz zachowa życie. A jeśli zginie, nienawiść jego wrogów będzie najmniejszym z twoich zmartwień. A może ostatnich piętnaście lat zatarło w twej pamięci wydarzenia sprzed jego panowania: pożary, plądrowanie kościołów, gwałty na ulicach?
Miałem dziewiętnaście lat, gdy zginął poprzedni cesarz, w domu czekała na mnie młoda żona i nowo narodzona córka. Nie, nie zapomniałem tego. Ani tego, że uzurpator, którego wejście do miasta pociągnęło za sobą istny szał grabieży, został moim szacownym pracodawcą, jego cesarską wysokością cesarzem Aleksym I. Rysy stężały mi na samą myśl o tym, ale ostrzeżenie widoczne w oczach Chrysafiosa sprawiło, że nie rzekłem ani słowa.
– Zdarzyło się wtedy wiele rzeczy, które nie powinny były się zdarzyć – powiedział, jakby recytując formułkę spowiedzi. – I wiele takich, które powinny się potoczyć inaczej. Jednak po tamtych mrocznych dniach doświadczyliśmy piętnastu lat pokoju i winniśmy mu za to wdzięczność. Możemy pobudować w tym mieście niezliczoną liczbę murów i wież, obsadzić mury miriadami żołnierzy, ale zawsze pozostanie tylko jedno życie, które dzieli naszą potęgę od całkowitej ruiny. Z całą pewnością ojciec dwóch niezamężnych córek rozumie, jak ważne jest utrzymanie tego stanu rzeczy.
Mógłbym uderzyć go za to, że tak mimochodem wspomniał o moich córkach, on, pół mężczyzna, tak wyniosły w jednej chwili i tak podstępny w drugiej, ale niestety, kapitan Waregów stał za moimi plecami, więc niczego nie wskórałbym siłą, trzymałem zatem pięści przy sobie. Poza tym eunuch mówił prawdę. Skłoniłem głowę w geście poddania, choć nienawidziłem się za to.
Chrysafios obnażył zęby w wilczym uśmiechu, najwyraźniej przyjemność sprawiało mu nawet tak trywialne zwycięstwo.
– A zatem, mistrzu Askiatesie – oznajmił – lepiej dopilnuj, by cesarz pozostał przy życiu. Za trzy sztuki złota dziennie.
Od tej chwili miałem uzależnić swój los od skazanego na śmierć cesarza i pozbawionego skrupułów eunucha, ale przynajmniej wynegocjowałem korzystne warunki.



Dodano: 2008-07-30 13:52:27
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS