NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Moon, Elizabeth - "Walka z wrogiem"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Moon, Elizabeth - "Wojny Vattów"
Tytuł oryginału: Engaging the Enemy
Data wydania: Maj 2008
ISBN: 978-83-7418-181-5
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 400
Cena: 33,90 zł
Rok wydania oryginału: 2006
Tom cyklu: 3



Moon, Elizabeth - "Walka z wrogiem" #5

ROZDZIAŁ PIĄTY
Slotter Key

Mężczyzna przydzielony do obserwacji pewnych konkretnych po zostałości rodu Vattów żałował, że zamachowcy nie spieszyli się. Powiedziano mu, że praktycznie udaje się na wakacje w miłej, pełnej wzniesień okolicy. Słodkie, letnie wietrzyki, wszędzie zatrzęsienie przepięknych kwiatów, istny raj. Powiedziano mu, że pewni ludzie zapłacą niezłe pieniądze za spędzenie części tego lata na wzgórzach.
Wariaci. Jeszcze nigdy nie był równie znudzony i zrozpaczony. Dom i ogrody wyposażone były w profesjonalny system alarmowy – po atakach na Vattów niezwykle czuły – musiał więc trzymać się z daleka i kryć między skałami. Wypożyczony w mieście sprzęt kempingowy okazał się bezużyteczny: nie odważył się używać jaskrawego namiotu, przenośna ubikacja chemiczna zapchała się drugiego dnia, a racje żywnościowe smakowały jak siano i trociny. Przemoczył go deszcz, spaliło słońce, pokąsało więcej złośliwych żyjątek, niż według niego istniało, a wszystko po to, żeby obserwować wdowę w żałobie, jej osierocone wnuki i zbzikowaną staruchę.
Grace Lane Vatta mogła sobie kiedyś być bohaterką wojenną – znalazł opis jej działalności w partyzantce – teraz jednak była tylko zwariowaną staruszką, która wychodziła na dwór dopiero po kolacji, by przejść się po ogrodzie i sadzie w typowym dla starych ludzi stroju: ogromnym kapeluszu, spódnicy po kostki, bluzce z długimi rękawami, mechatym szalu na ramionach i praktycznych butach. Wdowa w średnim wieku wyglądała niemal równie staromodnie, drepcząc za dwójką młodszych dzieci. Prawdopodobnie wnuków. Dzieci jak dzieci – tłuste pulpety.
Zachowywały niezmienną rutynę. Rano dzieci bawiły się na dworze, czasami jeździły w kółko na dwóch niemrawych kucykach po padoku za ogrodem. Ich babcia zawsze trzymała się w pobliżu. Popołudnia wszyscy spędzali w domu, podobnie wieczory, z wyjątkiem poobiedniego spaceru; światła gasły wkrótce po zmroku. Nie odwiedzał ich nikt, oprócz furgonetki ze sklepu spożywczego. Przez zbyt długich dziesięć dni obserwacji ani razu nie wybrały się na wycieczkę. Po co być bogatym, skoro oznaczało to prowadzenie równie nudnego życia? Przynajmniej będą łatwym celem dla zabójców, o ile takowi kiedykolwiek tutaj zawitają.
Wkrótce odprawił pomocnika, który pełnił straż nocną, ponieważ ci ludzie szli do łóżek zaraz po zmroku i spali całą noc. Wykorzysta dodatkowe pieniądze na poprawę swych żałosnych warunków pracy i wynajem twardego łóżka w hostelu, skoro nie mógł korzystać z namiotu.
Bolała go głowa, a światło boleśnie kłuło w oczy. Był cały rozbity. Na pewno brała go jakaś choroba. Na prawej nodze odkrył dużą, różową opuchliznę, a drugą, taką samą, na prawym boku, tuż nad paskiem. Z obu miejsc oderwał obrzydliwe, małe robaki; trzymały się mocno. Zapewne wysysały mu krew. Swędziały go plecy. Potrzebował lekarza.
Próbował skontaktować się ze wsparciem, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Ze zleceniodawcą również nie mógł się połączyć. Bez trudu wyobrażał sobie, jak tamten wypoczywał w nadmorskiej kawiarence w stolicy, w chłodzie i wygodzie, z dala od gryzących robali i cudów natury, prawdopodobnie spędzając długie, poobiednie godziny z jakąś piękną dziewczyną.
Późnym rankiem poddał się ze wstrętem po znalezieniu na ubraniu kolejnych trzech płaskich pijawek o niebieskich grzbietach. Staruszka nigdzie nie pójdzie, a on musiał kupić jakiś repelent, żeby trzymać je z daleka oraz proszki na ból głowy. Podźwignął się bardziej zesztywniały i obolały niż kiedykolwiek i poszedł w kierunku drogi, starając się nie rzucać w oczy z okien domu w oddali. Nie zauważył kucyków o czujnie nadstawionych uszach, ani sępów, które zerwały się ze skały i udały na poszukiwanie innej padliny. Złapał okazję do miasteczka i zapytał o drogę do kliniki.
Planował wrócić po kilku godzinach, lecz kiedy dyżurująca lekarka zobaczyła czerwone kręgi i usłyszała o wysysających krew robakach, natychmiast zapakowała go do łóżka. Usunęła mu kolejne dwa insekty z pleców.
– Nigdzie pan nie pójdzie – oświadczyła mu stanowczo. – Ma pan gorączkę niebieskich kleszczy, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Nie mogę uwierzyć, że nie przyszedł pan po pierwszym ukąszeniu. Nie słyszał pan ostrzeżeń przed niebieskimi kleszczami? Leżał pan na ziemi, prawda? Każdego lata to samo: wy, mieszczuchy, przyjeżdżacie tutaj i nie zważacie na ostrzeżenia, a potem chorujecie i chcecie lekarstwo, które natychmiast postawi was na nogi.
Od jej głosu jeszcze bardziej rozbolała go głowa.
– Muszę wracać... – powiedział.
– Cóż, młody człowieku, nie ma błyskawicznego lekarstwa na gorączkę niebieskich kleszczy – oznajmiła. – Czeka pana osiem do dziesięciu bardzo nieprzyjemnych dni, ale przynajmniej nie skończy się śmiercią. Gdyby nie przyszedł pan dzisiaj... – Pokręciła głową i wyszła. Chciał wstać i wyjść, lecz ból głowy odezwał się z podwójną siłą i nie był w stanie się ruszyć.

* * *

Wczesnopopołudniowa burza z piorunami przetoczyła się nad wzgórzem za rzeką, przesłaniając słońce i chłodząc parne powietrze. Grace Lane Vatta, odziana w wysłużony, acz nienagannie skrojony strój wędkarski, z wędziskiem i koszem w ręce oraz waderami przewieszonymi przez ramię, zatrzymała się w bramie padoku, przyglądając się burzy i ładnemu terenowi pomiędzy domem a podmokłymi łąkami poniżej. Wyżej, na drodze, panował zwykły dla tej pory ruch. Za jej plecami dom spał w ciszy, gdyż Helen zmusiła wnuki – sieroty po Jo – do drzemki, żeby mogła trochę odpocząć.
W kołysanej wiatrem trawie nic się nie poruszało. Sprawdziła to z okna na piętrze, nie zwykła jednak przyjmować pochopnych założeń. Kucyki dzieci pasły się w cieniu drzewa, leniwie machając ogonami, co stanowiło dowód, że nikt nie czaił się przy padoku. Te obżartuchy natychmiast zasygnalizowałyby zagrożenie, gdyby tylko ktoś pojawił się w pobliżu. Krążące codziennie nad skałami sępy tym razem szybowały wysoko, unoszone ciepłymi prądami powietrznymi. Zerwały się do lotu późnym rankiem. Cokolwiek przyciągało ich uwagę przez cały tydzień, teraz odeszło. Grace nie zawracała sobie głowy sprawdzaniem tego; zwierzęta ciągle chorowały i zdychały, a padlinożercy zawsze je znajdywali. W okolicach skał pełno było niebieskich kleszczy, zwłaszcza po tym, jak zebrała cały słoik z psa sąsiadów i rozsypała je w najlepszym miejscu dla szpiega, który chciałby na leżąco obserwować ich dom.
Burza przesuwała się w kierunku jeziora i wzgórz za nim. Grace po raz ostatni omiotła wzrokiem okolicę i ruszyła przez padok. Oba kuce uniosły łby – jedzenie? – a jeden obrócił się, zrobił kilka kroków, lecz nie opuścił cienia, widząc, że nie zatrzymała się. Pokonała przełaz na krańcu padoka i zeszła stromym zboczem, porośniętym sięgającymi nad głowę jeżynami i kolcolistem, korzystając z jednej z licznych owczych ścieżek. Obserwujący ją z powietrza dostrzegłby logikę w zawiłej marszrucie – nikt nie miałby ochoty przebijać się przez gęste, cierniste krzaki. Jak zwykle uzbrojona w liczne przydatne narzędzia Grace mogłaby tego dokonać w razie potrzeby, lecz póki co niewyraźna ścieżka dobrze jej służyła. Nikt jej raczej nie zauważy, nawet gdyby wiedział, gdzie patrzeć.
Po dotarciu do brzegu spędziła chwilę na skraju kępy wierzb, omiatając wzrokiem górę i dół rzeki. Po kilkudniowej obserwacji wiedziała, że MacRobert wolał rankiem łowić ryby w dolnym, a po południu – w górnym biegu odcinka rzeki, objętego zezwoleniem przypadającym na jego domek. Przyglądała mu się z drugiego brzegu z samodzielnie przygotowanej kryjówki, w której codziennie chowała się przed świtem, a opuszczała po zmroku. Wieloletnie doświadczenie w działaniach w terenie zaowocowało skutecznym repelentem, niewielką, lecz wydajną toaletą i kompaktowym pojemnikiem do podgrzewania żywności na energię słoneczną. Ze złośliwą radością wyobrażała sobie obserwatora przydzielonego do ich domu, jak leżał pod skałami, kąsany przez niebieskie kleszcze, podczas gdy ona siedziała sobie wygodnie. Nie miała pojęcia, czy MacRobert wiedział, że tam była – jeżeli był taki dobry, jak miała nadzieję, to wiedział – chciała jednak upewnić się, że nie obserwował go nikt inny. Jak dotąd, wyglądało to dobrze.
Usiadła na płaskim kamieniu, by naciągnąć wadery – wyprodukowane specjalnie dla niej i regularnie naprawiane – po czym spojrzała na rzekę. Poziom wody nie zmienił się od wczoraj. W górnym, węższym i dzikszym biegu woda rozpryskiwała się na głazach, lecz tutaj, przy płaskiej skale, rzeka była zwodniczo spokojna; szklista powierzchnia ukrywała prawdziwą prędkość nurtu. Dolny odcinek zakręcał w lewo, omijając kępę wiekowych, wysokich drzew, a tuż przed zakrętem stary pień tworzył idealne schronienie dla ryb.
Grace wstała, tupnęła nogami w waderach, upewniając się, że są prawidłowo naciągnięte, po czym podniosła kosz i zaczepiła go na zwisającym z ramienia pasku. Ostatnie poklepanie się po kieszeniach, by upewnić się, że kryły wszystko, co powinny, rzut oka na wodę i unoszącą się nad nią chmarę insektów, ocena kąta padania światła i... pora wybrać pierwszą muchę. W trudnych latach po wojnie, kiedy zmagała się ze wspomnieniami i emocjami, które musiała ukrywać pod groźbą dożywotniego zamknięcia w azylu, nauczyła się samodzielnie przywiązywać własne muchy, co wymagało skupienia się na chwili bieżącej i wyglądało na bardzo niegroźne zadanie.
Wybrała ulubioną – starą i postrzępioną – przymocowała ją i ruszyła do wody, poddając się nurtowi. Czuła żwir pod stopami, nacisk prądu na łydki i siłę wody, przyciskającą wadery do nóg. Powierzchnia rzeki, gładka lub wzburzona, bulgocąca tutaj, a wklęsła tam, zdradzała ukształtowanie dna. Zarzuciła i przyczepiona do wędziska żyłka poszybowała łukiem z lekką jak powietrze muchą, która osiadła na wodzie i popłynęła z nią we właściwe miejsce.
Zawirowanie, coś błysnęło i mucha znikła. Poczuła pierwszy słaby opór, stłumiła pokusę szarpnięcia, za to zaczęła delikatnie nawijać żyłkę... Po czym jednym, szybkim ruchem wbiła haczyk. Ryba skoczyła naprzód, orząc wodę. Grace uśmiechnęła się. Zgodnie z jej oczekiwaniami zdobycz popłynęła w dół rzeki; popuściła linkę. Ryba wyskoczyła z wody, kreśląc srebrzysty łuk znaczony czerwonymi pasami, po czym zawróciła pod prąd. Grace sprzeciwiła się tym zamiarom. Nie tamtędy... tędy. Zdobycz zawróciła, a Grace dała jej więcej swobody, idąc za nią wzdłuż brzegu.
Wiedziała, że był tam, gdzie się spodziewała, tak jak on spodziewał się jej. Mimo to bawiła się z rybą, a on udawał uprzejmego wędkarza, wykrzykującego zachęty do kogoś, kto właśnie coś złowił. Była pewna, że nikt ich nie podglądał, lecz nawet, gdyby byli jacyś obserwatorzy, ujrzeliby obrazek, jakiego każdy mógłby oczekiwać. W końcu doprowadziła zdobycz na płyciznę, niemal w zasięg jej siatki – spory pstrąg, jak na te wody, co najmniej pięćdziesiąt centymetrów długości.
– Potrzebuje pani pomocy? – zapytał.
– Chętnie – zgodziła się Grace.
Minął ją z podbierakiem i wprawnie wsunął go pod rybę, nie wyrządzając jej krzywdy.
– Wolność czy kolacja?
Rozważała to przez chwilę. Lubiła pstrągi, lecz pomimo swoich rozmiarów, nie wystarczyłby dla całej rodziny.
– Uwolnię go – postanowiła.
– Pani czy ja?
– Ja. – Odłożyła wędkę. Trzymał rybę prawidłowo, mocno, lecz bez uszkadzania jej, ze złożonymi skrzelami. Wyjęła haczyk z kościstej szczęki i zatknęła w kurtce. – Wypuszczam ją.
– Oczywiście.
Przytrzymywał pstrąga, dopóki nie przejęła siatki, po czym wycofał się. Grace przeniosła rybę – ciężką, ale nie zamierzała jej ważyć – na głębszą wodę. Uwielbiała ten moment – dotyk zdobyczy, szarpiącej się niecierpliwie ku wolności. Pstrąg łapał powietrze pyszczkiem, pracowicie poruszając skrzelami, po czym naprężył się, a ona wypuściła go. Pomknął w górę rzeki, do domu pod kłodą.
– Dobra robota – orzekł mężczyzna. – Pięknie rozegrane i to gładkim haczykiem.
– Dziękuję za pomoc – odparła i skinęła na jego sprzęt kilka jardów dalej. – Widzę, że łowi pan na mokre muchy.
– A pani na suche... Wymagają lekkiego dotyku. – Po krótkiej przerwie dodał: – Zdaje sobie pani sprawę, że to wody prywatne?
– Wynajmujemy Brookings Manor na tamtym wzgórzu; nasze zezwolenie obejmuje odcinek rzeki od jeziora po Most Bendera.
– Przepraszam, nie wiedziałem... Ja wynajmuję Greyfalls Cottage; przypuszczam, że moje prawa biegną stąd – skinął głową – przez jakiś kilometr w dół rzeki. A przy okazji, nazywam się Anders MacRobert.
– Grace Lane Vatta – przedstawiła się. – Może kanapkę? Mam kilka w koszyku.
– Dziękuję, chętnie – odparł.
Usiedli na granitowym głazie nad rzeką, gdzie szum przepływającej wody unieszkodliwi każde urządzenie podsłuchowe, umieszczone wśród drzew dwadzieścia metrów dalej. Grace podała mu zapakowaną kanapkę i odwinęła z papieru drugą. Odwdzięczył się butelką z własnego koszyka.
– Mamy problem w Siłach Kosmicznych – zaczął, patrząc na drugi brzeg i ledwo poruszając ustami.
Grace powstrzymała się przed rozejrzeniem dokoła i ugryzła kanapkę.
– Zgadzam się. Wie pan, jaki?
– Jest związany z programem kaperskim – odrzekł. – Wie pani o nim?
– Że Slotter Key wykorzystuje kaprów, zamiast regularnej floty – tak. Że pewni oficerowie Sił Kosmicznych są jednocześnie doradcami na okrętach kaperskich – również.
– Pani bratanica Ky otrzymała list kaperski – oznajmił MacRobert.
Grace poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy.
– Że co?
– Ma list kaperski. Jak najbardziej oficjalny, choć nieco... niezwykły.
– Ja... nigdy bym nie przypuszczała. – Grace nie spodziewała się, że zaskoczą ją rewelacje MacRoberta, lecz musiała przyznać, że to było dla niej całkowitą niespodzianką. – Rząd zwrócił się przeciwko nam...
– List pochodzi sprzed tego okresu – wyjaśnił MacRobert. – Został wystawiony przed atakami na Vattów, których, swoją drogą, z pewnością nie przewidywałem.
– Czy jej ojciec wiedział? Albo wuj? – Miała na myśli, czy wiedzieli oficjalnie. – Przyjmowanie listów kaperskich stoi w sprzeczności z naszą polityką.
– Wiem – odrzekł MacRobert. Bez słowa dojadł kanapkę. Grace czekała. – Rzecz w tym – podjął w końcu – że wiedziałem, iż z tą przygodą Ky na Akademii coś było nie tak. Kadet, który wywołał kłopoty, nie należał do ludzi tego typu. Ktoś musiał go namówić. Miałem takie wrażenie – nikt inny nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo coś tutaj było nie w porządku – i wiedziałem, że Ky przebywała gdzieś w kosmosie, na niewielkim, bezbronnym stateczku, nie wiedząc, co się stało, ani dlaczego. Mogła potrzebować pomocy. Więc... zaaranżowałem to.
– Nie powiedział pan żadnemu z Vattów – domyśliła się Grace.
– Nie. Jak również przemilczałem to wobec paru innych osób.
– Ale rząd musiał wiedzieć... ktoś to podpisuje. Unieważnią go...
– Nie sądzę. – Pociągnął długi łyk z butelki. – Ky nie figuruje w ich dokumentacjach... No, przynajmniej nie we wszystkich. Posiada ważny list kaperski. Podpisany przez odpowiednie osoby. – Znowu przerwał. Grace miała ochotę wydusić z niego resztę, ale podejrzewała, że nie udałoby się jej. Napiła się ze swojej butelki. – Są różne listy kaperskie – kontynuował MacRobert. – Niektóre mają ograniczenia, limitujące kapitanów. Inne są bardziej ogólne. Jeszcze inne są... specjalne. Jej jest specjalny.
– Jak pan jej go dostarczył?
– Kurierem na Lastway. Wiedziałem, że tam leciała. Wysłałem jej także list i jeśli wypełniła moje instrukcje, to zdobyła trochę przydatnej broni.
Nieoczekiwanie Grace poczuła, jak ogarnia ją wściekłość.
– Tylko jeszcze bardziej wystawił ją pan na cel – powiedziała. – Nie ma możliwości, żeby efektywnie walczyła tym gruchotem, na którym lata, a teraz dostarczył pan naszym wrogom kolejnych powodów, żeby ją ścigać.
Nie zareagował na jej gniew; równie dobrze mógłby być granitowym głazem, na którym siedzieli.
– Będzie lepszym kaprem niż wielu oficerów – oznajmił. – Moim zdaniem, nawet lepiej, że odeszła z floty.
– Zupełnie, jakby to pan miał prawo podjąć taką decyzję – sarknęła Grace. – Nie należy do pańskiej rodziny.
– Nie. Ale obserwowałem ją przez cały pobyt na Akademii. Jest inteligentna, szybka, zdolna i – o ile się nie mylę – ma instynkt zabójcy.
Grace poczuła, jak coś ściska ją w żołądku.
– Mam nadzieję, że nie – odparła.
Odwrócił się ku niej.
– Dlaczego? – Po czym zmienił minę, widząc wyraz jej twarzy. – Och. Pani... oczywiście, wiem coś niecoś o pani przeszłości.
– Jest sama – rzuciła Grace, nienawidząc emocji, które przydały jej głosowi chropowatości. – Odkrycie w sobie... tego będzie dla niej wstrząsem. Stella go nie posiada: potrafi zabić, ale nienawidzi tego tak, że nigdy nie poczuje pokusy. Jeżeli Ky...
– Jest po czterech latach szkolenia wojskowego – zauważył MacRobert. – Pomoże jej to bardziej, niż się pani wydaje.
– Tak przypuszczam. – Grace złożyła opakowanie kanapki w twardą kostkę, którą schowała do koszyka. – Więc... czego oczekiwał pan od niej, jako od kapra?
MacRobert zmarszczył brwi, wpatrując się w rzekę.
– Ponieważ ma większą wiedzę wojskową od innych kapitanów, pomyślałem, że mogłaby zbierać dla nas informacje w miejscach, gdzie bardziej znani kaprzy nie usłyszą niczego. Byłem pewny, że coś się szykuje, coś poważnego i miałem nadzieję, że dowie się, co to takiego.
– Mógłby pan zwyczajnie poprosić ją o szpiegowanie bez kuszenia kaperstwem.
– Owszem, mógłbym. Ale wymagałoby to stworzenia metod komunikacji właściwych szpiegostwu. Kaprzy mogą składać meldunki bezpośrednio lokalnym konsulom, a ja... mam wgląd w te raporty.
– Czemu odnoszę wrażenie, że jest pan kimś więcej niż starszym sierżantem kadetów? – Grace zapytała w niebo.
– Powinniśmy wrócić do łowienia ryb – uznał MacRobert. – Na wszelki wypadek.
– Ma pan rację – przytaknęła Grace. – Spotkamy się na rzece jutro?
– Oczywiście. Jestem pewny, że zna pani moje przyzwyczajenia. Przynajmniej mam nadzieję, że to pani obozowała na drugim brzegu rzeki. Bardzo dyskretnie. Jestem przekonany, że obozowała tam pani od paru dni, zanim udało mi się ją zauważyć.
– Ja również mam taką nadzieję – odrzekła Grace. – Udanych połowów.
– Nawzajem.
Walcząc z nurtem, Grace przebrnęła na drugi brzeg, powstrzymując się od wypłoszenia wielkiego pstrąga spod pnia i udając na znacznie mniejsze okazy w górnym odcinku, swawolące w chmurach muszek.
Kiedy wróciła do domu, zastała furgonetkę ze spożywczego. Dostawca przywiózł kolejne opowieści o głupich turystach. Ktoś przewrócił łódkę na jeziorze w szczególnie idiotyczny sposób, odnotowano też nowy przypadek gorączki niebieskich kleszczy u mężczyzny, który przyszedł do kliniki myśląc, że miał ból głowy.
– Co z dziećmi? – zaniepokoiła się Helen. – Całe ranki bawią się na dworze...
– Używacie repelentu, tak? – zapytał kierowca. – Tego dobrego, w niebieskich butelkach? – Helen przytaknęła. – Nic im nie będzie. Sprawdzajcie je co wieczór...
– Robimy to – włączyła się Grace. – Podczas kąpieli.
– Wobec tego nie powinno być kłopotów. Gdyby jednak któreś z nich zaczęło narzekać na ból głowy, natychmiast przywieźcie je do kliniki. Tamten turysta musiał nie używać repelentu i leżeć w miejscu, gdzie wcześniej przebywały owce. Lekarz – mój szwagier – mówił, że był cały pokąsany przez kleszcze, a dwa miał ciągle przyczepione do pleców.
– Wyjdzie z tego? – zapytała Helen.
– Prawdopodobnie – odparł kierowca. – Ale Sam powiedział, że nie wyjdzie z kliniki przez co najmniej dziesięć dni.
– Jaka szkoda – mruknęła Grace. Helen obrzuciła ją ostrym spojrzeniem; staruszka nie odezwała się więcej.

* * *

Grace leżała w łóżku i czytała jedną ze starych książek, które były w tym domu, kiedy się wprowadziły, gdy Helen zastukała do drzwi. Książka była kryminałem, a Grace zwykle ich nie lubiła, jako że najdalej po piętnastu stronach wiedziała już, kto popełnił zbrodnię, ta jednak była na tyle stara, że okazała się interesująca ze względu na detale historyczne.
– Proszę – powiedziała.
– Ty umieściłaś tam kleszcze – oskarżyła ją Helen.
– Gdzie? – zapytała Grace.
– Gdziekolwiek... skąd wiedziałaś, że on tam będzie?
– Są cztery dobre miejsca do obserwacji domu, pozostając niewidocznym zarówno stąd, jak i z drogi – odparła Grace, nie podnosząc głowy znad książki. – Owszem, w każdym z nich rozsypałam duży słoik kleszczy.
– A więc doprowadziłaś do jego choroby.
– Mam nadzieję.
– I nie przejmujesz się tym?
Grace położyła książkę grzbietem do góry na piersiach i spojrzała na Helen.
– Czy przejmuję się zarażeniem gorączką niebieskich kleszczy kogoś, kto pracuje dla ludzi, którzy zabili twojego męża, Jo, Gerry’ego i Myris oraz setki innych? Ani trochę.
– Wiedziałaś, że ktoś będzie nas obserwował... Domyśliłaś się, skąd... Jest ich więcej?
– Nic o tym nie wiem. Tamten facet miał przez kilka dni zmiennika na noc, lecz od pewnego czasu został tylko on, podczas dnia.
– Wiedziałaś o tym i nie powiedziałaś mi? Dzieci...
– Nie chodziło mu o dzieci, Helen, w przeciwnym wypadku bym go zdjęła. Obserwował nas i składał raporty komuś innemu, kto mógłby coś zrobić – na przykład przysłać zabójców. Ale dowiedziałabym się o tym na czas, by was ochronić.
Usta Helen nadal były lekko otwarte.
– Ty... Stavros zawsze mówił, że nie należy cię nie doceniać. Skąd ty to wszystko wiesz?
Grace uśmiechnęła się.
– Ludzie chętnie rozmawiają ze staruszkami. Bardzo uważnie słucham. I choć córki twoja i Gerry’ego uważały mnie za sztywną i fałszywie skromną starą wiedźmę, to Stella szybko odkryła mój sekret.
– Czyli? – zapytała Helen.
– Nie mam zasad moralnych – odrzekła Grace. Wyraz twarzy Helen uległ zmianie. Grace założyła się sama ze sobą, co tamta zaraz powie.
– Nie chcesz chyba powiedzieć... dokładnie to miałaś na myśli – ton głosu Helen zmienił się w połowie zdania.
– Tak. Kiedyś je posiadałam, a przynajmniej coś, co je przypominało. Jako dziewczyna byłam całkiem konwencjonalna, co dla większości ludzi uchodzi za moralność.
– Czemu mi o tym mówisz? – zapytała Helen, całym ciałem zdradzając odczuwane napięcie.
– Z kilku przyczyn. – Grace usiadła na łóżku i odłożyła książkę na bok. – Nasza rodzina została zaatakowana. Mieszkamy razem, w związku z czym wzajemnie od siebie zależymy. Musisz wiedzieć, do czego jestem zdolna.
– Wiem, że potrafisz zabijać – powiedziała Helen. – Nie martwi mnie to, ale nie uważam, aby oznaczało to, że nie masz zasad moralnych.
– Słusznie – zgodziła się Grace. – Ale wstrząsnęło tobą, że podłożyłam kleszcze, żeby szpieg zachorował i nie obchodzi mnie, czy przeżyje. Zgadza się?
– Tak... – Helen odpowiadała wolno, intensywnie myśląc. – Teraz, kiedy usłyszałam o powodach, zgadzam się, że postąpiłaś słusznie...
– I to jest kolejna sprawa, którą musisz zrozumieć, Helen. Naprawdę nie dbam o to, czy się zgadzasz, czy nie. Niezależnie od wszystkiego, zamierzam robić to, co uważam za słuszne. I nie zawsze będę podawać powody. Nie zawsze muszę je znać – czasami działam instynktownie.
Helen otworzyła i zamknęła usta.
– Chyba powinnam się cieszyć, że jesteś po naszej stronie.
– Owszem, powinnaś – potwierdziła Grace. – Moje umiejętności będą niezbędne, jeżeli mamy przez to przejść. Prawdę mówiąc, jest kilka rzeczy, których muszę ciebie nauczyć.
Helen zesztywniała i zadarła brodę.
– Na przykład? – zapytała.
– Jak upiec ciasto z owocami – powiedziała Grace, biorąc książkę. – I dlaczego – dodała, zagłębiając się w lekturze. – Dobranoc, Helen.
Nie podniosła głowy, by sprawdzić jej minę. Odczekała, aż usłyszy delikatne stuknięcie zamykanych drzwi, po czym odłożyła książkę i wyłączyła światło. Kiedy zgasł odblask światła Helen na liściach bluszczu za oknem, Grace odczekała jeszcze pół godziny, po czym podeszła boso do parapetu i skierowała wąsy mikrofonu na okno wdowy. Usłyszała jedynie odgłosy charakterystyczne dla śpiącej – Helen nie chrapała, lecz wydawała ciche dźwięki, które u cięższej osoby prawdopodobnie przerodziłyby się w chrapanie.
Nie zapalając światła, Grace wydobyła ubranie spod poduszki i przebrała się w czarny kombinezon do wspinaczki. Cienkie, elastyczne buty wspinaczkowe na stopy, lampka na opasce na głowę. Upierała się przy pokoju z treliażem... Prześlizgnęła się po parapecie i zeszła po treliażu na szczyt okna na pierwszym piętrze, gdzie zostawiła otwarty lufcik w bibliotece. Dla wentylacji, jak wyjaśniła Helen, pokazując jej czujnik alarmowy, reagujący na wszystko o rozmiarach kota, co zdołałoby znaleźć drogę do środka.
Teraz nacisnęła panel kontrolny, którego Helen nie widziała, a położony na szerokość dłoni od obramowania okna i ukryty wśród bluszczu. Uśpiła system alarmowy. Przedostała się przez lufcik i z łatwością zeszła po półkach z książkami na podłogę. Prześledziła tę drogę, oglądając nieruchomość przed wydzierżawieniem. Stanąwszy na podłodze, ustawiła system alarmowy tak, by ją ignorował, reagując jednocześnie na wszystko inne. To było proste; nie pierwszy raz schodziła z góry, by kontynuować swoją misję – znajdować winnych i uprzykrzać im życie.
Prawdziwą trudnością było ustanowienie niewykrywalnego połączenia z jej wtyczkami w pałacu prezydenckim. Nie miała czasu, ani pieniędzy, by przygotować ten dom do takich działań, a poprzedni właściciele byli nudni i prostolinijni. Za rzędami starych książek prawniczych krył się jej strój polowy, który teraz wyciągnęła, wciąż kierując się jedynie dotykiem.
Biblioteka składała się z trzech pomieszczeń: dwóch z oknami i jednego wewnętrznego. Pozbawiona okien salka była najwyraźniej przeznaczona na rzadsze okazy – starodruki – i do prac rachunkowych. Znajdowało się tam biurko, kilka prymitywnych sejfów i konsola komunikacyjna, jak również zamykane, kurzoodporne biblioteczki. Grace weszła do pomieszczenia, zamknęła drzwi i włączyła lampkę na głowie. Mogła włączyć konsolę i zabrać się za mylenie tropów.
Tego wieczoru miała dwa zadania. Chciała złożyć prezydentowi kolejną wizytę i ustalić, jaki dokładnie „specjalny” list kaperski otrzymała Ky. Zaczęła jednak od drugiej sprawy, to jest skontaktowania się z agentami rozsianymi po całej planecie. Jak dotąd, nie zdołali ustalić, z którego okręgu dzwoniła, niemniej, zawsze zaczynała od sprawdzenia tego.



Dodano: 2008-05-08 09:25:13
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS