NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Hyland, M.J. - "Odzyskany"
Wydawnictwo: Nowa Proza
Tytuł oryginału: Carry Me Down
Tłumaczenie: Jan Kabat
Data wydania: Maj 2008
ISBN: 978-83-7534-040-2
Oprawa: miękka
Format: 125x195
Liczba stron: 400
Cena: 29,99
Rok wydania oryginału: 2006



Hyland, M.J. - "Odzyskany" #1

1

Jest styczeń, posępna zimowa niedziela, siedzę z matką i ojcem przy kuchennym stole. Ojciec jest obrócony do nas plecami, stopy opiera o ścianę, książkę trzyma na kolanach. Matka siedzi po mojej prawej stronie, książkę położyła przed sobą na blacie. Siedzę blisko niej, a moje krzesło, stojące naprzeciwko okna, znajduje się tuż obok pieca.
Na środku stołu postawiono dzbanek z herbatą, każde z nas ma też swój talerz i kubek. Na talerzach leżą kanapki z indykiem i szynką, a jeśli będziemy mieli ochotę na coś więcej, to jedzenia nie zabraknie. Spiżarnia jest pełna.
Od czasu do czasu przerywamy lekturę, żeby porozmawiać. Panuje przyjemny nastrój, jakbyśmy stanowili jedną osobę czytającą jedną książkę – nie zaś troje różnych i samotnych ludzi.
Dni takie jak ten są doskonałe.
Przez niewielkie kwadratowe okno widzę wąską wiejską drogę, która prowadzi do miasta Gorey, a za drogą rozciąga się pole śniegu. Za tym polem, choć w tej chwili tego nie widzę, rośnie drzewo, które mijam każdego ranka, a dwie mile za drzewem stoi moja szkoła, Gorey National School, do której wrócę po feriach świątecznych.
Przy skręcie drogi, na lewo od furtki, znajduje się drogowskaz na Dublin i mniejszy, który informuje o cmentarzu. Będziemy razem jeszcze przez dwa dni, we troje, i tego właśnie pragnę. Nie chcę niczego innego.

*

Kiedy widzę, że matka zbliża się do ostatniej strony w swojej książce, biorę talię kart i podsuwam jej pod łokieć. Za chwilę odłoży lekturę i zaproponuje mi partyjkę. Patrzę na jej twarz i czekam.
Nagle zamyka książkę i wstaje.
- John, chodź ze mną – mówi, a ja wiem, że wyprowadzi mnie na korytarz, z dala od ojca, sprzed jego oczu, jakbym był śmieciem. Dodaje: - Chodź i zostaw swoją książkę.
Stajemy u podnóża stromych i wąskich schodów, które prowadzą do sypialni-poddasza moich rodziców – jedynego pokoju na górze – a matka opiera się o poręcz, krzyżując ramiona na piersi. Skóra na jej dłoniach jest zimna i biała jak kreda.
- Wyglądam dziś inaczej niż zwykle? – pyta.
- Nie. A o co chodzi?
- Znów się gapiłeś. Na mnie.
- Patrzyłem tylko – zapewniam.
Matka odsuwa się od poręczy i kładzie mi dłonie na ramionach. Ma pięć stóp i dziesięć cali wzrostu, i choć jestem od niej niższy tylko o półtora cala, napiera na mnie z góry, dopóki nie zniżę się odrobinę. Jej ciało nachyla się, pośladki wypinają do tyłu.
- Gapiłeś się na mnie, John. Nie powinieneś się tak gapić.
- Dlaczego nie mogę na ciebie patrzeć?
- Bo masz jedenaście lat. Nie jesteś już dzieckiem.
Moją uwagę rozpraszają krzyki naszej kotki, Crito, która jest zamknięta ze swymi kociętami w szafce pod schodami. Chcę do niej iść. Ale matka zaciska dłonie na moich ramionach coraz mocniej.
- Tylko patrzyłem – tłumaczę.
Chcę powiedzieć, że to nic dziecinnego patrzeć na różne rzeczy, ale moje ciało drży pod ciężarem jej dotyku, poza tym trzęsę się za bardzo, by mówić.
- Dlaczego? – pyta. – Dlaczego musisz się tak na mnie gapić?
Sprawia mi ból w ramionach, a jej ciężar jest zadziwiający. Wygląda na lżejszą, mniejszą i piękniejsza, kiedy siedzi przy stole albo w nogach mojego łóżka, rozmawiając ze mną i rozśmieszając mnie. Jestem teraz zły na nią, że jest taka wysoka, taka duża, taka ciężka i że to przez nią sam staję się taki duży, o wiele za duży na swój wiek.
- Nie wiem dlaczego. Po prostu lubię – odpowiadam.
- Może powinieneś porzucić ten zwyczaj.
- Dlaczego?
- Bo to denerwujące. Nikt nie potrafi siedzieć spokojnie, kiedy ktoś tak na niego patrzy.
Matka prostuje się i uwalnia mnie. Nachylam się i całuję ją w kącik ust.
- Już w porządku – mówi.
Całuję jej usta po raz drugi, ale gdy obejmuje za szyję, chcąc przyciągnąć do siebie, odsuwa się.
- Nie teraz – prosi. – Zimno tu.
Odwraca się i idzie do kuchni, a ja ruszam za nią.

*

Ciemne, kręcone włosy ojca są w nieładzie, grzywka opada mu na oczy.
- Zamknij drzwi – mówi, nie podnosząc oczu znad książki.
- Są zamknięte.
- To dobrze – on na to. – I niech tak zostanie.
Uśmiecha się do swojej książki. „Frenologia i kryminologia czaszki”.
Ojciec nie pracuje od trzech lat, od kiedy tu mieszkamy, w wiejskim domku jego matki. Zanim przeprowadziliśmy się do babci, pracował jako elektryk w Wexford, ale nie znosił tej roboty i powtarzał to każdego wieczoru, po powrocie do domu. Teraz, zamiast chodzić do pracy, czyta. Twierdzi, że przygotowuje się do egzaminów wstępnych w Trinity College i że nie powinien mieć żadnych problemów ze zdaniem, bo zeszłego roku zaliczył śpiewająco opracowany przez Mensę test na inteligencję.
- Spójrz przez okno – mówię do matki. – Śnieg pada bokiem.
- Rzeczywiście – przyznaje. – Czy nie wygląda jak mąka przelatująca przez sito?
- Mąka nie przelatuje przez sito bokiem – oponuję.
Wysuwa język, by polizać kącik ust, i nie chowa go przez chwilę. Nachylam się nad stołem, żeby go dotknąć.
- Masz zimny język – mówię.
Ojciec patrzy na nas, a matka zamyka mocno usta.
- Jestem jak jaszczurka – mówi.
Uśmiecha się do mnie, a ja uśmiecham się do niej.
- Dziwna z was para – komentuje ojciec.
Crito siedzi teraz cicho. Jest pewnie zadowolona, bo słyszy, jak rozmawiamy, i wie, że jesteśmy w pobliżu.

*

Wracam do lektury Księgi rekordów Guinessa, swojej ulubionej książki. Mam wszystkie wydania z wyjątkiem 1959; to jeden z moich corocznych prezentów gwiazdkowych.
Zostało mi tylko kilka stron z nowego wydania z 1972 i prawie skończyłem czytać po raz czwarty dział „Świat człowieka”. Księga rekordów Guinessa jest pełna cudów, piszą tam na przykład o chińskim kapłanie, który pobił rekord świata w długości paznokci. Wyhodowanie paznokci o długości dwudziestu dwóch cali zabrało mu dwadzieścia siedem lat. Na zdjęciu są one czarne i skręcone, jak rogi barana.
Najlepsi są specjaliści od ucieczek i ludzie tacy jak niejaki Blondyn, który przeszedł nad wodospadem Niagara na wysoko zawieszonym drucie, i Johann Hurlinger, który chodził na rękach ponad pięćdziesiąt dni. Przebył w ten sposób 871 mil.
Pewnego dnia znajdę się w Księdze rekordów Guinessa razem z tymi wszystkimi ludźmi, którzy nie chcą być zapomniani albo lekceważeni. Pobiję jakiś ważny rekord albo dokonam czegoś nadzwyczajnego. Według mnie życie nie ma sensu, jeśli nie potrafię zrobić czegoś lepiej niż ktoś inny albo czegoś, czego nikt inny nie potrafi zrobić.

*

Rozkładam zdjęcie najniższej kobiety na świecie i kładę je obok zdjęcia najwyższego człowieka na świecie. Nazywał się Robert Pershing Wadlow i miał 8 stóp 11,1 cala wzrostu. Nim skończył jedenaście lat, mierzył już 6 stóp 7 cali.
Kiedyś się zastanawiałem, czy jego głos zaczął przechodzić mutację, tak jak mój. Zastanawiałem się, czy zostanę gigantem. Wciąż martwię się tymi sprawami, ale teraz już nie tak bardzo, bo doszedłem do wniosku, że jeśli mam się znaleźć w Księdze rekordów Guinessa, to nie z powodu jakiegoś dziwactwa, tylko czegoś znacznie poważniejszego.
Najniższą kobietą była Pauline Musters i mierzyła 1 stopę 11,2 cala. Kiedy przysuwam jej zdjęcie do fotografii najwyższego człowieka, wygląda jak coś, co wypadło mu z kieszeni, a nie jak osoba: nie zdarza się raczej, żeby ktoś stawał obok kogoś innego i sięgał mu do kolan.
- Spójrz – zwracam się do matki. – Ta karlica wygląda jak ornamint.
Już wiem, co powie.
- Ornament – poprawia.
- Nie zaginaj książki – przestrzega ojciec.
- Okej – mówię.
- Ledwie tknąłeś kanapkę – dodaje.
- Nie chcę jej tykać – odpowiadam.
Matka klepie mnie po dłoni.
- Dlatego zjadłeś ją tylko do połowy, żeby powiedzieć coś takiego?
- Nie.
- Więc zjedz ją do końca.
*
Ale chleb jest już czerstwy, poza tym wybiła szósta, czas na kolację. Matka wstaje i patrzy przez okno. Śnieg przestał padać. Matka ociera dłonie o sweter i stawia na piecyku czajnik z wodą. Otwiera lodówkę i wyjmuje jakąś paczkę.
- Chcesz? – pyta ojca.
Ojciec pociera sobie twarz i nie odpowiada. Zgolił wczoraj brodę i w ten sposób odsłonił dołeczek: ciemny pionowy rowek w skórze. Pocierał go cały dzień, jakby miał nadzieję, że uda mu się wygładzić tę nierówność.
- Micheal, chcesz to na kolację czy nie?
Ojciec patrzy na opakowanie.
- Nie – kręci głową. – Wolałbym solone śledzie.
- Nie mamy – mówi matka. – Nie ma solonych śledzi.
Matka nienawidzi gotować.
- No to zjem tę rybę w torbie – rezygnuje ojciec.
- Nie masz wyjścia – mówi matka.
Uśmiechają się do siebie, ale innym uśmiechem od tego, który mają dla mnie. To, co ojciec nazywa rybą w torbie, jest potrawą gotowaną we wrzącej wodzie: kwadratowym kawałkiem ryby w przezroczystej plastikowej torbie pełnej białego sosu.
- Mogę potrzymać? – pytam.
- Jeśli koniecznie chcesz – mówi matka.
Biorę torebkę z jej rąk i ściskam plastik, który jest miękki jak mokry plusz.
- Zupełnie jak ta złota rybka, którą wygrałem w Butlins – mówię.
- Chodź do mnie – mówi ojciec i obejmuje mnie; jego ramiona zaciskają się na mojej szyi, jego uścisk jest zbyt mocny.
- Przestań ściskać mi szyję – mówię. – Boli.
- Daj tę torbę z rybą – prosi.
Daję mu rybę w torbie, a on zaczyna ją miętosić.
- Nie zgodzę się z tobą – mówi. – Ta torba w dotyku bardziej przypomina smarki niż złotą rybkę.
Ojciec się śmieje i ja się śmieję, choć nie podoba mi się, że przyrównał moją kolację do smarków.
Matka konfiskuje rybę i wkłada do garnka z wodą. Obracam się twarzą do ojca.
- Tato, opowiesz mi historię?
- Jakiego rodzaju?
- Wszystko jedno.

*

Ojciec najpierw odchrząkuje i prostuje się na krześle, a potem zaczyna:
- Bardzo dobrze. Oto historia Tantala, którego bogowie skazali na stanie w wodzie po pas. W zimie woda była chłodna, a w lecie za ciepła. Kiedy Tantal zaczynał odczuwać pragnienie i wysychały mu usta, schylał się, by napić się wody, ona jednak wyparowywała, a kiedy robił się głodny i sięgał do gałęzi, które uginały się od smakowitych owoców, te umykały do góry. Zarówno woda jak i owoce pozostawały poza jego zasięgiem. I Tantal tak cierpiał przez...
- Przez kilka dni – wtrąca matka. – To była kara za to, że nie mył rąk przed kolacją. Potem zasiadł do uczty ze smażonych kurczaków i lodów czekoladowych i nigdy już nie czuł głodu ani pragnienia.
Ojciec uśmiecha się i mówi:
- Idź umyć ręce.
Kiedy to robię, widzę Tantala, jak oblizuje wargi i sięga ku wodzie. Wracając do kuchni, zaglądam do salonu i podchodzę do dużej półki, gdzie ojciec trzyma swoje książki źródłowe i podręczniki. Zaglądam do encyklopedii i szukam, aż znajduję właściwą stronę. Jest tam Syzyf z wielkim czerwonym wykrzyknikiem. Postawiłem ten znak obok imienia rok temu. Wracam do kuchni.
- Tantal jest bardzo podobny do Syzyfa – mówię. – Można powiedzieć, że obaj cierpieli w ten sam sposób.
Ojciec wybucha śmiechem.
- Przypomniałeś to sobie, siedząc na toalecie?
- Nie siedziałem na toalecie. Myłem tylko ręce i wtedy sobie przypomniałem.
Patrzę uważnie na jego twarz. Nie śmieje się ze mnie, więc mu wtóruję.
- Tak – mówię. – Widziałem wyraźnie Syzyfa, jak pcha wielki głaz pod górę i jak ten głaz stacza się obok niego z powrotem na dół. Widziałem Syzyfa, stał i patrzył, jak głaz się stacza, i był smutny i milczący, a potem pchał głaz z powrotem, no i głaz znów toczył się w dół, i tak w kółko. Musiał się chyba czuć tak jak Tantal.
- Pewnie, tak ciągle wtaczać ten wielki brązowy kamień tam, gdzie chciał – mówi ojciec i śmieje się, aż do oczu napływają mu łzy.
Teraz i matka się śmieje.
- Dobry Boże, niech ktoś da temu biedakowi szklankę wody.
Zrywam się z miejsca i przynoszę ojcu wodę, a gdy siadam z powrotem, matka całuje mnie w nos i dziękuje.
- Miło, kiedy jesteś z nami – mówi. – Chyba zatrzymamy cię dłużej.
- To dobrze – odpowiadam.
Kiedy ojciec kończy pić wodę, dostrzegam, że ma krzywo zapięte guziki marynarki. Czasem specjalnie je tak zapina i jest to oznaka dobrego humoru. Nachylam się i sięgam do górnego guzika.
- Mogę ci poprawić guziki? – pytam.
- Nie, nie! – śmieje się ojciec. – Zepsujesz mój krzywy, zniewalający wygląd.
Jest w nastroju do zabawy w prostowanie guzików, więc obchodzę stół i łapię go za drugi od góry. Ojciec śmieje się i krzyczy:
- Złaź ze mnie, łobuzie! Złaź!
- Zostały tylko cztery guziki! – odkrzykuję w odpowiedzi.
Udaje mi się rozpiąć jeszcze jeden guzik, potem ojciec wstaje i podchodzi do okna. Stoi i patrzy, jego twarz robi się nagle poważna; koniec zabawy.
- Chryste Panie. Myślałem, że już wraca.
Mówi o mojej babci, swojej matce, która wróci z wyścigów w Leopardstown we wtorek. Będę sam z rodzicami jeszcze tylko dwa dni.
- Nie – mówi ojciec. – Fałszywy alarm.
Siadamy i ojciec wraca do lektury.

*

Jestem obrócony twarzą do kredensu i widzę czarno-białe zdjęcie zrobione w dniu ich ślubu w 1960. Ojciec miał wtedy dwadzieścia siedem lat i był jeszcze przystojniejszy niż teraz, bo miał dłuższe włosy. Matka miała dwadzieścia sześć. Wciąż jest tak samo piękna.
Prawie wszyscy z parafii w Wexford wiedzieli o zalotach moich rodziców i o tym, jak każde zerwało swoje zaręczyny, by być razem. Słyszałem, że nie było nikogo, kto by się nie zatrzymał i nie obejrzał za nimi, kiedy szli ulicą: byli jak gwiazdy filmowe.
Wyglądają na zdjęciu na szczęśliwych, ojciec stojący za matką, cztery cale od niej wyższy, przez co ona wydaje się niższa niż w rzeczywistości. Podoba mi się, jak kroją tort weselny, dłoń matki na dłoni ojca, oboje trzymają długi nóż o białej rączce.
Nie jestem przystojny, zbyt tyczkowaty, a mój nos jest za duży w stosunku do twarzy. Moim rodzicom pewnie trudno na mnie patrzeć i zastanawiać się, czy jest jakakolwiek nadzieja, że stanę się tak atrakcyjny jak oni.
Wracam teraz do Księgi rekordów Guinessa i czytam na stronie 398, że rekord przebywania pod ziemią w trumnie o „standardowym” rozmiarze należy do Irlandczyka Tima Hayesa. Był pogrzebany przez 240 godzin, 18 minut i 50 sekund. Wydostał się na powierzchnię 2 września 1970. Jestem zaskoczony, że o nim nie słyszałem. Może uda mi się go spotkać któregoś dnia.

*

Jest prawie siódma i zaczynam się nudzić. Stawiam stopę na stopie matki, a ona wysuwa ją i stawia na mojej. Bawimy się tak przez pewien czas, w końcu ojciec patrzy na nas i potrząsa głową. Nie daję po sobie poznać, że to zauważyłem, ale ten powolny ruch głową natychmiast powstrzymuje matkę, która wstaje i patrzy na zegarek.
- Lepiej załatw to raz na zawsze – mówi do ojca. Ma na myśli kocięta Crito, które trzeba zabić, zanim wróci moja babcia.
- Za minutę – odpowiada ojciec.
- Proszę, zrób to, zanim ktoś zacznie im nadawać imiona – mówi matka. – A ty, John, zostań ze mną.
- To mi nie przeszkadza – mówię. – Chcę tym razem pomóc.
- Mnie też nie przeszkadza – mówi ona. Patrzy teraz na ojca. – Pozbądź się po prostu tych stworzeń, zanim wróci twoja matka, bo nigdy nie przestaniemy o tym słuchać.
Ojciec nazwał Crito imieniem najbliższego przyjaciela Sokratesa, który najbardziej rozpaczał przy jego łożu śmierci. Lubię czarno-białą mordkę Crito i jej długie białe skarpetki.
Matka potrząsa głową nad ojcem, a on wstaje.
- No to chodźmy – mówi. – Zobaczymy, z jakiej gliny chłopak jest ulepiony.

*

Idę za nim do szafki pod schodami. Kuca w smolistej ciemności, między odkurzaczem i łopatą. Mówi, żebym zapalił światło, a potem wyciąga za ogony sześć kociąt, odrywając je od sutków Crito. Wsadza je za pazuchę, czyli kurtkę wpuszczoną w spodnie.
- W porządku – zwracam się do Crito. – Bierzemy je tylko na spacer.
- Jesteś pewien, że dasz radę? – pyta ojciec.
- Tak – odpowiadam.
- No to idź wziąć worek z kubła na węgiel i przynieś go do łazienki. Tam się spotkamy.
W jego ustach brzmi to tak, jakbyśmy wybierali się gdzieś daleko, ale domek babci jest mały i nikt nigdy nie mógłby się w nim zgubić; zaraz za drzwiami frontowymi jest hol; jeśli ktoś skręci w prawo, to wejdzie do kuchni, a stamtąd może dostać się z powrotem do holu albo do salonu. Salon ma dwoje drzwi i można stamtąd dostać się znów do holu, gdzie stanie się twarzą do drzwi łazienki, a jak się zrobi kilka kroków, to zobaczy się drzwi do mojej sypialni, a dalej, na tyłach domku, znajduje się pokój mojej babci. A na samym końcu holu są tylne drzwi, które prowadzą do małego ogrodu. Jedyną poważną przeszkodę stanowią wąskie drewniane schody do sypialni moich rodziców.

*

Kładę worek u stóp ojca.
- Dobra. Włóż je do środka.
Wyjmuję kocięta – wszystkie czarne i białe jak Crito – zza pazuchy ojca i wkładam je do worka, podczas gdy on napełnia wannę gorącą wodą. Twarz mi się poci z powodu pary.
- Nie wiercą się za bardzo – mówię. – Musi im być przytulnie w worku.
- Nie bądź mięczakiem – przestrzega ojciec. – Przysuń mi to krzesło, a sobie taboret.
Przysuwa krzesło do wanny, a ja siadam na taborecie przy kranie, na wypadek, gdyby trzeba było go odkręcić. Wkłada worek do gorącej wody. Worek unosi się przez chwilę na jej powierzchni, potem opada na dno. Koty ruszają się w środku, a materiał rusza się razem z nimi.
- Jak długo to zwykle trwa? – pytam.
Ojciec wzrusza ramionami.
- To zależy.
Nie rozmawiamy. Jego noga podskakuje miarowo, a na powierzchnię wody wypływają bąbelki powietrza. Nie czuję się pewnie na taborecie, a nie mam czego się przytrzymać. Boję się, że spadnę, i chcę zejść, ale nie mówię tego.
- Boże, tato – zwracam się do ojca. – Strasznie się ruszają. Może trzeba było dać im zastrzyk czy coś w tym rodzaju?
Ojciec nie odpowiada. Wpatruje się w wodę i zagryza wargę od wewnątrz. Główki kociąt napierają na czarny materiał worka.
Jest już mniej bąbelków powietrza.
- Długo to trwa – mówię.
Ojciec odwraca się do mnie, poirytowany.
- Dasz radę czy nie? Jeśli nie, to idź pomóż matce w kuchni.
Matki nie ma w kuchni; jest w moje sypialni, tuż obok. Słyszę, jak śpiewa.
- Dam radę.
Kiedy jesteśmy z ojcem sami, mówi pewne rzeczy, które wzbudzają we mnie podniecenia i jednocześnie mdłości.
- O, w mordę – mówi. – Woda nie była dość gorąca.
Wstaje z krzesła i wyciąga worek z wody. Zsuwam się z taboretu i patrzę, jak próbuje rozsupłać węzeł przy worku. Kocięta wciąż się ruszają.
- Szybko – ponaglam. – Wypuść je.
Z węzłem trudno sobie poradzić, ale w końcu worek się otwiera. Ojciec jest czerwony na twarzy i szyi. Opróżnia worek na podłogę z wszystkich czterech kociąt, czołgają się i wdrapują jedno na drugie. Ich małe żebra unoszą się i opadają pod pasemkami mokrego, cienkiego futra. Gdyby nie miauczały, nie byłyby w ogóle podobne do kociąt.
- Wiedziałem, że je wypuścisz – mówię. – Wiedziałem, że ich nie zabijesz.
Ojciec obraca się do mnie, bierze jedno kocię w dłoń, bierze zamach ponad ramieniem i wali głową zwierzaka o brzeg wanny. Dźwięk pękającej czaszki jest donośny i ostry, jakby ktoś przełamał na pół linijkę.
- Ty głupi, miękki sukinsynie – mówi ojciec.
Trzyma zatłuczonego kota za ogon nad wanną. Chcę, żeby kot żył, i wciąż mam nadzieję, że tak będzie, ale z jego czaszki i uszu skapuje krew, poza tym w ogóle się nie rusza. Wiem, że musi być martwy.
Krwi nie jest dużo, ale dosyć, by spływała po wewnętrznej stronie wanny i różowiła wodę na powierzchni. Krew spływa niżej, potem traci z wolna barwę. Nie patrzę na ojca, który nagle, bez ostrzeżenia, podnosi z podłogi drugie kocię i uderza jego głową o brzeg wanny. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby był tak czerwony na twarzy, i gdy sięga po następnego kota, drży mu ręka.
- Przestań! – mówię. – Proszę, przestań.
Spuszcza wzrok. Kocięta w worku przestały się ruszać.
- To tylko natura – mówi, pierś wznosi mu się i opada. – Musisz się nauczyć, że to tylko natura.
Patrzę na niego.
- Nie odczuwasz smutku? – pytam.
- Dlaczego miałbym odczuwać smutek? – Wstaje. – To jest tylko to, co farmerzy muszą robić codziennie, przez cały tydzień, żeby dostarczyć jedzenie na twój stół.
Patrzę na niego uważnie i uświadamiam sobie, że coś się dzieje. Wiem – jestem pewien – że kłamie. Dostrzegam coś w jego twarzy, jakiś błysk, przelotny uśmieszek, potem rysę na czole. Było też coś fałszywego w tonie jego słów: „To jest tylko to, co farmerzy muszą robić codziennie, przez cały tydzień” (nigdy wcześniej tak nie mówił). Kłamie, że nie jest mu smutno.
- Naprawdę nie odczuwasz smutku?
Wpatruje się we mnie, a gdy nie odwracam wzroku, jego orzechowe oczy robią się czarne.
- Nie, ani trochę. Nie mają jeszcze nawet duszy. Najwyższy czas, żebyś stwardniał.
- Ale roztrzaskałeś im głowy. Nie jest ci ich żal?
- Nie, przecież ci mówiłem. Nie ma w tym nic smutnego. To tylko kawałek mięsa z futrem.
- Jesteś odważny – mówię i gdy tylko wypowiadam te słowa, robi mi się niedobrze.
Wymiotuję znienacka na podłogę łazienki, kilka cali od głowy kota i cal od stopy ojca. Jakby wylewało się ze mnie wiadro żółtej trucizny. Okłamał mnie i to wzbudziło we mnie mdłości. Ojciec cofa się i woła matkę.
- Helen, chodź, pomóż nam z tym bałaganem.
Odsuwam stopy od kałuży żółtych wymiocin i dostaję torsji po raz drugi. Patrzę w podłogę, żeby nie widział mojej twarzy.
- Jezu – mówi. – Biedny mięczaku.
Zjawia się matka ze ścierką w dłoni i patrzy na moje wymiociny na podłodze.
- Michael? Co się stało?
- Zwymiotował – wyjaśnia ojciec.
Patrzę na buty matki. Włożyła buty ojca. Nie powinna nosić jego butów.
Chcę, żeby coś powiedziała, ale ona tylko patrzy na moje wymiociny i nic do mnie nie mówi. Ruszam w jej stronę, a ona wciąż milczy.
- Wszystkie nie żyją – mówię, potem przeciskam się między matką i ojcem i wychodzę z łazienki.

*

Matka zjawia się w moim pokoju o wpół do dziewiątej i siada w nogach łóżka.
- Chodź, John, powiesz ojcu dobranoc.
- A przedstawienie lalkowe? – pytam.
Niekiedy, zanim położę się spać, matka urządza mi spektakl lalkowy. Mam karton po jabłkach z wymalowanymi zasłonami i otworami z boku na dłonie. Karton stoi w moim pokoju, obok łóżka, a pacynki są schowane w mojej szafce.
- Chyba nie. Nie dzisiaj, John – Podnosi się. – Chodź, trzeba powiedzieć ojcu dobranoc.
Ojciec siedzi w swoim fotelu przy kominku. Zwykle, kiedy przychodzę się pożegnać, rozsuwa nogi albo zdejmuje jedną z drugiej. I choć jestem już za duży, siadam mu na kolanie, tak dla zabawy, a on pyta, czy uczesałem zęby, ten sam żart każdego wieczoru, i wtedy obaj się śmiejmy.
Lecz kiedy widzi, jak wchodzę do salonu, trzyma nogi mocno złączone i patrzy na mnie tak, jakby nigdy przedtem nie widział mnie stojącego przed jego fotelem. Odsunął grzywkę sprzed oczu, a żyła na jego lewej skroni pulsuje w takt starego zegara; wygląda to jak rtęć wewnątrz kiełbasianej skóry, brzydka i gorąca.
- Dobranoc, tato – mówię.
- Dobranoc.
- Dobranoc – powtarzam, ale on udaje, że nie słyszy.
Wracam do łóżka i czytam przez chwilę.

*

Do pokoju wchodzi matka.
- W porządku? – pyta.
- W porządku – mówię.
- Możesz dziś poczytać trochę dłużej, jeśli chcesz – proponuje.
Ma na sobie piżamę ojca, brzeg nogawek ciągnie się po podłodze.
- Dlaczego wszystko było dziś inne? – pytam.
- Nic nie było dziś inne, John.
- Och – mówię. – Jesteś pewna?
- Tak, kochanie. Jestem pewna.
Podchodzi do łóżka. Siadam i pochylam się do przodu. Matka, zamiast mnie pocałować, dotyka kołnierza mojej piżamy.
- Śpij dobrze – mówi do ściany za moimi plecami. Ale jej głos jest miły i gdy matka wychodzi, jestem przez chwilę szczęśliwy, dopóki sobie nie uświadamiam, że coś tkwi mi w gardle i że to uczucie narasta.
Słyszę, jak topniejący śnieg spływa na zewnątrz do rynsztoka, i boję się czegoś, choć nie wiem czego. Zastanawiam się, co to oznacza – być pewnym, że ktoś właśnie skłamał. Jutro sprawdzę w Księdze rekordów Guinessa, czy jest tam rozdział o wykrywaniu kłamstw.


2

Matka siedzi w samochodzie i czeka, żeby mnie zawieźć do miasta i kupić mi nowe spodnie. Wyrosłem już ze starych.
Wychodząc przez kuchnię, mijam ojca, który czyta przy stole. W nocy zakopał kocięta w ogrodzie za domem i przykrył je kamieniem. Okno mojej sypialni wychodzi na ścianę domu i kiedy stoję przy szybie, widzę ponad żywopłotem niewielką drogę, która prowadzi na cmentarz. I choć nie wyglądałem na zewnątrz ostatniej nocy (leżałem pod kocem, grzejąc się), zorientowałem się po hałasie, jaki robił ojciec, że szuka odpowiedniego kamienia.
- Cześć – mówię.
Przed ojcem stoi talerz ze zjedzoną do połowy kaszanką. Podchodzę do niego i pytam:
- O czym jest ta książka?
Podnosi na mnie wzrok.
- O tym samym, o czym była, kiedy pytałeś o to ostatnim razem.
- Aha.
- O przestępcach i kryminologii – dodaje, pocierając sobie kolano.
- Jakich przestępcach?
- Urodzonych. Takich, którzy nie mają wyjścia, jak tylko łamać prawo.
Jego szlafrok jest za krótki i spod stołu wystają mu kolana i owłosione białe łydki.
- Jak włamywacze i mordercy? – pytam.
- Mama czeka. Zobaczymy się później. Aha, będę miał dla ciebie prezent.
- Ostatnim razem zapomniałeś.
Podmuch wiatru zatrzaskuje drzwi, a ojciec patrzy na mnie, jakby to była moja wina.
- Nie zapomniałem – mówi. – Ale ten prezent będzie naprawdę wspaniały. Zobaczysz.
Znów patrzy na książkę, a ja patrzę na jego szerokie usta. Zastanawiam się, co by było, gdybym podszedł do stołu i pocałował go na pożegnanie. Może byłby zadowolony, a może poirytowany. Potrafię zazwyczaj ocenić, czy jest w nastroju do pocałunku, ale dzisiaj sprawia wrażenie, jakby chciał i jednocześnie nie chciał, żebym się do niego zbliżył. Obserwuję go uważnie. Znów pociera sobie kolano i podnosi wzrok.
- Na co się gapisz?
- Na nic.
- Do widzenia, synu. Udanego dnia z mamą.
Wychodzę.

*

Matka wyciera szybę od wewnątrz rękawem płaszcza. Wsiadam do samochodu.
- Co tak długo? – pyta.
- Rozmawiałem z tatą.
Jest dzisiaj zimno, a w samochodzie jeszcze zimniej. Przykładam palce do otwartej dłoni i zastanawiam się, jakim cudem jest ciepła, skoro palce mam tak zziębnięte, że wydają się posiniaczone. Obejmuję się mocno ramionami i sztywnieję.
Chcę spytać matkę, czy uważa, że ojciec dostanie się na uniwersytet, a jeśli tak, to czy przeprowadzimy się do Dublina. Podoba mi się tutaj, ale Dublin też lubię, poza tym to tylko dwie godziny drogi stąd. Może łatwiej będzie spotkać w Dublinie ludzi z Księgi rekordów Guinessa.
- Cieszysz się, że wracasz w przyszłym tygodniu do szkoły?
- Nie bardzo.
Tym samym rękawem, którym wycierała szybę, wyciera się teraz pod nosem.
- Chcesz chusteczkę? – pytam. – Mam jedną w kieszeni.
Wycieram jej nos swoją chusteczką, podczas gdy ona prowadzi, i zastanawiam się przy okazji, gdzie podziała się ta różowa, którą dałem jej na Gwiazdkę. Ma czerwony czubek nosa, a wokół krawędzi nozdrzy dostrzegam cienką błękitna żyłkę. Nie przypominam sobie, bym wcześniej ją zauważył, albo ten ciemny pieprzyk z trzema czarnym włoskami przy kostce dłoni.
- Kiedy ostatni raz mierzyli cię w szkole? – pyta. – Pomyślałam sobie, że może by warto jeszcze raz porozmawiać z doktorem?
- Jestem niższy od ciebie o półtora cala – mówię. – Mam dokładnie pięć stóp, osiem i pół cala wzrostu.
- Trzeba tego pilnować. To wszystko. Nie byłoby lepiej, gdybyś porozmawiał o tym z lekarzem?
- Nie ma o czym rozmawiać. Jestem po prostu wysoki. I tyle.
- A inne sprawy?
- Nie ma innych spraw! Jestem po prostu wysoki.
Odchrząkuje i zwalnia.
- A dojrzewanie? Może zacząłeś dojrzewać bardzo wcześnie.
- Nie zacząłem. Więc o czym tu mówić?
- Spójrz na swoje nogi – mówi. – Ledwo się mieszczą w samochodzie. A dłonie! Wielkie jak gumowce.
- Są takie od tygodni. Od co najmniej trzech tygodni.
- No dobrze. Znowu ci przybyło wzrostu i ciała. Może jednak powinniśmy pomówić z lekarzem? Jak myślisz?

*

Wkrótce po moich dziesiątych urodzinach głos zaczął mi się łamać jak u chłopców z szóstej klasy. Ale szósta jest tylko o rok wyżej ode mnie i mój głos i wzrost już mnie tak nie martwią jak kiedyś. Poza tym zawsze czułem się w szkole jak odmieniec. Jestem wtedy zdenerwowany i choć mi się to nie podoba, zdążyłem do tego przywyknąć.
Mam w szkole tylko jednego przyjaciela. Ma na imię Brendan i zaprzyjaźniłem się z nim pierwszego dnia w Gorey. Spytał mnie, czy wiem, jak zrobić helikopter z papieru, i podczas przerwy usiedliśmy na podłodze naszej klasy i przystąpiliśmy do dzieła. Większość pozostałych chłopców nie lubi mnie, ponieważ rzadko się odzywam i nie gram z nimi na boisku ani się nie bawię.
Moja wychowawczyni, panna Collins, nie lubi mnie za bardzo, ponieważ idzie mi kiepsko z irlandzkiego, a ona wie, że jak bym się postarał, to osiągałbym znacznie lepsze wyniki. Nie jestem wybitnym uczniem; w sprawdzianach wypadam przeciętnie, ale nie jestem głupi.
Przyznam, że wolałbym być mądrzejszy, niż jestem, i że lepiej byłoby pisać sprawdziany z mniejszym wysiłkiem. Ale wiem, że odkryję, jak zostać kimś wybitnym i zrobić na ludziach wrażenie, i to dzięki czemuś znacznie ważniejszemu niż inteligencja.

*

Matka nie zamierza sobie odpuścić.
- John, proszę cię, słuchaj, kiedy do ciebie mówię. Dokuczają ci z powodu wzrostu? Inne dzieci w szkole?
- Nie – mówię. – Nawet tego nie dostrzegają.
Dostrzegają. Czasem nazywają mnie trollem, imieniem tego bajkowego potwora, który mieszka pod mostem w „Three Billy Goats Gruff”. A przed świętami, kiedy wuj Jack i wuj Tony przyjechali do nas na kilka dni i grali z ojcem w karty, wuj Jack przyszedł do mojej łazienki, kiedy się myłem przed pójściem spać.
Wuj Jack ma na policzkach rzadką brodę i jest nieśmiały, często też miewa chrypkę; słowa utykają mu w krtani i czasem nie jest w stanie w ogóle mówić. Ale tamtego wieczoru musiał wypić kilka drinków, bo wyglądał na zadowolonego. Dał mi funta i spytał o szkołę.
Pogadałem z nim chwilę, a on oznajmił: „Jak się z tobą rozmawia, to tak, jakby człowiek miał do czynienia z lalką brzuchomówcy, tylko że brzuchomówcy nigdzie nie widać”.
Później, kiedy schowałem funta do świnki, żałowałem, że w ogóle rozmawialiśmy. Rozmowa z kimś, kto jest pijany, przypomina rozmowę ze zwierzęciem.

*

Matka wyciera szybę rękawem, kiedy stoimy na rogu i czekamy, aż dzieci przejdą przez jezdnię. Kończy wycierać szybę i zwraca się do mnie.
- Jeśli zechcesz pomówić z doktorem Ryanem czy panną Collins, daj mi znać. Ojciec i ja bardzo cię kochamy.
- Okej – odpowiadam i zastanawiam się przy okazji, czy ktoś, kto w tej chwili przechodzi przez ulicę, umie czytać z ruchu warg.
- Dobry chłopak. Porozmawiasz z panną Collins, jeśli trzeba będzie? Jeśli pojawią się jakiekolwiek kłopoty?
- Już porozmawiałem – mówię. – Wszystko w porządku.
Nie rozmawiałem z panną Collins o swoim wzroście czy głosie. Chcę tylko, żebyśmy pojechali dalej; niczego innego nie pragnę.
Ruszamy drogą biegnąca w dół i wjeżdżamy do małego i gwarnego miasteczka, gdzie kupujemy dla mnie nowe spodnie. Kiedy jest po wszystkim, idę do biblioteki za rogiem, a matka do apteki. Pożyczam książkę o wykrywaniu kłamstw, a pani z biblioteki pomaga mi zamówić jeszcze jedną z wypożyczalni w Wexford, która jest znacznie większa. Mówię, że odbiorę egzemplarz w przyszłym tygodniu, jak będę wracał ze szkoły do domu.


3
Jest wtorek, późne popołudnie, siedzę na swoim łóżku, jedząc banana i czytając książkę, kiedy na żwirowanym podjeździe pojawia się jej samochód. Moja babcia wróciła do domu z Dublina.
Wstaję z łóżka i nasłuchuję przy drzwiach. Stoi na schodach przed domem i rozmawia z Josephem, którego przyczepa kempingowa jest zaparkowana z pięcioma innymi na poboczu drogi, dwie mile stąd. Czekał pewnie, aż babcia wróci. Daje mu trochę pieniędzy, a on mówi:
- Dziękuję, pani Egan. Jest pani prawdziwą przyjaciółką. Znajdzie się jabłko dla Neddy’ego?
Neddy to srokaty koń Josepha; ilekroć go widzę, patrzy na mnie i prycha. Babcia idzie do kuchni, bierze jabłko i wręcza Neddy’emu.
- Masz wspaniałego konia – mówi.
Zamyka drzwi wejściowe, a ja wracam do łóżka i słucham, jak wchodzi do swojej sypialni, a potem do kuchni, nim rusza do mojego pokoju. Chciałbym, żeby dała mi spokój. Kiedy zdarza się jej zaglądać do mnie, mam często ochotę naciągnąć koc na głowę, z nadzieją, że potrafię wywołać zaciemnienie i obudzić się, kiedy już jej nie będzie.
- Wróciłam – mówi, wkraczając do mojego pokoju, i obrzuca mnie uważnym spojrzeniem wielkich, wytrzeszczonych oczu ryby głębinowej.
- Cześć – mówię.
- Tęskniłeś za mną?
- Tak – odpowiadam. – Dobrze się bawiłaś na wyścigach?
- O, tak. Widziałam też twoją ciotkę Evelyn.
- Wspaniale.
- Opowiem ci bajkę o myszce w Gorey, w dodatku chorej. To już koniec bajki.
Nienawidzę tego wierszyka. „Idź sobie”, chcę powiedzieć, ale nie mogę. To jej dom i wolę mieszkać tutaj niż gdzie indziej. Gdy siada na moim łóżku i chwyta mnie za rękę, nie powstrzymuję jej.
Mieliśmy niegdyś dwupokojowe mieszkanie, które miało bladozielone ściany i cuchnęło pleśnią i mysim moczem. Ale kiedy ojciec stracił pracę, pensja matki nie wystarczała na czynsz i tak dalej, więc kilka miesięcy później babcia zaproponowała, żebyśmy zamieszkali u niej.
Dziadek był właścicielem sklepu jubilerskiego i zapisał go babci w testamencie. Umarł, gdy miałem siedem lat, a babcia sprzedała sklep razem z całą biżuterią. Ojciec twierdzi, że należy mu się część pieniędzy ze sprzedaży sklepu.

*

- Łaskotki, łaskotki, łaskotki – mówi i nachyla się do mnie, wsuwając mi chłodne palce pod prawą pachę i wbijając paznokcie w skórę. – Wiem, gdzie masz łaskotki. Wiem gdzie! Tutaj!
Wstrząsam się i cofam gwałtownie. Chcę, żeby mnie łaskotała, ale wiem, że z początku będzie mi przyjemnie, ale potem już nie.
Im bardziej się odsuwam, tym bardziej ona wpycha mi dłoń pod pachę. Nic nie mówimy, a ja udaję śmiech, udaję, że doskonale się bawię, i milczenie podczas tych chwil sprawia, że wydają się dziwne, jakbyśmy oboje wiedzieli, że tylko udaję.
W końcu przestaje.
- Mogę dostać trochę słodyczy? – pytam.
- Może tak – odpowiada. – A może nie.
- Proszę – mówię. Nim babcia ma czas odpowiedzieć, matka otwiera drzwi sypialni tak energicznie, że uderzają mocno o ścianę. Być może tego nie chciała.
Twarz ma zarumienioną aż po szyję, a jej oczy są szeroko otwarte i niebieskie. Wygląda najładniej, gdy wraca do domu z pracy przy przedstawieniach lalkowych, a ja wiem, że nigdy się nie zestarzeje i nie zbrzydnie, i nigdy nie będzie wyglądać jak babcia.
Kiedy matka zaczyna mówić, patrzę na jej usta, które wyglądają tak, jak powinny wyglądać ładne usta. Kiedy mówi brzydka osoba, jej wargi poruszają się niczym ziejąca szczelina w cieście zakrywającym ciemną dziurę. Często patrzę na twarze, by sprawdzić, czy usta są ładne i wyglądają tak, jak powinny wyglądać, czy są brzydkie i przypominają krzywą szczelinę, która otwiera się i zamyka.
- John, czas na kolację – mówi matka.
Chowam zjedzonego do połowy banana pod poduszkę. Nie lubię jeść bananów na oczach ludzi.
- Możesz go wziąć ze sobą, jeśli masz ochotę.
Matka mówi o nim tak, jakby to było moje ulubione zwierzę.
- Nie, nie, w porządku – mówię. – Zjem go później.
- Jak chcesz – mówi matka.




Dodano: 2008-05-29 18:10:03
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS