NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)


 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Hufflepuff)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Ravenclaw)

Linki

Barclay, James - "Cień w południe"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Barclay, James - "Saga o Krukach"
Data wydania: 2003
ISBN: 83-88916-12-2
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 576
Tom cyklu: 2



Barclay, James - "Cień w południe"



Prolog
Wibracja w jego głowie nasiliła się. W ciemnościach Choulu, głęboko pod dżunglami Terasu, odpoczywający członkowie Miotu poruszyli się niespokojnie, choć większość z nich nie rozumiała tego, co odczuwali.
Niczym natarczywy owad, którego nie mógł dostrzec, brzęczenie szarpało jego nerwy i napełniało duszę niepokojem. Otworzył olbrzymie, niebieskie oko. Źrenica poszerzyła się, wpuszczając nikłe światło napływające z wejścia umieszczonego wysoko w górze. Słaby blask oświetlał wilgotne, skalne ściany, zwieszające się wokół liany i mech pokrywający niemal każdą powierzchnię. Zobaczył rozwijające się skrzydła, wyciągnięte szyje i leniwy ruch opazurzonych łap. Miot budził się z głębokiego snu. Poczuł przyspieszenie pulsów, usłyszał szum powietrza wciąganego do potężnych płuc i trzask szeroko otwierających się szczęk.
Potężny dreszcz przebiegł mu po ciele i serce Sha-Kaana zadrżało. Wibracja, teraz niczym sygnał alarmu, zabrzmiała mu pod czaszką. Wstał, rozkładając wielkie skrzydła do lotu, i wydał z siebie potężny ryk przebudzenia. Wzleciał w stronę światła i na czele Miotu ruszył ku olbrzymiej plamie na niebie, gdzie właśnie rozpoczynała się nowa bitwa.



Rozdział 1
To będzie chwalebny dzień. Lord Senedai, wódz plemion Heystron, stał na górującej nad otoczeniem platformie i spoglądał na kłęby dymu unoszącego się nad Julatsą, podczas gdy jego ludzie podpalali budynek po budynku. Jego nozdrza wypełniał ostry, lecz jakże przyjemny zapach spalenizny, a przez zasłonę dymu dostrzegał języki czarnego i białego ognia. Jego szamani, czerpiąc z nieograniczonej mocy WiedźMistrzów, rozrywali na strzępy to, co pozostało jeszcze z samego serca miasta. I nie było sposobu, aby Julatsańczycy mogli ich powstrzymać.
Białe jęzory wystrzeliwane z palców setki szamanów gryzły i pożerały tak kamień, jak i drewno, burząc budynki, mury i barykady. Tam zaś, gdzie uciekali przerażeni ludzie, sięgał czarny ogień, odrywając ciało od kości i wytapiając oczy z czaszek. Dokoła mężczyźni i kobiety padali z przeraźliwym wrzaskiem, umierając w straszliwych męczarniach.
Senedai nie odczuwał nawet cienia współczucia. Zeskoczył z platformy i przywołał do siebie oficerów. Tym, co jeszcze powstrzymywało jego triumfalny pochód na Kolegium Julatsy, byli magowie, osłaniający ciągle wiele pasm terenu na granicy miasta, i żołnierze, chroniący tych pierwszych przed atakami wesmeńskich wojowników. Nadszedł już czas, by położyć kres temu irytującemu oporowi.
Wykrzykując rozkazy, ruszył w stronę pierwszej linii, spoglądając jednocześnie na sztandary i proporce, które poruszyły się i pochyliły – plemiona odpowiedziały na zew wodza. Nagle z przodu wyrosła ściana płomieni i eksplozja zaklęcia wstrząsnęła podłożem. Ogień otoczył i pochłonął stojących murem szamanów. Umarli, nie zdoławszy wydać żadnego dźwięku.
– Napierać! Napierać! – krzyknął Senedai, ale jego głos utonął w ogłuszającej wrzawie walki. Ledwie sto metrów wcześniej odgłosy bitwy przypominały niski, głęboki i jednolity pomruk. Teraz Senedai słyszał pojedyncze uderzenia mieczy, okrzyki przerażenia, paniki i bólu. Słyszał rozkazy wykrzykiwane zachrypniętymi głosami, rozpaczliwe, ale zdecydowane, i głuche, tępe uderzenia metalu o skóry, słyszał huk walących się kamieni i trzask pękającego drewna.
Otoczony chroniącym go półksiężycem gwardzistów Senedai - tak jak szamani, prócz tych najbardziej szalonych - trzymał się poza zasięgiem wrogich łuków. Linia obrony Julatsańczyków stopniała już niemal do punktu załamania i wódz Wesmenów wiedział, że kiedy w końcu pęknie, jego wojownicy przedrą się prosto do murów samego kolegium.
Zagrały rogi i Wesmeni natarli na nowo. Za linią wroga szalał czarny ogień, rozdzierając ciała magów próbujących rzucić zaklęcia ochronne. Senedai smakował cierpienie Julatsańczyków, patrząc, jak wesmeńskie topory wznoszą się i opadają, posyłając ku zasnutemu dymem niebu fontanny krwi.
– Ci magowie z prawej mają być starci na proch! – krzyknął do jednego z oficerów. – Natychmiast prześlij sygnał.
Ziemia znów zadrżała od julatsańskiej magii, powiało lodowatym powietrzem i z nieba spłynął deszcz ognia, topiąc nacierających. Każdy krok wesmeńskiej armii był okupiony rzeką krwi.
Grupa szamanów oderwała się od głównych sił i pośród gradu padających strzał ruszyła na prawo. Jeden z nich padł z drzewcem zatopionym głęboko w udzie, zwijając się z bólu. Reszta szła dalej. Senedai poczuł dreszcz, kiedy zobaczył, jak ich usta i dłonie poruszają się. Szamani przywoływali ogień wprost z czarnych dusz WiedźMistrzów, aby potem wyzwolić jego straszliwą moc i skierować ją na bezradne ofiary.
Nagle bardziej poczuł, niż zauważył jakąś zmianę. Ogień wypływający z rozcapierzonych palców szamanów przygasł, rozbłysł na chwilę, a potem zamigotał i znikł. Szeregi Wesmenów zafalowały. Z każdego miejsca pola dochodziły okrzyki zaskoczenia, szamani zaś z niedowierzaniem spoglądali na swoje dłonie i na twarze towarzyszy, na których malowało się zaskoczenie, lęk i w końcu rozpacz.
Pośród obrońców rozlegały się coraz głośniejsze okrzyki radości. Salwy zaklęć momentalnie nabrały intensywności, a żołnierze natarli, wykorzystując zamieszanie ogarniające szeregi wesmeńskich wojowników. Natarli i odepchnęli oblegających.
– Panie? – zapytał niepewnie jeden z kapitanów. Senedai odwrócił się i zobaczył w oczach oficera obawę niegodną wesmeńskiego wojownika. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew i przesunął wzrok z powrotem na pole bitwy. Jego ludzie ginęli od morderczej magii i ciosów mieczy Julatsańczyków, którzy, choć wyczerpani, uderzali, jakby wstąpiły w nich nowe siły. Odepchnął kapitana i ruszył przed siebie, nie zważając na ryzyko.
– Na moce duchów, czyż nie jesteśmy wojownikami? – ryknął w kierunku wrzawy walczących. – Niech zagrają do szturmu! Atak frontalny. Do diabła z magią, wyrżniemy ich stalą naszych mieczy. Do ataku, sukinsyny! Na nich!
Wpadł miedzy wojowników, zatapiając swój topór w barku jednego z Julatsańczyków. Mężczyzna padł. Senedai stanął na nim, wyrwał broń z ciała i uderzył zamachem w twarz kolejnego wroga. Walczący dokoła Wesmeni ruszyli za przykładem wodza i z wojenną pieśnią na ustach ruszyli do kontrataku.
Rogi zagrały nowe rozkazy, a rozchwiane proporce uniosły się wysoko i szeregi wojowników znów ruszyły naprzód. Plemiona, nie zwracając uwagi na niosące ból i śmierć zaklęcia i widząc, jak zaciekłość rzezi osłabia ducha julatsańskich obrońców, runęły z powrotem w szaleńczy wir bitwy.
Senedai przesunął wzrok po długiej linii natarcia i uśmiechnął się. Wiedział, jak wielu wojowników zginie bez wsparcia magii WiedźMistrzów, ale dzisiejszy dzień i tak będzie należał do Wesmenów. Notując w pamięci położenie grup magów ofensywnych, bez trudu odbił wymierzone w jego bok niezdarne pchnięcie i rzucił się z powrotem do walki.

* * *

Krucy stali w milczeniu na centralnym placu Parvy. Bitwa była wygrana. Złodziej Świtu został rzucony, WiedźMistrzowie ulegli zniszczeniu, a ich siedziba na powrót stała się miastem umarłych. Ponad nimi, wysoko na niebie, widniała pozostałość po Złodzieju Świtu: obca, złowieszcza plama o zmieniającym się odcieniu brązu, zawieszona niczym drapieżna bestia nad ziemią Balai. Szczelina międzywymiarowa prowadząca w nicość.
Po drugiej stronie placu resztki żołnierzy kawalerii czterech kolegiów pod wodzą Darricka znosili ciała poległych na prowizoryczne stosy pogrzebowe. Po jednej stronie składali własnych towarzyszy, po drugiej Wesmenów, strażników świątyni i akolitów WiedźMistrzów. Tych pierwszych przenosili z czcią i należnym poszanowaniem, tych drugich ciągnęli po ziemi i rzucali prosto na stosy. Styliann i jego Protektorzy przeszukiwali zrujnowaną piramidę w nadziei znalezienia czegoś, co wyjaśniłoby powód krótkiego, acz burzliwego powrotu WiedźMistrzów do świata żywych.
Cisza panująca na placu była niemal fizycznie wyczuwalna. Ludzie Darricka pracowali przy zwłokach w całkowitym milczeniu, a niebo pod szczeliną międzywymiarową było pozbawione ptaków. Nawet wiatr gwiżdżący na otwartej przestrzeni, wpadając między zabudowania Parvy, stawał się szeptem.
Dla Kruków ból straty po raz kolejny przyćmiewał blask i radość zwycięstwa.
Denser wspierał się ciężko na ramieniu Hirada, a Erienne podtrzymywała go w pasie. Ilkar stał obok barbarzyńcy. Po drugiej stronie grobu Will, Thraun i Bezimienny spoglądali na przykryte całunem ciało Jandyra. Łuk elfa ułożono wzdłuż ciała, a jego miecz spoczywał na piersiach.
Ciszę panującą wokół Kruków przepełniał smutek. W chwili tak wielkiego triumfu Jandyr stracił życie. Po wszystkim, co przeszedł, los okazał się nieżyczliwy.
Dla Ilkara strata była szczególnie bolesna. Nie było zbyt wielu elfów na Balai, większość wolała życie pod gorącym słońcem Krain Południowych. Obecnie niewielu przybywało na Kontynent Północny, zaledwie nieustannie malejąca garstka tych, którzy szli za głosem magii. Śmierć kogoś takiego jak Jandyr była ciosem dla nich wszystkich. Ale to Will i Thraun odczuwali żal najdotkliwiej. Ich długa przyjaźń z elfem poległa w służbie Kruków i Balai. To co zaczęło się jako zwykła akcja ratunkowa, dobiegło końca na stopniach grobowca WiedźMistrzów po szaleńczym pościgu za jedynym zaklęciem, które mogło uchronić Balaię od starożytnego zła. Jednak Jandyr zginął, nie znając rezultatu rzucenia Złodzieja Świtu. Życie bywało okrutne. Niewczesna śmierć szczególnie.
Bezimienny zaintonował słowa pożegnania Kruka:
– Na północy, na wschodzie, na południu i na zachodzie. Choć odszedłeś, na zawsze pozostaniesz Krukiem. Balaia nigdy nie zapomni ofiary, jaką złożyłeś, a bogowie uśmiechać się będą do twojej duszy. Pomyślnych wiatrów Kruku na twojej drodze, teraz i zawsze.
Will pochylił głowę.
– Dziękuję, jesteśmy wdzięczni za wasz szacunek i cześć. Teraz Thraun i ja chcielibyśmy zostać z nim sami.
– Naturalnie – odparł Ilkar i odszedł.
– Ja jeszcze chwilę pozostanę – odezwała się Erienne, puszczając Densera. – Przybył przecież, by ratować moją rodzinę.
Will zaprosił ją gestem i Erienne uklękła przy grobie obok Thrauna, łącząc się z nimi w żalu i rozmyślaniach.
Bezimienny, Hirad i Denser zrównali się z Ilkarem i cała czwórka zasiadła przy tunelu prowadzącym do piramidy. Szczelina wisiała wprost nad nimi, ogromna i złowróżbna. Po drugiej stronie placu ludzie Darricka dalej układali ciała na stosy. Kałuże zaschniętej krwi pokrywały kamienny bruk, a tu i ówdzie wiatr targał i podrywał kawałki poszarpanych ubrań. Styliann i Protektorzy pozostawali wewnątrz grobowca, bez wątpienia żmudnie badając każdy napis, rysunek i mozaikę.
Generał Ry Darrick podszedł i dołączył do nich w chwili, gdy Bezimienny kończył rozdawać kubki z kawą zagotowaną w kociołku Willa.
– Z żalem o tym mówię – zaczął Darrick, przerywając ogólne milczenie – ale choć odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, to jest nas teraz najwyżej trzy setki, a na drodze do domu znajduje się jakieś pięćdziesiąt tysięcy Wesmenów.
– Śmieszne, prawda? – Ilkar wzruszył ramionami. – Pomyśleć, czego dokonaliśmy, a i tak wszystko sprowadza się do tego, że daliśmy Balai szansę. Nadal nic nie jest pewne.
– Koniec pławienia się w chwale – mruknął Hirad.
– Nie umniejszajcie tego, co udało nam się dokonać – powiedział Denser, kładąc się z rękami pod głową. – Pewne jest, że WiedźMistrzowie nie zdobędą władzy na Balaią. Więcej nawet, zniszczyliśmy ich na dobre i daliśmy wszystkim nadzieję na zwycięstwo. Jest się w czym pławić, Hirad.
– Spróbuję – na twarzy barbarzyńcy pojawił się lekki uśmiech.
– Pamiętaj też – ciągnął Denser – że Wesmeni nie mają już magii.
– A my nie mamy armii – wtrącił gorzko Ilkar.
– Zastanawiam się, czy w ogóle będziemy mieli do czego wracać? – włączył się Bezimienny.
– Myślę, że Połączenie mogłoby wyjaśnić nieco sytuację – pokiwał głową Denser.
– Dzięki za wkład w rozmowę – mruknął Ilkar. – A może się z tym prześpisz?
– To tylko propozycja – odparł ostro Xeteskianin.
– Chyba jesteśmy trochę za daleko od Kamiennych Wrót, nie sądzisz? – Elf poklepał go po ramieniu.
– Selyn się udało – zabrzmiał głos z tunelu. Krucy poruszyli się i spojrzeli za siebie. Styliann, władca Góry Xetesku, wyłonił się z cienia korytarza. Protektorzy pozostali gdzieś w środku. Twarz maga była blada i zdradzała zmęczenie. Stracił gdzieś opaskę na włosy, które teraz swobodnie opadały mu na ramiona.
– Mogę? – wskazał na kociołek z kawą. Bezimienny wzruszył ramionami i skinął głową. Styliann napełnił kubek i usiadł obok Kruków.
– Rozmyślałem – odezwał się.
– Ach, tak? – mruknął Denser. – Twoje zdolności nie przestają mnie zaskakiwać.
W oczach Stylianna pojawił się niebezpieczny błysk.
– Może i katalizatory Złodzieja Świtu zostały zniszczone, Denser, ale ja nadal pozostaję twoim przełożonym. Lepiej dla ciebie, żebyś o tym pamiętał – przerwał na chwilę, a potem ciągnął dalej. – Selyn była specjalistką od Połączeń. Przekazała mi informacje, na krótko przed jej wejściem do miasta, o potężnych jednostkach Wesmenów opuszczających Parvę i udających się w kierunku Kamiennych Wrót. Nie mogli jeszcze dotrzeć do przełęczy, więc spotkamy ich z pewnością gdzieś po drodze. – Władca Xetesku zacisnął szczęki, jakby broniąc się przed nadchodzącymi słowami. – Myślę, że w tej chwili powinniśmy współpracować.
Atmosfera przy kawie wyraźnie się ochłodziła. W końcu odezwał się Bezimienny:
– Twoja interwencja w czasie bitwy, choć przydatna, raczej nie była spowodowana chęcią pomocy. Wcześniej zaś chciałeś zabić nas wszystkich. Próbowałeś zwrócić przeciw mnie Protektorów. A teraz proponujesz współpracę. – Wojownik spojrzał z ponurą miną w głąb tunelu.
– Dotarliśmy tutaj bez twojej pomocy. Tak też wrócimy – oświadczył Hirad.
Styliann przyjrzał się im spokojnie z ledwie widocznym cieniem uśmiechu na ustach.
– Jesteście dobrzy. Wiem o tym doskonale. Jednak nie dostrzegacie w pełni powagi swojej sytuacji. Bez naszej pomocy Krucy nie dotrą na wschód. Pamiętajcie, że Kamienne Wrota zostały dla was otwarte. Teraz z pewnością są już zablokowane. Ja mam odpowiedni zasięg Połączenia, a także kontakty, które umożliwią nam przejście. Wy nie macie nic, a Darrick i tak odpowiada przede mną i kolegiami.
– Wygląda, że nie jesteśmy ci do niczego potrzebni – zdziwił się Hirad.
Styliann uśmiechnął się.
– Krucy zawsze się do czegoś przydadzą.
Bezimienny powoli pokiwał głową.
– A ty już, jak sądzę, masz jakiś pomysł? – zapytał.
– Tak, jeżeli chodzi o trasę powrotu. Taktykę pozostawiam generałowi. – Styliann spojrzał na milczącego Darricka. Generał siedział nieruchomo niemal przez całą rozmowę, drgnął tylko, kiedy Xeteskianin przypomniał jego miejsce w łańcuchu dowodzenia.
– Więc może opowiedz nam o swoim planie, panie – zaproponował Darrick.
Hirad poczuł pod czaszką fale napływającego bólu. Musiał się napić. Najlepiej alkoholu, żeby choć na chwilę odegnać cierpienie. Poderwał się na równe nogi i ruszył w stronę ognia.
– Wszystko w porządku, Hirad? – zapytał Ilkar.
– Niezbyt. Głowa mi pęka. – Na plecach poczuł zimny dreszcz, jakby ktoś strząsnął mu za kołnierz śnieg z gałęzi. Dreszcz pojawił się i znikł. W powietrzu zaszła zmiana, jakby ruch, który jednak nie miał nic wspólnego z wiejącą od jakiegoś czasu ciepłą bryzą.
Hirad zatrzymał się, spoglądając na niebo, niebieskie i czyste poza wibrującym zarysem szczeliny. Nagle brązowawa powierzchnia zjawiska zafalowała gwałtownie, zapadła się, potem wydęła jak bąbel i na ułamek sekundy pękła! Ciszę spokojnego dotychczas popołudnia rozdarł niski, potężny ryk. Ryk straszliwy, triumfalny, rzec by można apokaliptyczny.
Hirad wrzasnął i na ślepo rzucił się do ucieczki, zmierzając na wschód, w stronę lasu odległego o kilka kilometrów. Wszystkie lęki, jakie od czasu spotkania z Sha-Kaanem krył głęboko w duszy, w jednej chwili stały się rzeczywistością.
Tak szybko, po okupionym krwią i bólem zwycięstwie, znów stanęli w obliczu nieuniknionej zagłady i ostatecznego zniszczenia. Na niebie Balai pojawił się smok.

* * *

To była droga, jaką lubił najbardziej – droga miecza. Wesmeni byli wojownikami, a nie magami. I choć moc WiedźMistrzów prowadziła ich szlakiem zwycięstw dużo szybciej i pewniej, niż mógł sobie wymarzyć, lord Tessaya był przekonany, że odniosą zwycięstwo nawet bez wsparcia białego i czarnego ognia.
Teraz ta moc, pożyczona, ukradziona, darowana czy jakkolwiek inaczej by ją nazwać, opuściła ich. Szamani nie dzierżyli już władzy i lojalność Wesmenów znów należała do wodzów plemiennych. Było to jednocześnie ekscytujące i przerażające. Gdyby jedność plemion się rozpadła, armie czterech kolegiów zmiotłyby ich daleko za Czarne Szczyty. Gdyby jednak udało się ją utrzymać - Tessaya wierzył, że zdobyliby Korinę, a wraz z nią kontrolowaliby samo serce, duszę i całe bogactwo wschodniej Balai.
Teraz jednak musiał obawiać się mocy kolegiów, przed którą nie miał żadnej obrony. Sen o płonących wieżycach Xetesku musiał zaczekać, przynajmniej na razie. Jego ogorzała, osmagana wiatrem twarz wykrzywiła się w złowieszczym uśmiechu. Były jeszcze inne sposoby radzenia sobie z magami.
Tessaya nawet przez chwilę nie myślał o porażce. Szczególnie, kiedy opijał ostatnie zwycięstwo. Zwycięstwo nad magami.
Kiedy rozeszła się wiadomość, że szamani utracili połączenie z WiedźMistrzami, tysiącom Wesmenów przekraczającym Kamienne Wrota zagroziła panika. Jednak Tessaya, nie zdając sobie nawet sprawy, że czyni tak samo jak Senedai w odległej Julatsie, uspokoił szeregi i osobiście poprowadził oddziały przez Wrota na wschodnią część gór.
Armia kolegium wiedziała, że nadchodzą, ale była w zatrważającej mniejszości. Fala za falą Wesmeni wdarli się w ich linie. Ich wycie zagłuszyło wykrzykiwane rozkazy, wrzaski przerażenia i jęki umierających. Z Tessayą na czele byli nie do zatrzymania, opętani żądzą krwi i zwycięstwa. Ich topory i miecze rąbały ciało i roztrzaskiwały kość. Obrońcy byli uparci, ale gdy ciała ich towarzyszy pokryły pole przed przełęczą, a wsparcie magów zostało zniszczone, bitwa przemieniła się raczej w zorganizowaną rzeź. Tessaya czuł nawet lekkie rozczarowanie.
Siedząc w karczmie w Kamiennych Wrotach, teraz oczyszczonej z ciał, wódz Wesmenów wspominał bitwę, podstawowe błędy obrońców i ich chaotyczne, rozpaczliwe rozkazy. Jakże zaskoczyli go ci, co uciekali, i ci unoszący ramiona w geście poddania. Zupełnie inaczej niż po zachodniej stronie Wrót. Tam widział regularną i zorganizowaną armię, gotową bić się do ostatniego człowieka. Przeciwnika, który utrzymywał się dłużej, niż powinien. Wroga zdolnego zdobyć jego szacunek.
Najbardziej jednak zawiodła go dramatyczna porażka generała trzymającego, jak mu doniesiono, pieczę nad obroną Kamiennych Wrót. Fałszywa reputacja. Wstyd. A mógł być kolejnym godnym przeciwnikiem. Tymczasem okazał się takim samym tchórzem jak cała reszta. Imię Darricka przestanie wkrótce budzić u Wesmenów przerażenie.
Drzwi karczmy otworzyły się i do środka wszedł jeden z jego starszych szamanów. Bez mocy WiedźMistrzów nie był już kimś, na kogo Tessaya musiałby uważać, ale wódz plemion Paleon nadal darzył go szacunkiem.
Tessaya napełnił drugi kubek i szaman zasiadł naprzeciw niego przy zacienionym stole z tyłu karczmy.
– Wyglądasz na zmęczonego, Arnoanie.
– To był długi dzień, panie.
– Ale już dobiega końca, jak słyszę.
Rzeczywiście, odgłosy świętujących Wesmenów nasilały się.
– Co z twoimi ranami, panie? – zapytał Arnoan.
– Będę żył – Tessaya uśmiechnął się, rozbawiony niemal ojcowską troską szamana. Oparzenie na prawym przedramieniu było bolesne i pokryte pęcherzami, ale zostało oczyszczone i zabandażowane. Gdyby nie odskoczył tak szybko od miejsca, gdzie uderzyła Kula-Płomieni, pewnie byłby teraz martwy.
Skaleczenia na twarzy, torsie i nogach stanowiły tylko trofea z zaciekłej walki. Chociaż w jego wieku i przy jego pozycji wygląd nie miał już takiego znaczenia. Odkrył nawet, że męczą go zabiegi kobiet. Jego linia i tak przetrwa – miał synów, którzy nie umieli jeszcze chodzić i takich, którzy byli już wojownikami. A teraz ich ojciec poprowadził plemiona do zwycięstwa przy Kamiennych Wrotach. Co dalej? To właśnie pytanie z pewnością nurtowało Arnoana.
– Co przyniesie nam świt? – zapytał szaman.
– Odpoczynek i umacnianie się. Nie pozwolę raz jeszcze odebrać sobie przełęczy – odpowiedział Tessaya, a jego twarz nabrała ponurego wyrazu. – Lord Taomi i siły południowe powinny dołączyć do nas najdalej za jeden dzień. Wtedy zaplanujemy podbój Koriny.
– Naprawdę wierzysz, że możemy tego dokonać, panie?
Tessaya pokiwał głową.
– Nie mają już wojska. Tylko obronę miast i rezerwy. My mamy dziesięć tysięcy ludzi tutaj, piętnaście o dwa dni drogi od przełęczy, kolejne dwadzieścia pięć tysięcy, które przekroczyło zatokę Triverne, żeby zaatakować kolegia i jeszcze siły z południa. Kto nas zatrzyma?
– Panie, nikt nie zaprzecza, że przewaga militarna leży po naszej stronie. Ale moc magiczna kolegiów jest znaczna. Błędem byłoby nie doceniać tego – Arnoan pochylił się do przodu, składając kościste palce przed sobą.
Tessaya poruszył poparzonym ramieniem.
– Czy wyglądam na kogoś, kto popełnia takie błędy? – Oczy zwęziły mu się w szparki. – Arnoanie, jestem najstarszym z lordów, przewodzę największej radzie plemion. A wszystko to dlatego, że nigdy nie miałem zwyczaju niedoceniać wroga. Tak, magowie są potężni, a kolegia wystąpią przeciw nam z wielką mocą. Ale mag szybko się męczy, a bez ochrony szybko umiera. Utrata naszej magii to poważny cios, ale my urodziliśmy się do miecza, a nie do zaklęć. Wesmeni będą rządzić Balaią, a ja będę rządził Wesmenami.

* * *

Posiłki z południa nie miały dotrzeć do Tessayi. Wesmeni poszli w rozsypkę i wycofywali się do Blackthorne, podczas gdy baron, do niedawna jeszcze władca tego miasta, spoglądał z wysokich skał na obraz swego zwycięstwa. Wraz z nim był baron Gresse, poturbowany, ale szczęśliwy, oraz około pięciuset żołnierzy i magów. Wszyscy marzyli o powrocie do domu.
Jednak euforia po zwycięstwie na Sępich Skałach nie mogła trwać długo. Ich sytuacja pozostawała nadal niebezpieczna. Zaledwie kilkunastu magów przetrwało niszczący atak białego ognia, rannych było więcej niż sprawnych, a porażkę Wesmenów w ogromnym stopniu wywołało zamieszanie po utracie kontaktu z mocą WiedźMistrzów. Blackthorne i Gresse rozdmuchali tylko panującą panikę. Gdyby Wesmeni zdecydowali się nagle zawrócić i odnaleźć swych wrogów, kolejne zwycięstwo byłoby o wiele trudniejsze.
Mimo wszystko Blackthorne uznawał taki krok za mało prawdopodobny. W zamieszaniu na Sępich Skałach nie dało się określić liczebności żadnej ze stron i baron wiedział, że wesmeński dowódca będzie wolał wycofać się do miasta, a potem, liżąc rany i planując kolejny atak, oczekiwać na posiłki z drugiej strony zatoki Gyernath.
Baron podszedł do brzegu zakrytej skalnej półki, którą wybrał na punkt dowodzenia. Wewnątrz nie było zbyt dużo miejsca, półka pomieściła małe ognisko i kilku z jego zaufanych ludzi. Gresse leżał oparty o ścianę. Blackthorne zdawał sobie sprawę, że przy każdym ruchu w głowie przyjaciela wybuchało kolejne ognisko bólu. Każda zmiana pozycji powodowała falę nudności.
Przed nimi, z południa na północ, rozciągały się Sępie Skały. Po zwycięstwie poprowadził żołnierzy i magów na południe, pod wiatr, uciekając przed wszechobecnym smrodem śmierci. Polegli żołnierze spłonęli na stosach, ale ciała Wesmenów pozostawiono na pastwę padlinożerców. Półka znajdowała się na szczycie łagodnego wzniesienia, ponad ostrą krawędzią i stromymi stokami. Tu, na niewielkim płaskowyżu, pod zasnutym chmurami niebem, wypoczywali jego ludzie. Mimo zagrożenia ze strony Wesmenów w kilkunastu miejscach płonęły ogniska, jednak straże na obrzeżach otrzymały wyraźne polecenie podwyższonej gotowości. W kluczowych punktach nadludzki wzrok elfich zwiadowców przebijał zasłonę nocy w poszukiwaniu oznak nadchodzącego ataku i zapewniając śpiącym odrobinę spokoju.
Obozowisko nie było zbyt głośne. Odgłosy świętowania szybko ustąpiły miejsca żywym rozmowom, potem cichym wymianom zdań, a wreszcie zmęczeniu, kiedy zapadła noc. Blackthorne pozwolił sobie na uśmiech. Z prawej strony usłyszał chrząknięcie.
– Panie? – Odwrócił się i zobaczył twarz Luke’a, nerwowego młodzieńca, któremu kazał policzyć tych, którzy przeżyli.
– Mów, chłopcze – baron z wysiłkiem złagodził ostry ton dowódcy i położył rękę na ramieniu chłopaka. – Skąd pochodzisz, Luke?
– Z farmy, około pięć kilometrów na północ od Blackthorne, panie. – Wzrok mówiącego był utkwiony w ziemi. – Teraz ja będę jej doglądał. Jeżeli jeszcze coś z niej zostało.
Blackthorne widział, jak chłopak, szesnastolatek zaledwie, z trudem powstrzymuje łzy, ukrywając twarz za długimi, ciemnymi włosami. Zacisnął dłoń na jego ramieniu, a potem opuścił rękę.
– Wszyscy tutaj straciliśmy tych, których kochamy, Luke – powiedział – ale odzyskamy wszystko, co się tylko da, a ci co stanęli ze mną i ocalili Wschód przed Wesmenami, będą pamiętani jako bohaterowie. Tak żywi, jak i martwi.
Przerwał, uniósł podbródek Luke’a i spojrzał w błyszczące od łez oczy.
– Czy dobrze ci się żyło na farmie? – zapytał. – Powiedz prawdę.
– Ciężko, panie. - W oczach Luka malował się podziw i uwielbienie. – I nie zawsze szczęśliwie, jeśli mam być szczery. Ziemia nie co roku jest łaskawa, a bogowie nie zawsze błogosławią nas młodymi jagniętami i cielętami.
Blackthorne pokiwał głową.
– Więc zawiodłem ciebie i innych tobie podobnych. A jednak byłeś gotów oddać dla mnie życie. Kiedy na powrót zdobędziemy Blackthorne, porozmawiamy o tym dokładniej. Teraz jednak masz chyba dla mnie jakieś informacje?
– Tak jest, panie. – Luke zawahał się, ale baron skinął głową, by mówił. – W sumie mamy pięciuset trzydziestu dwóch ludzi, panie. Spośród nich osiemnastu to magowie, w tym pięciu zbyt ciężko rannych, by rzucać zaklęcia. Pozostaje pięciuset czternastu zbrojnych, z których ponad czterystu odniosło w bitwie jakąś ranę. Z tych ostatnich - stu pięciu nie jest w stanie walczyć. Nie liczyłem tych, co nie doczekają świtu... – Luke urwał.
Blackthorne uniósł brwi.
– A skąd pewność, że ci ludzie umrą?
– Widywałem już takie rzeczy często, na farmie, panie – odpowiedział Luke z rosnącą pewnością siebie. – Nie różnimy się aż tak bardzo, to znaczy ludzie i zwierzęta, panie, a ja słyszę to w ich oddechu, widzę w ich oczach, w pozycji, w jakiej leżą. W głębi serca wiemy, kiedy nadchodzi nasz czas, tak samo zwierzęta. I to widać, panie.
– Muszę ci uwierzyć na słowo – odparł Blackthorne, z fascynacją zdając sobie sprawę, że podczas swego długiego życia widział pewnie mniej śmierci niż ten wyrostek przed nim. I choć z pewnością w ciągu ostatnich dni widywali ją aż nadto, on sam nigdy się jej nie przyglądał. Za to dla Luke’a śmierć zwierząt na farmie stanowiła poważny kłopot, decydowała o przyszłości rodziny. – Kiedy indziej porozmawiamy o tym dłużej, Luke. Teraz proponuję, abyś znalazł sobie miejsce spoczynku. Przed nami ciężkie dni i tacy jak ty będą nam potrzebni w najlepszej formie.
– Dobrej nocy, panie.
– Dobranoc, Luke. – Blackthorne obserwował, jak chłopak odchodzi: z głową podniesioną nieco wyżej i zdecydowanie pewniejszym krokiem. Baron lekko pokręcił głową, a na jego twarz powrócił uśmiech. Nieznane były wyroki losu. Innym razem Luke, syn farmera, mógłby urodzić się jako lord. Blackthorne był pewien, że chłopak poradziłby sobie tak samo dobrze na zamku, jak w gospodarstwie.
Baron rozmyślał teraz nad informacjami przekazanymi mu przez Luke’a. Mniej niż czterystu pięćdziesięciu zdolnych do walki, zatrważająco niewielu magów, a pośród nich wszystkich przeważająca większość była ranna. Wesmeni prawdopodobnie nadal przewyższali ich dwukrotnie. A baron nie miał pojęcia, ilu jeszcze pozostało w mieście, ilu było na plaży, ilu w drodze do Gyernath, wreszcie ilu w ogóle znajdowało się na wschodzie. Zagryzł wargi, uspokajając bijące nagle gwałtowniej serce. Ciężkie dni. A on musiał być silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej.
Rzeczywistość pokazywała, że jeżeli nie dojdzie do jakiejś organizacji chaotycznych działań obrońców wzdłuż całych Czarnych Szczytów, wkrótce, mimo utraty swojej magii, Wesmeni mogli dotrzeć do Koriny. Wtedy władzę musiałyby przejąć kolegia. I choć takie rozwiązanie nie było mu miłe, baron wiedział, że alternatywa jest nieporównanie gorsza.
Tyle że kolegia były daleko i problemy Blackthorne’a nie miały dla nich tak wielkiego znaczenia. Nie oczekiwał zbyt wielkiej pomocy z północy, ale mógł przynajmniej liczyć na Połączenie z Xeteskiem. Komunikacja była przewagą, którą ludzie ze Wschodu musieli wykorzystać maksymalnie, jeżeli chcieli odnieść zwycięstwo.
Baron Blackthorne ziewnął. Nadchodził czas, by zajrzeć do Gresse’a i położyć się spać. Jutro należało podjąć decyzje. Musiał spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy. Kamienne Wrota, Gyernath, rozproszone wioski na lądzie i na wybrzeżu. Musiał wiedzieć, skąd może nadejść pomoc, aby odepchnąć Wesmenów za zatokę Gyernath. I musiał znaleźć sposób, by odzyskać swoje miasto, swój zamek. Swoje łóżko. Tłumiąc nagły gniew, baron odwrócił się tyłem do nocy i zniknął pod okapem skalnej półki.

* * *

Wesmeni nie przestawali nadchodzić. Tysiące wojowników, stąpając po trupach towarzyszy, wlewało się w granice Julatsy, napierając na słabnącą Gwardię Kolegium. Ze swej Wieży Barras spoglądał na chaos bitwy rozgrywającej się w dole. Widział, jak zaklęcia wyrywają i kładą pokotem szeregi nacierających, i widział, jak następni wrogowie niewzruszenie prą dalej.
Był środek popołudnia i jedyną chwilę wytchnienia stanowił moment, gdy Wesmenów opuściła ich magia. W tamtej chwili serce Barrasa podskoczyło z radości, wiedział bowiem, że Krukom udało się zniszczyć WiedźMistrzów. Płakał wtedy ze szczęścia, tak jak teraz mógłby płakać z rozpaczy.
Albowiem nagła słabość Wesmenów wydawała się jedynie bardziej podniecać ich wściekłość i determinację. Znów uderzyli, z jeszcze większą furią, a ich miecze i topory poruszała niezłomna wola walki. I szli naprzód.
Na początku wydawało się, że będzie to rzeź: Gwardia Kolegium trzymała front, podczas gdy kolejne fale zaklęć dziesiątkowały linie Wesmenów. Tysiące wojowników zginęło od potęgi julatsańskich salw, bezbronnych wobec Kul-Płomieni, Lodowatego-Podmuchu, Kamiennego-Młota, Gradu-Zniszczenia, Ognistego-Deszczu i Mordercy-Kości.
Jednak kondycja magiczna rzucających bez odpoczynku ma swoje granice i Wesmeni o tym wiedzieli. A Julatsańczycy wykorzystali już większość swych sił do ochrony ludzi i budynków przed atakami szamanów. O tym Wesmeni także wiedzieli.
Teraz więc, kiedy salwa zaklęć zmieniła się w pojedyncze uderzenia taktyczne, Wesmeni parli naprzód, z żelazną konsekwencją wdzierając się w szeregi gwardzistów i rezerwistów, bez lęku przed kolejnymi magicznymi atakami.
Stojący po lewej stronie Barrasa generał julatsańskiej armii przygryzł wargę i zaklął.
– Ilu ich tam jeszcze jest? – skierował pytanie w pustkę, głosem pełnym lęku i wściekłości.
– Zbyt wielu – odrzekł Barras.
– Wiem o tym doskonale – odpalił generał. – A jeżeli to miała być zniewaga wobec...
– Uspokój się, mój drogi Kardzie. To żadna zniewaga tylko stwierdzenie faktu. Ile jeszcze wytrzymamy?
– Trzy godziny, może mniej – odparł Kard chrapliwym głosem. Bez murów - nie mogę obiecać nic więcej. Jaki wynik Połączenia?
– Dordover wysłało wczoraj trzy tysiące ludzi na naszą prośbę. Powinni tu być przed zmrokiem.
– Więc równie dobrze możesz im kazać zawrócić. – Głos generała Karda był pełen goryczy, a jego twarz wydała się nagle o wiele starsza. – Do tego czasu Julatsa upadnie.
– Nie zdobędą kolegium – twardo powiedział Barras.
Kard uniósł brwi.
– A kto ich zatrzyma?
Barras otworzył usta, by odpowiedzieć, ale powstrzymał się. Kard, jako żołnierz, nie był w stanie tego zrozumieć.
Upadek kolegium był niewyobrażalny. Myśl o tym wydawała się odrażająca do tego stopnia, że stary elf poczuł w gardle smak goryczy. Wiedział, że ciągle istniał sposób powstrzymania Wesmenów przed zwycięstwem.
Jednak kiedy spojrzał z powrotem na walczących przy granicy miasta i patrzył, jak jego ludzie giną od ostrzy najeźdźców, Barras modlił się, by nie musiało do tego dojść. Albowiem tego, o czym myślał, nie życzyłby nikomu. Nawet Wesmenom szturmującym bramy jego ukochanego kolegium.



Rozdział 2
Scena rozgrywająca się na centralnym placu Parvy przedstawiała całkowitą, pełną przerażenia dezorientację. Na pierwszy odgłos ryczącego smoka głowy wszystkich, zwierząt i ludzi, uniosły się w stronę szczeliny międzywymiarowej.
Część koni stanęła dęba, zrzucając jeźdźców. Niektóre szarpały wodze przywiązane do słupów. Wszystkie wydały z siebie pełen przerażenia kwik zrodzony z najbardziej podstawowego instynktu – przerażenia ofiary w obliczu straszliwego drapieżnika.
Jednak pośród elfów i ludzi ślepy strach ustąpił miejsca zrezygnowanej fascynacji, kiedy smok, najpierw będący jedynie niewyraźnym kształtem na niebie, powoli obniżał lot. Jego krzyki i porykiwania wydawały się wyrażać zdecydowane zadowolenie z przybycia na niebo Balai. Zwijał się, obracał i zataczał koła, bijąc powietrze nierównymi uderzeniami skrzydeł, jakby tańcząc na powitanie nowego świata.
W miarę jak zbliżał się ku ziemi, jego sylwetka stawała się wyraźniejsza, a rozmiary przerażająco realne. Ilkar spoglądał na niego z uwagą naukowca, ignorując drżenie swego ciała, przyspieszone bicie serca i instynktowne pragnienie ucieczki, ukrycia się, walki, czegokolwiek.
Smok nie był tak ogromny, jak Sha-Kaan, którego spotkali w portalu wymiarowym twierdzy Taranspike. Miał też inny kolor i kształt łba, choć sama sylwetka była niemal identyczna. Długa, smukła szyja zginała się i prostowała, łeb poruszał się wolno, jakby szukał czegoś w dole, a ogon wolno zamiatał przestrzeń za cielskiem. Podczas gdy Sha-Kaan miał dobrze ponad czterdzieści metrów długości, ten smok mierzył nie więcej niż dwadzieścia pięć. Ponadto skóra i łuska większego smoka połyskiwała złotem w świetle pochodni, ten zaś był rudawobrązowy, a jego płaska, trójkątna głowa nie przypominała wysokiego masywnego pyska Sha-Kaana.
Głęboka cisza, jaka zapadła na głównym placu Parvy, wyparowała w chwili, gdy pierwsi ze stojących z otwartymi ustami obserwatorów powoli, jakby z wysiłkiem, zdali sobie sprawę, że smok opadał ku ziemi. Szybko.
W ułamku sekundy plac ogarnął kompletny chaos. Kawalerzyści Darricka, zazwyczaj karni i zorganizowani, rozpierzchli się po ulicach. Jeźdźcy zderzali się ze sobą, spadali na ziemię, a rżące konie kluczyły wokół placu w poszukiwaniu drogi ucieczki przed nadchodzącą grozą.
Darrick zachrypłym głosem wykrzykiwał rozkazy, starając się zaprowadzić porządek i spokój, ale daremnie. Tuż za nim Krucy i Styliann zerwali się na równe nogi, zapominając w jednej chwili o zmęczeniu.
– Do środka! Do środka! – krzyknął Ilkar i rzucił się w stronę wejścia do piramidy. Nagle zatrzymał się tak gwałtownie, że biegnący z tyłu Bezimienny wpadł na niego i nieomal przewrócił go na ziemię. Elf odwrócił się. – Gdzie jest Hirad?
Bezimienny obejrzał się i wykrzyknął imię barbarzyńcy, który odbiegł już na dobre kilkaset metrów i nie zwalniał, jego słowa zginęły w gwarze i zamieszaniu na placu.
– Przyprowadzę go – powiedział Bezimienny.
– Nie – wyszeptał Ilkar, zerkając na zbliżającego się smoka. Bezimienny chwycił go za ramię.
– Przyprowadzę go! – powtórzył. – Rozumiesz? – Ilkar skinął głową.
Bezimienny ruszył za Hiradem skręcającym właśnie za róg budynku i znikającym z ich pola widzenia.
Z wejścia do tunelu Ilkar widział, jak przyjaciel przypada instynktownie do ziemi. Smok przeleciał obok, nie więcej niż siedem metrów ponad najwyższymi budynkami. Ilkar zobaczył ogromne cielsko wielkości kilkudziesięciu koni, łeb wykrzywiony, ślepia spoglądające na uciekających w dole ludzi, elfów, zwierzęta. Usłyszał ryk. Potężny odgłos sprawił, że elf poczuł ból i instynktownie skulił wrażliwe uszy.
Smok uniósł się, zwinął z niesłychaną gracją, zawrócił i zanurkował, rozwierając szeroko wypełnioną białymi kłami ciemną otchłań paszczy. Ilkar zadrżał na ten widok, a potem zbladł, gdy zobaczył, jak ogromny cień smoka pokrywa sylwetkę biegnącego Bezimiennego.
Wszystko działo się zbyt szybko. Bezimienny podniósł głowę w chwili, gdy cień bestii pogrążył plac wokół niego w półmroku, skręcił i ruszył prostopadle do lotu smoka. Wysoko ponad Ilkarem szczelina ponownie zamigotała i rozdarła się. Zjawisko, tak jak przedtem, spowodowało niezwykły spokój w powietrzu i mag wyczuł to. Smok wystrzelił gwałtownie w górę, nie atakując i wydając ryk przywodzący na myśl rozczarowanie. Odpowiedział mu drugi, potężniejszy i pełen furii.
Hirad, pędzący pustymi ulicami na obrzeżu Parvy, usłyszał drugi ryk. Wciągnął powietrze i poczuł ciężar naciskający na czaszkę od wewnątrz. Zatrzymał się gwałtownie i podniósł dłonie, zakrywając uszy. W jego głowie rozległo się potężne, dudniące echem „Stój!”, i barbarzyńca padł na ziemię.

* * *

Wznosząc się ku znakowi na niebie, Sha-Kaan czuł, jak wzbiera w nim gniew. Dla niego minęła zaledwie chwila, odkąd ostrzegł człowieka zwanego Hiradem Coldheartem przed niebezpieczeństwem płynącym z wiedzy, jaką posiadał, i z amuletu, który tak długo spoczywał opleciony wokół jego pazurów. A oto jak mu odpłacono.
Najpierw skradli mu amulet, potem z pewnością wykorzystali jego tekst, aż wreszcie w swej ignorancji otworzyli niestrzeżony korytarz do jego wymiaru azylu. Do azylu całego Miotu Kaan.
Za nim kolejni członkowie Miotu opuszczali Choul, niezadowoleni z nagłego i gwałtownego przebudzenia. Trzydziestu Kaan dołączyło do tych już otaczających bramę.
A ze wszystkich stron - przywołany obecnością wrót, których otwarcie było wyczuwalne dla każdego smoka w okolicy - nadlatywał wróg. Gdyby nie udało się ostrzec i odegnać wrogich Miotów, rozgorzałaby bitwa, jakiej ten świat nie widział od przybycia jedynego wielkiego człowieka – Septerna. Maga, który ocalił Miot Kaan, oferując im azyl, poszukiwany tak gorączkowo, w czasie, gdy ich spadającej populacji groziło całkowite wyginięcie.
Sha-Kaan przyspieszył, słysząc w głowie sygnał ostrzeżenia. Zza pasma chmur ponad szczeliną wyłonił się jeden ze smoków Miotu Naik i rzucił się w stronę falującej masy. Szybkość i zaskoczenie pomogły mu ominąć prowizoryczne straże i jego zwycięski ryk urwał się gwałtownie, gdy przekroczył bramę i zniknął.
Strażnicy szykowali się, by ruszyć za nim, ale powstrzymała ich myśl wysłana przez Sha-Kaana.
– Ja się tym zajmę – powiedział. – Powstrzymajcie innych. Nie wolno wam poddać wrót.
Następnie okrążył szczelinę, oceniając jej rozmiar i głębokość, złożył skrzydła i zanurkował w głąb korytarza.
Podróż przypominała przedzieranie się przez cuchnącą, gęstą mgłę. Rwące prądy, chwilowe oślepienie, strzępki wiadomości i mglista świadomość tego, co czekało po drugiej stronie. Sha-Kaan wystrzelił na niebo Balai i w tej samej chwili poczuł wyraźnie obecność dwóch znanych istot. Kształt wrogiego smoka wypełnił jego świadomość i Sha-Kaan wyryczał wyzwanie do walki, wiedząc, że Naik nie może odmówić. Druga obecność była mniejsza, dużo mniejsza, ale nie mniej ważna. Hirad Coldheart. Już wkrótce będą musieli porozmawiać. Nurkując jak strzała w stronę Naika, Sha-Kaan wysłał rozkaz: „Stój!”

* * *

Ilkar drżał ze strachu przemieszanego z bezradnością. W każdej chwili oczekiwał następnych straszliwych niespodzianek, następnych smoków, następnego koszmaru. Wiedział, że za nim Styliann i reszta Kruków spoglądają w niebo. Po raz pierwszy w swej długiej i pełnej zwycięstw karierze jedyne, co mogli zrobić, to patrzeć.
Walka była szybka i brutalna. Smoki zbliżały się do siebie z zatrważającą szybkością. Mniejszy nadlatywał z dołu, ten większy zaś, dużo większy, złotoskóry, nurkował w dół.
– Sha-Kaan – wyszeptał Ilkar, rozpoznając charakterystyczną głowę większego potwora.
Sha-Kaan pędził po upstrzonym chmurami niebie Balai z rykiem grozy i wściekłości. Na chwilę przed zderzeniem z rudobrązowym przeciwnikiem, lekko zawinął skrzydła. Manewr ten przesunął go poniżej wroga, tak że mijając go, Sha-Kaan zionął, pokrywając płomieniami podbrzusze mniejszego smoka.
Powietrze rozdarł krzyk bólu i raniona bestia, wirując, uniosła się w górę, wykręcając szyję, łbem szukając swego prześladowcy. Jednak szukała w złym kierunku. Sha-Kaan zamknął paszczę, gasząc płomienie i ostro zawrócił, jednocześnie wznosząc się, tak by zająć pozycję za przeciwnikiem. I podczas gdy rudobrązowy smok, zdezorientowany i pełen bólu, rozpaczliwie szukał swego wroga, Sha-Kaan błyskawicznie przebył dzielącą ich odległość, machnął skrzydłami, by ustawić się równo ponad ofiarą, wygiął szyję i uderzył z niesamowitą siłą w podstawę czaszki przeciwnika. Liczące więcej niż dwadzieścia metrów rudobrązowe cielsko targane konwulsjami runęło w dół. Skrzydła dziko biły powietrze, pazury darły pustkę, a ryk unoszący się z gardła zdychającego potwora przemienił się w charkot.
Ilkar wstrzymał oddech. Sha-Kaan nadal pędził za swoją ofiarą, nie opuszczając jej, dopóki nie dotarli do wysokości budynków. Wtedy, potężnym wyrzutem ciała, z rykiem triumfu, wzbił się z powrotem w górę, podczas gdy martwy smok uderzył o główny plac Parvy z taką siłą, że ziemia pod stopami elfa zadrżała. W powietrze uniosła się olbrzymia chmura kurzu, a stosy ciał poległych rozsypały się jakby w groteskowej próbie ucieczki.
Parvę ogarnęło ponure uczucie niepokoju i zwątpienia. Wywracające wnętrzności uczucie, że stało się coś bardzo złego. W ciszy, jaka zapadła po walce, słychać było jedynie odgłos miarowych uderzeń skrzydeł Sha-Kaana, który okrążał martwego wroga. Z tej odległości zwycięzca wydawał się zaiste gigantyczny. Niemal dwukrotnie większy od spoczywającego na ziemi potwora złoty smok pokrywał niebo, zasłaniając nawet widok szczeliny międzywymiarowej. Trzy razy okrążył plac, zanim z niskim pomrukiem obniżył lot, przeleciał dosłownie kilka metrów nad martwym cielskiem, zakręcił i ruszył dokładnie w stronę, w którą odbiegł Hirad.
– Nie... – wyszeptał Ilkar i wyszedł z tunelu na plac.
– Co możesz zrobić? – głos Stylianna choć cichy, nadal zachował swą siłę, władczość i cynizm.
Ilkar odwrócił się.
– A ty nadal nic nie rozumiesz? Tacy jak ty chyba nigdy nie zrozumieją. Nie wiem, co zrobię, ale coś na pewno. Nie pozwolę, by sam stawił temu czoło. Jest Krukiem.
Mag ruszył biegiem w stronę, gdzie wcześniej popędził Bezimienny. Po chwili Thraun i Will ruszyli za nim. Denser osunął się na ziemię wyczerpany, z wzrokiem utkwionym w nieruchomym cielsku smoka, którego Sha-Kaan pokonał niemal bez wysiłku. Erienne przykucnęła obok, obejmując i podtrzymując mu głowę.
– Bogowie w niebiosach – wyszeptał Xeteskianin – co ja zrobiłem?

* * *

Hirad leżał, zakrywając dłońmi uszy, słysząc w głowie odgłosy walki na niebie. Kiedy ucichły, powoli uniósł się i klęcząc, odważył się spojrzeć z powrotem w stronę Parvy. Dostrzegł nadbiegającego i wykrzykującego coś Bezimiennego, ale niemal cała jego uwaga skupiona była na olbrzymiej sylwetce Sha-Kaana krążącego nad martwym miastem. Dopiero gwałtowny zwrot smoka wydobył go z letargu, a kiedy zobaczył, jak Sha-Kaan wynurza się ponad pobliskimi budynkami, poczuł przerażenie straszniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Jego koszmar miał właśnie stać się rzeczywistością. Nie mógł jednak czekać bezczynnie. Poderwał się i zaczął uciekać.
Biegnąc, wyczuł, że smok zbliża się, jeszcze zanim zakrył go cień potwora. Po raz kolejny musiał się poddać. Śmierć była nieunikniona. Przestał biec i spojrzał w górę. Smok zawrócił, wykręcając szyję tak, by nawet na sekundę nie stracić swego celu z pola widzenia.
Przez chwilę wisiał w powietrzu, leniwie uderzając skrzydłami, a potem z gracją wylądował, wysuwając ciało do przodu, aby wesprzeć się na wszystkich czterech łapach. Skrzydła ułożyły się na grzbiecie. Smok wygiął szyję do tyłu, a potem błyskawicznie, wystrzelił pyskiem przed siebie, potężnym uderzeniem przewracając Hirada na ziemię. Oszołomiony Hirad wyczuł gniew i spojrzał prosto w oczy Sha-Kaana. Ku swemu zaskoczeniu nie zobaczył w nich odbicia śmierci.
Głowa wielkiego smoka była nieruchoma, łuska skrzyła się w słońcu, oblewając okolicę niesamowitą chmurą blasku. Hirad nie próbował nawet powstać, chciał coś powiedzieć, ale wtedy Sha-Kaan wydął nozdrza i wystrzelił mu w twarz dwa strumienie gorącego, kwaśnego powietrza.
Smok przyglądał mu się przez jakiś czas, poruszając tylko niekiedy łapami, które bez wysiłku ryły głębokie bruzdy w suchej i twardej ziemi.
– Powiedziałbym, że to miłe spotkanie, ale to nieprawda.
– Ja... – zaczął Hirad.
– Zamilcz! – Głos Sha-Kaana rozległ się echem po Rozdartych Pustkowiach i z hukiem odbił się pod czaszką Hirada. – Nieważne jest, to co myślisz. To, co robisz, tak. – Smok zamknął oczy i wolno, jakby z zastanowieniem, wciągnął powietrze. – Że też coś tak niewielkiego mogło wyrządzić tyle szkody. Naraziłeś na niebezpieczeństwo cały mój Miot.
– Nie rozumiem...
Oczy smoka otworzyły się i spojrzenie Sha-Kaana przeszyło Hirada jak włócznia.
– Oczywiście, że nie. Ale coś mi ukradłeś.
– Ja nie...
– Milcz! – zagrzmiał Sha-Kaan. – Milcz i słuchaj. Nie odzywaj się, dopóki ci nie rozkażę.
Hirad oblizał wargi. Słyszał, że Bezimienny zwalnia, ale jego kroki na popękanej ziemi nadal się zbliżały. Pomachał ręką za siebie, by powstrzymać przyjaciela.
Sha-Kaan znowu przemówił. Hirad widział przed sobą niebieskie oczy pełne gniewu, szerokie nozdrza wypuszczające gorące powietrze, które rozwiewało mu włosy. Barbarzyńca czuł się straszliwie mały, choć nawet to nie było dobrym określeniem. Nic nieznaczący. A jednak to potężne stworzenie chciało z nim rozmawiać, zamiast jednym zionięciem stopić jego skórę, kości i mięśnie.
Z pewnością jednak nie pomylił się co do nastroju Sha-Kaana. Nie był już tym, który wydawał się rozbawiony jego obecnością podczas spotkania w portalu wymiarowym Dragonitów w twierdzy Taranspike. Spotkania, które doprowadziło ostatecznie do podróży do Parvy i rzucenia Złodzieja Świtu. Teraz Sha-Kaan był rozgniewany. Rozgniewany i zaniepokojony. Nie o Hirada, o siebie. Barbarzyńca wiedział, że nie usłyszy nic dobrego o sobie.
Miał rację.
– Ostrzegałem cię – mówił Sha-Kaan. – Powiedziałem, że coś, czego strzegę, może doprowadzić do zniszczenia was i mojego Miotu. Ty jednak nie posłuchałeś. A teraz efekt twoich działań splamił niebo w moim i w twoim wymiarze. W tym właśnie tkwi problem, Hiradzie Coldheart. To typowe dla was, jak sądzę, że ratujecie siebie za wszelką cenę, skazując - niebiosa tylko wiedzą jak wielu z mojego Miotu na śmierć, na dodatek w waszej obronie. Lecz wasze zbawienie może się okazać krótkotrwałe. Kiedy bowiem mój Miot zostanie zniszczony, wy będziecie bezbronni. Wystarczy jeden smok, który przybędzie tu z żądzą zniszczenia. A są tysiące, które tylko czekają na okazję, by rozedrzeć ten świat na strzępy. Tysiące.
Hirad patrzył w niesamowitą otchłań oczu Sha-Kaana, a jego umysł był zupełnie pusty.
– Nie masz najmniejszego pojęcia, co uczyniłeś, czyż nie? – Sha-Kaan mrugnął bardzo powoli, przerywając skupienie Hirada. – Odpowiedz.
– To prawda. Nie mam – odparł wojownik. – Wiem tylko, że musieliśmy odnaleźć i rzucić Złodzieja Świtu bo inaczej WiedźMistrzowie i Wesmeni zmietliby nas z powierzchni Balai. – Nie można nas winić za próbę ratowania życia.
– A dalej wasze umysły już nie sięgają. Dalsze konsekwencje waszych czynów nie mają znaczenia, dopóki możecie cieszyć się chwałą chwilowego zwycięstwa, czy tak?
– Byliśmy zmuszeni użyć wszelkiej broni, jaką dysponowaliśmy – odparł Hirad, nieco lakonicznie.
– Ta broń nie była do waszej dyspozycji – powiedział Sha-Kaan. – Użyliście jej nieodpowiednio. I ukradliście ją mnie.
– Amulet był do tego przeznaczony – bronił się Hirad. – A czy odpowiednio, czy nie, wykorzystaliśmy go do ratowania Balai.
Sha-Kaan rozwarł szeroko paszczę i roześmiał się. Potężny odgłos rozszedł się po Pustkowiach, płosząc zwierzęta, powstrzymując nadchodzącego Bezimiennego i przewracając Hirada na plecy. Śmiech zamarł gwałtownie i tylko echo odbiło się niczym grzmot o budynki Parvy.
Smok wyciągnął szyję i przysunął głowę do leżącego Hirada. Z paszczy kapała mu gorąca ślina.
Hirad podparł się na łokciach i spojrzał prosto w ogromne oczy, pochłaniające wszelkie światło. Odsunął się, widząc bliskość kłów zdolnych bez trudu wydrzeć z niego życie. Kłów wielkości niemal jego ramienia.
– Ratowania Balai – powtórzył Sha-Kaan cichym i zimnym głosem. – Nic podobnego nie uczyniliście. Zamiast tego otworzyliście przejście między naszymi światami. Przejście, którego Kaan nie mogą bronić przez wieczność. A kiedy my padniemy, kto uratuje was przed całkowitym zniszczeniem albo odrażającym niewolnictwem, jak sądzisz?
Głowa Sha-Kaana uniosła się. Hirad podążył za jego wzrokiem i zobaczył Bezimiennego i Ilkara, a także Willa i Thrauna stojących nieco dalej, przerażonych, ale nie złamanych. Hirad uśmiechnął się, pełen dumy.
– Kim oni są? – zapytał Sha-Kaan.
– To Krucy.
– Przyjaciele?
– Tak.
Sha-Kaan wygiął szyję do tyłu, by móc objąć spojrzeniem wszystkich.
– Słuchaj zatem, Hiradzie Coldheart, i wy, Krucy. Słuchajcie uważnie, a powiem wam, co trzeba uczynić, by uratować nas wszystkich.

* * *

Lord Tessaya spacerował ulicami Kamiennych Wrót, trzymając w ręku butelkę wódki z białych winogron. Czarny od krwi i spalenizny bruk smażył się teraz w słońcu, które zamieniało kałuże błota w zaschnięte kształty przypominające groteskowe rzeźby. Piętna śmierci.
Zewsząd dochodziły odgłosy świętowania, odbijając się od zielonych stoków otaczających miasto. Tuzin ognisk trzaskał radośnie, posyłając ku nieco zachmurzonemu niebu snopy iskier i spirale dymu. Okrzyki trenujących wojowników i gromki śmiech przy ogniskach, gdzie ciągle opowiadano o bitwie, zagłuszały inne odgłosy. Brakowało jednak dźwięków zwykle towarzyszących wesmeńskim triumfom – wrzasków torturowanych jeńców, płaczu gwałconych kobiet i błagania umierających.
Tessaya był jednak zadowolony. Nie zjawił się bowiem w Kamiennych Wrotach, by niszczyć i rujnować. Taki los zarezerwował już dla kolegiów. Nie, do przełęczy przybył, by zdobywać i rządzić. To był pierwszy krok do kontroli nad całą Balaią. Kontroli, którą teraz, po odejściu WiedźMistrzów, mógł się cieszyć sam.
I nie zamierzał rządzić za pomocą terroru. Ten kraj był zbyt duży, by władać nim strachem, tak postąpiłby głupiec. On planował co innego. Mieć po kontrolą skupiska ludności dzięki zwykłej przewadze liczebności. Wprowadzić zaufanych ludzi, by rządzili poddanymi i egzekwowali prawa i dyscyplinę, jaką on nakaże. Kontrolować zgromadzenia, spotkania, wiece. Być widocznym. Rządy żelaznej ręki. Nie pozostawić żadnej nadziei, ale nie prowokować konfliktu.
Tessaya zagryzł wargę. Wszystko to oznaczało odejście od tradycji Wesmenów, ale według niego te zwyczaje prowadziły jedynie do walk i podziałów. Jeżeli Wesmeni chcieli władać Balaią, będą musieli się przystosować.
Dotarłszy do krańca wioski, Tessaya zatrzymał się i upił kilka łyków z butelki. Przed nim rozciągał się trakt prowadzący głęboko w serce wschodniej Balai. Droga, którą pomaszeruje do zwycięstwa.
Po obydwu stronach wznosiły się łagodne, zielone wzgórza ciągnące się aż do rozległych równin będących lennem lorda Denebre, dawnego partnera handlowego. Tam ziemia była żyzna, a lasy pełne zwierząt. I panował pokój. Na razie.
Czekały go poważne decyzje, ale najpierw musiał zadać kilka pytań. Tessaya skręcił w lewo, na wzgórze, gdzie obrońcy zbudowali koszary, które teraz stały się ich więzieniem. Dwa tuziny baraków z drewna i płótna, mogące pomieścić po dwustu ludzi. Sześć z nich gościło teraz około trzystu więźniów, co pozostawiało dużo miejsca dla jego ludzi, tych nielicznych, którzy zapragnęli schronienia. Kobiety i mężczyźni zostali rozdzieleni, a ranni Wesmeni leżeli razem z ludźmi ze Wschodu. Mimo iż byli wrogami, to wybrali mężną walkę zamiast tchórzliwego poddania, zasługiwali więc na szacunek i szansę przeżycia.
Zbliżając się do koszar, Tessaya z przyjemnością stwierdził, że postawa strażników okazała się wzorowa. Stali wyciągnięci jak struny, w równych odległościach, wokół pomieszczeń więźniów. Skinął głową wojownikowi, który otworzył mu drzwi.
– Panie – mężczyzna skłonił z szacunkiem głowę.
Wewnątrz budynku było tłoczno, gorąco i duszno. Ludzie leżeli na pryczach i na gołej ziemi, niektórzy grali w karty albo rozmawiali cicho w małych grupkach. Łączył ich wyraz twarzy pokonanych, poniżenie i hańba poddania.
Kiedy Tessaya wszedł do środka, w całym baraku zaległa cisza i wszyscy obecni utkwili w nim przestraszony wzrok, oczekując wyroku. Nienawiść, jaką go darzyli, była niemal wyczuwalna.
– Czas porozmawiać – odezwał się najczystszym dialektem Wschodu. Z tłumu więźniów wysunął się jeden mężczyzna. Gruby, siwowłosy i za niski na żołnierza. Być może w przeszłości był potężnym wojownikiem, teraz jednak jego zabłocona zbroja nie ukrywała niczego groźnego poza zwisającym brzuchem.
– Jestem Kerus, dowódca garnizonu Kamiennych Wrót. Możesz kierować swe pytania do mnie.
– A ja jestem Tessaya, wódz zjednoczonych plemion. Będziesz się do mnie zwracał „panie”.
Kerus nie odpowiedział, pochylił tylko lekko głowę. Tessaya widział strach w jego oczach. To było typowe dla ludzi Wschodu, ta pycha, która pozwalała im mianować niedołężnego urzędnika na dowódcę najważniejszego obiektu taktycznego w całej Balai.
– Jestem zaskoczony, że to z tobą muszę rozmawiać – zaczął Tessaya. – Czy wasz generał jest tak przerażony, że nawet teraz chce, byście go kryli?
– Generał, który bronił Kamiennych Wrót nie żyje, panie – odpowiedział Kerus, wyraźnie zaskoczony. – Z tych, którzy przeżyli, ja jestem najwyższym rangą oficerem.
Tessaya zmarszczył brwi. Jego szpiedzy donieśli, że wojsko poddało się na długo, zanim padł punkt dowodzenia. Być może plotki były prawdziwe i Darrick zginął na pierwszej linii, ale w tak krytycznym starciu wydawało się to niezbyt prawdopodobne.
– Zginął?
– Po zachodniej stronie przełęczy.
– Ach. – Bruzda na czole Tessayi pogłębiła się. Coś się nie zgadzało. Nieważne. Wkrótce i tak dowie się prawdy. Darrick był człowiekiem, którego położenie musiał znać. – Powiedz mi, jestem ciekaw, czy jakieś jednostki wkroczyły na moje ziemie przed zajęciem Kamiennych Wrót? – Tessaya znał odpowiedź, ale nie wiedział nic o liczebności.
– Czemu mnie o to pytasz, panie? – zdziwił się Kerus.
– Bo jesteś tu najstarszym oficerem. A poza tym moim więźniem, więc odradzałbym próbę odmowy.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że nasi ludzie zdobyli cytadelę WiedźMistrzów. To dlatego utraciliście magię. – Kerus bardzo starał się zabrzmieć dumnie i z wyższością.
– Ale wygraliśmy tę bitwę, co Kerusie? – twarz Tessayi wykrzywiła się w dzikim, pogardliwym grymasie. – Zaś ty już drugi raz nie zwracasz się do mnie w należyty sposób. Nie zmuszaj mnie, bym doliczył do trzech – wódz rozluźnił się nieco i pociągnął z butelki, spoglądając na rozgniewane twarze przed sobą. – Imponujące – wrócił do spraw walki. – Jestem pod wrażeniem. Choć przyznam, że miałem wątpliwości co do liczebności sił zostawionych do obrony Parvy. Jednak zbyt wielu starszych szamanów uważało, że to marnowanie dobrych wojowników. Ilu wysłaliście?
– Niewielu... panie.
– Ilu?
– Czterystu jeźdźców, kilku Protektorów, garstkę magów i Kruków, panie.
Tessaya w milczeniu oceniał siły. Z pewnością było ich za mało, by pokonać obronę Parvy, a co dopiero WiedźMistrzów. Wziął grubą poprawkę na kontyngent magów i nadal nie miało to sensu. W jego umyśle pojawił się niepokój. Widział potęgę zaklęcia, które spowodowało utratę przełęczy, magię wody pochłaniającej tak wielu z jego współplemieńców. Czyżby użyli czegoś równie, a może nawet bardziej straszliwego, by pokonać WiedźMistrzów?
Poczuł dreszcz. Pogłoski o próbie odnalezienia zaklęcia o legendarnej mocy, które jego szamani nazywali „Tia-fere” – „Zmierzch”, rzuciły cień wątpliwości na powodzenie inwazji już trzy miesiące temu. Ale przecież, gdyby nieprzyjaciel odzyskał zaklęcie, jego – Tessayi – nie byłoby teraz tutaj.
„Krucy”. Wódz plemion zamyślił się. Dobrzy wojownicy. Nie należało ich niedoceniać, tak jak to uczynili WiedźMistrzowie i ich rada szamańskich pochlebców.
– Po co Krucy wyruszyli do Parvy? – zapytał.
– Czyż to nie oczywiste? – Twarz Kerusa znowu nabrała dumnego wyrazu. – Posiadali środki do zniszczenia twych władców i najwyraźniej im się to udało. Panie.
Tessaya nie był przekonany, czy prawdopodobne zniszczenie WiedźMistrzów rzeczywiście jest dla niego problemem. Był za to pewien, że teraz szamani znajdowali się z powrotem na właściwym miejscu, w cieniu wodzów plemiennych i wojowników.
Tym co go martwiło, był fakt, że kilkuset ludzi i magów dotarło do samego serca wesmeńskiej wiary. Czyn ten wymagał sporo odwagi, siły i zdolności taktycznych. Tessaya znowu poczuł dreszcz. Elementy układanki zaczynały pasować. Pogłoski nabierały sensu: oddział-widmo na wzgórzach, potężna siła na południe od Parvy i jeźdźcy, którzy nigdy się nie zatrzymywali. To wszystko zdarzyło się po zaatakowaniu przełęczy magią wody. Dreszcz stał się silniejszy. Tylko jeden człowiek miał odwagę wierzyć, że uda mu się dotrzeć do Parvy z kilkoma setkami ludzi.
– Kim był dowódca, który zginął na przełęczy? – zapytał ostro.
– Neneth, panie.
– A kawalerią, która się przedarła, dowodził Darrick?
– Tak, panie. I on tu wróci, możesz być tego pewien.
Słowa Kerusa dudniły Tessayi w głowie przez całą drogę powrotną do głównej ulicy Kamiennych Wrót.



Rozdział 3
Barras cieszył się chwilą szczęścia, niczym oazą na pustyni beznadziejności, w chwili gdy Wesmeni przerwali zewnętrzną obronę Julatsy.
Dla starego elfa nie było nic bardziej pokrzepiającego niż widok słońca wstającego ponad
Wieżą Kolegium Julatsy. Patrzeć, jak ciemność umyka z każdego kąta każdego budynku, jak światło skrzy się i tańczy na szczytach dachów, móc spojrzeć na zachód w stronę jeziora Triverne, ujrzeć, jak miejsce narodzin magii na Balai odbija migoczący blask na ciemnej ścianie Czarnych Szczytów.
Kiedyś wierzył, patrząc na ten widok, że nic na świecie nie jest w stanie go zranić. Teraz jednak brutalna siła Wesmenów złamała obronę Julatsy i wiedział, że jeśli nie podejmie ostatecznych kroków, nigdy już nie ujrzy takiego wschodu słońca.
Przez krótką chwilę spoglądał z odrazą i lękiem na Wesmenów wlewających się na ulice miasta i podejmujących nierówne potyczki z resztkami gwardii. Rzucanie zaklęć było źle zorganizowane i nie dawało większego efektu. Po pierwszym pęknięciu w obronie pojawiły się następne i teraz Wesmeni parli jak burza wprost na mury kolegium. A on nie mógł na to pozwolić.
Odwrócił się do generała Karda i zobaczył łzy na policzkach starego żołnierza. Położył rękę na ramieniu mężczyzny.
– Generale – powiedział łagodnie – pozwól mi chociaż uratować kolegium.
Kard spojrzał na niego, jakby odbierając sens słów z opóźnieniem, poruszył ustami i zmarszczył czoło.
– To niemożliwe.
– Możliwe. Potrzebuję jedynie pana pozwolenia.
– Ma je pan – odparł Kard bez chwili zastanowienia. Barras skinął głową i przywołał adiutanta.
– Każ zagrać na alarm, przywołaj strażników z zewnętrznych posterunków do środka kolegium, rozstaw poczwórne siły przy bramach. Ja schodzę do Serca Wieży i zwołam Radę. Zaczniemy rzucać zaklęcie natychmiast. Spiesz się.
Adiutant spoglądał przez chwilę na Barrasa, przetrawiając słowa, jakich najwyraźniej nigdy nie spodziewał się usłyszeć.
– W tej chwili, mistrzu Barrasie.
Elf raz jeszcze rzucił okiem na blanki, na mury kolegium i na ulice Julatsy. Fala nacierających rosła, panika rozprzestrzeniała się, a wrzawa była ogłuszająca.
Wesmeni zawyli, czując nadchodzące zwycięstwo, obrońcy wykrzykiwali rozpaczliwie, starając się przegrupować, a zwykli mieszkańcy próbowali po prostu ratować życie. Na dźwięk dzwonów ogłaszających alarm obywatele Julatsy ruszyli w stronę bram kolegium.
Barras wyszeptał ciche słowa przeprosin dla tych, którzy pozostać mieli na zewnątrz.
– Chodźmy, Kard. Lepiej, żebyś tego nie widział.
– Nie widział czego?
– Użyjemy Całunu-Demonów. – Barras przeszedł przez drzwi otwarte przez adiutanta. Ruszył schodami na dół, przeskakując co drugi stopień, z energią i zręcznością niezwykłą dla podeszłego wieku.
Mając za sobą zadyszanego już Karda, dotarł do Serca Wieży i dołączył do Rady, zajmując stałe miejsce. Jego oddech nie był nawet ciężki. Tego Kard nigdy nie rozumiał. Mag musiał pozostać w dobrej formie niezależnie od wieku. Silne serce i układ krążenia stanowiły niezbędny warunek skutecznego rzucania zaklęć i odzyskiwania many.
– Czy będziesz trzymał straż przy drzwiach, generale? – zapytał Barras.
– To dla mnie honor – odpowiedział żołnierz, zatrzymując się przy wejściu. Skupienie many w Sercu Wieży powodowało, że czuł się nieswojo, choć nie potrafił niczego dostrzec. Skłonił się przed Radą i zamknął drzwi. Musiał postarać się, żeby magom nikt nie przeszkodził.
Serce Wieży Kolegium Julatsy stanowiła komnata umieszczona na parterze, złożona z ośmiu segmentów wygładzonego kamienia zbiegających się na wysokości przekraczającej wzrost dwóch ludzi, dokładnie ponad środkiem podłogi ułożonej na wzór spirali. Kamienne płyty tworzyły pojedynczą linię biegnącą od wejścia i zawijającą się coraz ściślej, by w końcu stracić całkiem odrębność konturów w samym centrum komnaty. W tym punkcie płonęło światło many, jasna łza rozmiarów płomienia świecy, która nigdy nie migotała i nie rzucała blasku, pomimo swej żółtej barwy, bowiem tylko magowie mogli ją ujrzeć. Inni nie potrafili dostrzec niczego.
Pozostałych siedmiu magów skinęło głowami, kiedy Barras zajął miejsce między nimi. Teraz każdy członek Rady znajdował się dokładnie przy jednym z kamiennych segmentów. Kiedy Kard zamknął drzwi, zapadła całkowita ciemność.
Barras czuł zdenerwowanie towarzyszy, tych młodszych i tych starszych. Nie było w tym nic zaskakującego. Całun-Demonów był najtrudniejszym, najniebezpieczniejszym i najpotężniejszym zaklęciem, jakie znano w Julatsie. Wcześniej użyto go tylko dwukrotnie, w obydwu przypadkach na długo przed narodzinami któregokolwiek z obecnych członków Rady i w momentach wyjątkowego zagrożenia dla kolegium.
Wszyscy znali powagę czekającego ich zadania. Wszyscy też przygotowali się na potencjalną konieczność rzucenia zaklęcia, kiedy tylko rozpoczął się atak Wesmenów. I wszyscy byli świadomi, że tylko siedmiu z nich opuści Serce, kiedy to się skończy. Nikt jednak nie wiedział, kto zostanie wybrany.
– Czy przywołamy światło, by towarzyszyło naszemu zaklęciu? – zapytała Radę Kerela, Starszy Mag, znajdująca się dokładnie naprzeciw Barrasa. Jeden po drugim członkowie rady odpowiadali tradycyjną formułą.
– Tak. Światło pozwoli nam widzieć siebie i to da nam moc.
– Barrasie, magu, który sprowadziłeś nas do Serca, przywołaj nam światło – powiedziała Kerela.
– Tak się stanie – odparł Barras. Zgodnie z rytuałem przygotował ognisko many dla Kuli-Światła. Był to prosty kształt, nieruchoma półkula, utkana sprawnie z many przepływającej przez Serce. Wysiłek był minimalny. Barras umieścił Kulę tuż nad światłem many. Jej delikatny blask rozproszył cienie i oświetlił sylwetki członków Rady.
Barras rozejrzał się powoli, wykonując ukłon przed każdym z magów i obserwując ich oblicza. Wiedział, że jednego z nich nie zobaczy już nigdy i że on sam może także zostać zabrany przez demony.
Po jego lewej stronie Endorr, najmłodszy, uznany pełnoprawnym członkiem Rady zaledwie siedem tygodni wcześniej w Wielkiej Komnacie. Niezwykły talent. Endorr był niski, brzydki i potężny. Szkoda byłoby go utracić.
Patrząc dalej, Barras zobaczył Vilifa, wiekowego sekretarza Rady, zgarbionego, łysego i zbliżającego się już do końca swych dni. Dalej Seldane, jedna z dwóch kobiet w Radzie, w średnim wieku, siwowłosa i zgorzkniała. Kerela, Starszy Mag, będąca elfem jak Barras i jego bliska przyjaciółka. W takiej sytuacji z pewnością nie mogli sobie pozwolić na jej stratę. Wysoka i dumna Kerela przewodziła Radzie z żelazną konsekwencją, zdobywając szacunek całego kolegium. Deale, kolejny elf, starzejący się i niekiedy nierozważny. Jego pociągła twarz była przepełniona strachem, blada i napięta. Cordolan, łysiejący, w średnim wieku, korpulentny i jowialny. W świetle rzucanym przez Kulę widać było pot na jego czole. Przydałoby mu się więcej ćwiczeń, jego wytrzymałość malała. Wreszcie na prawo od Barrasa – Torvis. Stary i pomarszczony, ale wysoki, porywczy i pełen życia. Wspaniały człowiek.
– Czy możemy zaczynać? – Głos Starszego Maga wyrwał go z rozmyślań. – Dziękuję ci, Barrasie, za ten dar światła. – Tutaj zazwyczaj kończyły się formalności. Zazwyczaj.
– Członkowie Rady Julatsy – mówiła dalej Kerela - zebraliśmy się tu, albowiem nasze kolegium znalazło się w wielkim niebezpieczeństwie. Jeżeli nie podejmiemy zaproponowanych działań, wkrótce upadnie. Czy ktoś z obecnych nie zgadza się z tą interpretacją sytuacji?
Cisza.
– Będąc świadomym ryzyka związanego z użyciem Całunu-Demonów, czy ktoś z Rady pragnie pozostać poza Sercem Wieży podczas rzucania zaklęcia?
Na prawo od Barrasa Torvis parsknął śmiechem, na krótką chwilę rozładowując przesycone maną napięcie.
– Kerela, proszę – głos starego maga brzmiał jak stąpanie po suchych liściach. – Jeśli będziemy bawić się w ostrożne słowa i ostrzeżenia, wkrótce przyjdą szamani, żeby nam pomóc w rzucaniu. Nikt się nie wycofuje i wiesz o tym.
Kerela zmarszczyła czoło, ale w jej oczach pojawił przelotny blask zadowolenia, a Barras pokiwał głową w potwierdzeniu.
– Torvis nie może się doczekać, kiedy połączy się z nowym wymiarem – dodał. – Powinniśmy zacząć natychmiast.
– Miałam obowiązek zapytać – odparła Kerela.
– Wiem – powiedział Barras. – Wszyscy wiemy – uśmiechnął się. – Prowadź nas, Kerelo.
Kobieta wzięła głęboki oddech i raz jeszcze objęła wzrokiem całą Radę.
– Ty, który poświęcisz swe życie dla ratowania tego kolegium i magii Julatsy, obyś szybko odnalazł spokój obok dusz tych, których kochałeś – zrobiła krótką pauzę, a potem ciągnęła dalej. – Słuchajcie uważnie mych słów i bardzo dokładnie wypełniajcie polecenia. Niech nic prócz mego głosu nie zakłóca waszego skupienia. – Głos Kereli nabrał mocnego, władczego tonu.– Ułóżcie dłonie na kamieniach za sobą i niech wasze oczy przyjmą spektrum many.
Barras przycisnął dłonie do kamiennej ściany za plecami i dostroił wzrok, skupiając go na przepływającej wokół manie. Widok był tak samo niesamowity, jak przerażający.
Serce Wieży Julatsy było potężnym zbiornikiem many – kształt i materiał, z jakiego zbudowano komnatę, powodowały gromadzenie się magicznej energii i skupienie jej wewnątrz pomieszczenia. Kamienne segmenty pełniły rolę przesyłaczy, przez które stale przepływała mana, odbijając się i skupiając wokół osi w centrum Serca. Barras wyczuwał ten przepływ – osiem potężnych strumieni zbiegających się w jedną kolumnę mocy na środku kamiennej podłogi.
Wiedział też, że pod jego stopami znajduje się pomieszczenie identyczne jak to, w którym stali, również będące częścią magicznego obwodu. Kładąc dłonie na szarej, kamiennej ścianie Barras, tak jak inni, stawał się kolejnym elementem tego systemu.
Członkowie Rady drgnęli, a niektórzy nawet westchnęli, kiedy poczuli przepływ energii. Mana przyspieszała puls, rozjaśniała umysł, przygotowując go do maksymalnej koncentracji, i przenikała mięśnie, przystosowując je do szybkiego i sprawnego działania.
– Oddychajcie maną – rozległ się głos Kereli, silny i czysty. – Zrozumcie jej przepływ. Cieszcie się jej mocą. Poznajcie jej potencjał. Kiedy będziecie gotowi do przywołania, wymówcie swe imiona.
Wszyscy członkowie Rady, jeden po drugim, wypowiedzieli swoje imiona. Głos Barrasa był donośny i pewny, Torvisa nieco zniecierpliwiony, Deale’a cichy i pełen lęku.
– Dobrze – oświadczyła Kerela. – Zatem nadszedł czas, by otworzyć drogę i przywołać władcę Całunu. Bądźcie gotowi na jego przybycie. Stwórzmy krąg.
Osiem głosów cicho zaintonowało słowa mające zogniskować manę i rozpocząć przywołanie. Serce Barrasa zabiło szybciej i mocniej przycisnął dłonie do kamiennej ściany. Słowa – starożytne i potężne – płynęły z jego ust równym, nieprzerwanym strumieniem.
Przepływ many zmieniał się. Na początku, jakby delikatne pociągnięcie zakłóciło jej kształt i ruch w górę kamiennych segmentów. Potem nastąpiły kolejne, silniejsze szarpnięcia i nagle, w ułamku sekundy, strumień many odskoczył od ścian, kierowany teraz nie przez naturę, lecz przez wolę magów. Niewielka część strumienia krążyła nadal, jednak na poziomie oczu powstał teraz krąg many podtrzymywany przez wszystkich ośmiu magów, niczym pas szeroki na dłoń, jednolicie żółty i absolutnie nieruchomy.
– Doskonale – mruknęła Kerela. Jej głos był cichy, a uwaga całkowicie skupiona na przygotowywanym zaklęciu. – Mamy całość. Teraz uformujemy ognisko w kolumnę, która ucałuje kamień pod naszymi stopami.
Członkowie Rady Julatsy zdjęli dłonie ze ścian i pozwolili, by koniuszki ich palców zanurzyły się w kręgu many. Barras czuł, jakby dotykał miękkiego materiału, delikatnego i pięknego. Następnie, w idealnej synchronizacji z innymi magami, pociągnął dłonie w dół, formując za pomocą umysłu i obdarzonych nadnaturalnym czuciem palców idealny cylindryczny kształt. – Ostrożnie – powtarzał sobie. – Delikatnie.
Rozdarcie cylindra oznaczałoby nie tylko utratę zaklęcia, ale i uszczerbek na zdrowiu dla członków Rady. Na tak zaawansowanym etapie każdy błąd czy spalone zaklęcie wiązało się z bólami głowy, krwotokami z uszu, a nawet czasową ślepotą.
Lecz ci magowie zostali wybrani do Rady Kolegium ze względu na swój kunszt, dlatego też w czasie krótszym niż sto uderzeń serca Barrasa kolumna była gotowa i doskonała, a rzucający przykucnęli wokół niej, zabezpieczając ognisko.
– Doskonale – westchnęła Kerela. – Czy wszyscy są przygotowani? – Nikt nie zareagował. – Endorr, Seldane, Deale i Torvis. Wy będziecie stabilizować kolumnę. Na mój znak reszta się wycofa. Nie opierajcie się dodatkowemu obciążeniu. Pozostawcie otwarte umysły – urwała na chwilę. – Odliczam. Wycofujemy się za trzy, dwa, jeden...
Barras, Vilif, Kerela i Cordolan wycofali dłonie i wstali. Barras uśmiechnął, gdy zobaczył, jak Endorr reaguje na gwałtownie wzrastający napór many jedynie wydęciem policzków. Stary elf musiał się oprzeć pokusie poklepania młodego maga po ramieniu. Jak na swój wiek był naprawdę dobry.
Czwórka stabilizujących kolumnę magów szybko przystosowała się do dodatkowego obciążenia. Aż do zakończenia przywołania mieli za zadanie utrzymywanie cylindra w doskonałej równowadze. Gdyby pękła przed zakończeniem rytuału, uwolnione moce rozdarłyby mury Serca na strzępy.
Kerela rozejrzała się po komnacie, kiwając głową z podziwem.
– Jesteśmy silną Radą – powiedziała. – Nasze nieuniknione osłabienie jest tragedią dla Julatsy – westchnęła i złożyła dłonie. – Chodźcie. Rozpoczynamy przywołanie. Barrasie, ty będziesz uważał, by portal pozostał otwarty.
Barras skinął głową, rozczarowany, ale nie zaskoczony ulgą, jaką poczuł. Demony nie mogły porwać strażnika portalu, nie ryzykując uwięzienia w zabójczej atmosferze Balai.
Czwórka magów podeszła do kolumny many tak, że ich twarze znalazły się ledwie kilka centymetrów od jej gładkiej, nieruchomej powierzchni. Każdy z nich spoglądał prosto przed siebie, w oczy towarzysza znajdującego się naprzeciwko. Z połączenia płynęła moc. Kerela zaczęła mówić.
– Choć ja wypowiadam słowa, razem tworzymy magię. Użyczcie mi swej siły – chrząknęła, by wzmocnić głos. – Heilara diun thar. – Temperatura w komnacie gwałtownie spadała. Kolejnym słowom Kereli towarzyszyły kłęby pary. – Heilera diun thar, mext heiron duin thar.
Czwórka magów pobrała jeszcze trochę many z powietrza i utworzyła żółty dysk przetykany niebieskimi pasmami. Dysk unosił się nad cylindrem, wirując tak szybko, że jego krawędzie pozostawały zamazane.
– Powoli – ostrzegła Kerela. – Wciągnijcie go do wewnątrz cylindra.
Magowie - niemal dotykając nosami gładkiej, żółtej kolumny - przesunęli dysk do środka. W miarę jak opadał, czuli, jak jego krawędzie mącą powierzchnię ustabilizowanego ogniska many.
Heilere, duin, scorthos erida – zaintonowała Kerela. Błękit wewnątrz dysku nabierał intensywności, posyłające błyski odbijające się wewnątrz kolumny i powodujące drżenie mięśni magów, którzy ją utrzymywali. Jednak ich uchwyt pozostał niewzruszony.
Dysk opadał. Barras i trójka pozostałych starali się utrzymać go poziomo i nie pozwolić, by poruszał się szybciej. Jednak siła wciągająca go w dół rosła. Demony wiedziały, że są niepokojone.
– Równo – nalegała Kerela, głosem osłabionym przez koncentrację. – Równo. Cordolan, wyprostuj. – Dysk, który minimalnie przechylił się na jedną stronę, natychmiast powrócił do równowagi. Błyski wewnątrz kolumny nabierały intensywności, w miarę jak dysk opadał, mijał płomyk many i zbliżał się do kamiennej podłogi.
– Barras, bądź gotowy – powiedziała Kerela. – Heilera, senduin, scorthonere an estolan. – W środku dysku pojawił się czarny punkt i zaczął się gwałtownie poszerzać. Z wewnątrz wypływał niebieski blask many. Z trzaskiem dysk zamienił się w cienki okrąg julatsańskiej many otaczający gwałtowny strumień błękitnego światła, który rozbił się o oś Serca Wieży i spłynął kamiennymi segmentami. Przestrzeń wokół magów wypełniły szepty. Groźby, obelgi, żądania, łagodne propozycje przesycone złem. Słowa miały odebrać im odwagę – szeleszczący odgłos przenikał ich ciała, powodował dreszcze, zawroty głowy i suchość w ustach. Wrota do wymiaru demonów zostały otwarte.
– Wytrzymasz, Barrasie? – zapytała Kerela. Barras skinął głową, niezdolny wypowiedzieć słowa. Każdy mięsień w jego ciele był napięty, a jego mózg wydawał się obracać pod czaszką, lecz wiedział, że jest w stanie utrzymać portal przez bardzo długi czas. Siły, które pragnęły zniszczyć jego kontrolę i zalać Serce, nie były wystarczająco potężne. W miarę jak to przekonanie rosło, jego mięśnie się rozluźniały, a nacisk w głowie zmalał. Elf uśmiechnął się.
– Tak, Kerelo, wytrzymam. Wezwij władcę Całunu.
– Tak. – Kerela skinęła głową. – Cordolan, Vilif, odsuńcie się od kolumny. To wyłącznie moje zadanie.
Kobieta zanurzyła głowę w materii kolumny, zatapiając twarz w niebieskim, demonicznym świetle. Barras widział, jak rysy jej twarzy wyostrzają się, nadając jej wyraz trupiej czaszki. Stary elfi mag utrzymywał portal w kompletnym bezruchu. Nie dla Julatsy, ale dla swego Starszego Maga, dla Kereli.
Ona tymczasem spojrzała prosto w twarz huraganowi demonów i głosem tak mocnym jak wtedy, gdy rozpoczynała zaklęcie, przemówiła:
Heilera, duis... Ja, Kerela, Starszy Mag Rady Julatsy, wzywam ciebie, Heilo, wielki władco Całunu. Przybądź do mnie, wysłuchaj naszej prośby i wyjaw swą cenę.
Przez chwilę nie było żadnej reakcji. Szepty nie ustały, jakby wezwanie Starszego Maga zostało zignorowane.
– Usłysz mnie – powtórzyła Kerela. – Heilo, usłysz mnie.
Nagle wszystkie głosy urwały się gwałtownie jak ucięte nożem.
– Słyszę – głos, który rozległ się w Sercu Wieży, był miękki i przyjazny. Członkowie Rady drgnęli, ale zarówno portal, jak i kolumna pozostały nienaruszone.
Wtedy nagle się pojawił. Sam. Unosił się ponad światłem many, wirując powoli, ze złożonymi rękoma i skrzyżowanymi nogami. Wraz z jego przybyciem kolumna zniknęła, a utrzymujący ją magowie przebudzili się z głębokiego skupienia. Strumień many wznowił swój naturalny bieg.
Jedynie Kerela stała w bezruchu tak blisko władcy Całunu, że mogłaby go dotknąć.
– Cieszymy się z twego przybycia – powiedziała.
– Wątpię – odparł Heila. – Bardzo wątpię.
Słowa te zabrzmiały, jakby demon rzeczywiście czuł żal z powodu swej obecności wśród nich.
Barras cofnął się, ale jego umysł pozostał skupiony na wrotach międzywymiarowych. Ich zamknięcie oznaczałoby katastrofę. Przed śmiercią, która w tym wrogim dla niego świecie byłaby nieunikniona, Heila rozszarpałby ich dusze na strzępy. Dlatego pozostali członkowie Rady, nie wydając z siebie nawet westchnienia, cofnęli się pod kamienne segmenty. Jakby odległość miała jakiekolwiek znaczenie.
Pośrodku Serca unosił się demon. Najbardziej niepojętym dla Barrasa był fakt, że wygląd i zachowanie istoty nie budziły żadnych skojarzeń ze złem. Heila miał nieco ponad metr trzydzieści wzrostu, a jego nagie humanoidalne ciało było ciemnoniebieskie. Łysą czaszkę pokrywały ciemne, pulsujące żyły, a policzki, usta, podbródek i szyję zdobiła schludnie przycięta broda. Oczy, małe i zapadnięte, były zupełnie czarne i dopiero kiedy wzrok demona napotkał spojrzenie Barrasa, elf dostrzegł całą otchłań zła, którą skrywały.
Heila zwrócił się ku Kereli i przestał wirować. Zmarszczył brwi, a te zbiegły się ku sobie, nadając jego twarzy zacięty i gniewny wygląd.
– Odpoczywałem – powiedział. – Powiedz, czego chcesz i omówimy cenę.
Barras poczuł wewnętrzny dreszcz. Ceną była dusza jednego z członków Rady, na tak długo, jak Heila tego pragnął.
Kerela twardo spojrzała w oczy demona.
– Naszemu kolegium zagraża inwazja. Nie możemy pozwolić, by wróg przedostał się za mury. Chcemy okryć je Całunem, który ochroni wszystkich znajdujących się wewnątrz i zabierze tych, którzy odważą się go dotknąć. Całun musi też otoczyć główny strumień many kolegium. Nie możemy go utracić.
– A jak długo będziecie potrzebować Całunu? – zapytał Heila.
– Aż oblężenie zostanie przerwane. Kilka tygodni. Nie potrafimy określić dokładnie.
Heila uniósł brwi.
– Naprawdę? No cóż. – Demon ponownie zaczął się obracać, wtapiając wzrok czarnych oczu w twarze członków Rady.
– To ma swoją cenę – oznajmił w końcu. – Rozumiecie, że nasza energia wyczerpuje się przy podtrzymywaniu Całunu. Potrzebujemy paliwa, aby ją odzyskać.
Barrasa przeniknął lód. Życie ludzkie sprowadzone do poziomu paliwa dla demonicznych przywołań. Było to barbarzyńskie, ohydne. Była to też jedyna szansa Julatsy. Heila zatrzymał się i patrzył na niego. Barras starał się, jak mógł, nie stracić koncentracji na portalu.
– A ty jesteś szczęśliwcem – mag poczuł na sobie wzrok Heili. – Ciebie nie mogę tknąć. Szkoda. Gdybym mógł, wybrałbym twoją elfią duszę.
– Nikt z nas nie jest szczęśliwy – spokojny głos Barrasa nie oddawał jego wewnętrznego wzburzenia. – Dziś wszyscy poniesiemy straty. Wybieraj i odejdź.
Heila uśmiechnął się i gwałtownie zwrócił się z powrotem w stronę Starszego Maga.
– Ty, Kerelo. Ty zostałaś wybrana. Ty zapewnisz energię dla Całunu, którego twoje kolegium tak rozpaczliwie potrzebuje – Heila zasyczał, wciągając powietrze.
Żadnemu demonowi nie wolno było zabierać Starszego Maga. To oznaczało ścinanie drzewa, zanim jeszcze wyda owoce. Ale Kerela tylko się uśmiechnęła.
– Niech tak...
– Nie! – wykrzyknął Deale, blady i drżący. – Jeśli ją zabierzesz, ratowanie kolegium nie ma znaczenia. Nie bądź żądny krwi, Heilo. Jeśli chcesz elfa, zabierz mnie. Wkraczając do tej komnaty, wiedziałem, że zostanę wybrany. Kiedy zostałeś przywołany, też o tym wiedziałeś. Zabierz właściwą ofiarę. Weź mnie.
Heila zwrócił się do Deale’a:
– Niezwykłe. Obawiam się jednak, że nie znajdujesz się w dobrej pozycji do targowania.
– W każdej chwili możemy cię odesłać tam, skąd przybyłeś, bez żadnej zapłaty – odparł Deale spokojnie, choć jego twarz była mokra od potu.
– Wtedy nie dostaniecie Całunu.
– A ty nie otrzymasz duszy członka Rady Kolegium Julatsy, a już na pewno nie Starszego Maga.
– Deale, ja... – zaczęła Kerela.
– Nie, Kerela. Nie dostanie cię.
Heila spoglądał na Deale’a lodowatym wzrokiem.
– Nie przywykłem do sprzeciwu.
Deale wzruszył ramionami.
– Dobrze – zgodził się demon, znów zaczynając się obracać. – Usłyszcie mnie, magowie Julatsy. Oto moja propozycja. Dusza Deale’a, elfa, nie jest dla mnie tyle warta co dusza Kereli, Starszego Maga, albo Barrasa, Negocjatora. Zgodzę się jednak zabrać go zamiast któregokolwiek innego z was, ale pod jednym warunkiem. Jeżeli po upływie pięćdziesięciu dni waszego czasu będziecie nadal potrzebować Całunu, by powstrzymać wrogów, Barras lub Kerela dobrowolnie wkroczą w niego, aby dostarczyć świeżej energii. Decyzję, które z nich to zrobi, pozostawiam wam. Jeśli jednak żadne z nich tego nie uczyni, Całun zostanie usunięty i zostaniecie sami. Czy zgadzacie się na takie warunki?
– Ceną za Całun-Demonów jest zawsze tylko jedna dusza – odparła Kerela – jeżeli moja jest warta wystarczająco...
– Kerelo, kolegium nie może sobie pozwolić na utratę ciebie – przerwał jej Deale. – Nie w tej sytuacji. Potrzebujemy przywódcy. Ty nim jesteś. Musisz tu pozostać. – Deale spojrzał na twarze towarzyszy. Barras widział, jak każdy z nich stara się uniknąć jego wzroku. – Czyż nie zgadzacie się? Ja powinienem odejść, a Kerela powinna zostać? Czyż nie?
Stary mag patrzył, jak najpierw jeden z nich, a potem kolejni kiwają głowami. Wszyscy niechętnie, wszyscy świadomi, że zgadzając się, ratują własne życie, choć żaden nie miał odwagi skazać na śmierć Deale’a.
– Spójrz – głos elfa był mocny, ale jego ciało nadal drżało. – Zgadzamy się – spojrzał na Heilę, który przyglądał mu się surowo. Lekko rozchylone usta demona odsłaniały szereg małych, ale ostrych jak brzytwa zębów. – Heilo, władco Całunu, zgadzamy się na twoje warunki.
Heila pokiwał głową.
– Nigdy dotąd nie słyszałem, by człowiek lub elf tak zażarcie wykłócał się o własną śmierć.
– Kiedy zostanie podniesiony Całun? – zapytała Kerela, nie patrząc na Heilę, tylko na Deale’a, oczami pełnymi łez.
– W chwili, kiedy odejdę i portal zostanie zamknięty. Całun stanie przed waszymi murami i zgodnie z życzeniem otoczy też główne pasma many.
Kerela skinęła głową.
– Dotrzymaj słowa, Heilo. Nasz przyjaciel poświęca się w naszej obronie. Deale, błogosławieństwa kolegium będą ci towarzyszyć. Ja... Twoja ofiara jest... – przerwała i uśmiechnęła się do Deale’a. Był to najsmutniejszy uśmiech, jaki Barras kiedykolwiek widział. – Obyś szybko znalazł spokój.
– Czas ucieka – odezwał się Heila. – Macie pięćdziesiąt waszych dni. Odliczajcie je. Ja będę – jego wzrok spoczął na postaci Deale’a. – Tobie zaś, przyjacielu, te dni i jakiekolwiek inne, jeśli zechcę, będą się zdawać wiecznością. Chodź do mnie. – Ręka demona wyciągnęła się poza granice portalu i przeszła przez pierś Deale’a, oblewając całe ciało niebieskim światłem. W ostatecznym momencie elf był spokojny. Jego twarz nie wyrażała strachu. Drgnął raz, kiedy jego dusza opuszczała ciało, które zaraz potem bezwładnie opadło na posadzkę bez jakichkolwiek śladów przemocy.
Heila zawirował i wpadł w portal, który Barras natychmiast zamknął. Przez krótki moment słychać było znów szepty, a potem wszystko ucichło.
– Dokonało się – powiedziała Kerela i głos jej się załamał. Łzy popłynęły jej po policzkach i osunęła się na posadzkę. Seldane podeszła szybko do ciała Deale’a i zamknęła mu oczy.
– Musimy...
Drzwi do komnaty otworzyły się z hukiem i do środka, zataczając się, wpadł Kard, zasłaniając dłońmi uszy, z trupiobladą twarzą i szeroko otwartymi oczyma. Napór many wewnątrz Serca był tak potężny, że generał nie powinien być w stanie przekroczyć progu komnaty. Jednak dźwięk, jaki wdarł się do Serca Wieży wraz z nim, mówił coś innego.
Obezwładniające skupienie energii magicznej było niczym w porównaniu z przeraźliwymi wrzaskami Wesmenów i Julatsańczyków, wrzasków, jakie unosiły się nad polem bitwy, zagłuszając całkowicie szczęk broni i zbroi. Był to dźwięk niepodobny do niczego, co znane w świecie Balai. Przeszywające, śmiertelne krzyki dobiegające z głębi ciał ludzi, którym wyszarpywano dusze, krzyki odbijające się echem w głowach wszystkich słuchających, mrożące krew w żyłach i wywołujące ból zębów.
Kerela podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Barrasa. W jej oczach stary elf zobaczył odbitą całą grozę tego, co uczynili.
Całun-Demonów powstał.




Rozdział 4
Jak to zwykle bywa, ciekawość wzięła w końcu górę nad strachem. Wraz z powrotem Sha-Kaana do swojego wymiaru zniknęło bezpośrednie zagrożenie i kiedy Krucy powrócili na centralny plac Parvy, wokół ciała martwego smoka gromadził się już tłum.
– Zaraz wracam – rzucił Bezimienny, skręcając w stronę zgromadzonych. Jak zawsze wojownik i taktyk, pomyślał Hirad, patrząc, jak przyjaciel przepycha się wśród kawalerzystów Darricka. Grupa stojących tyłem Protektorów rozsunęła się, instynktownie przepuszczając go do smoka. Bezimienny nie poszedł tam, by gapić się i kręcić z podziwem głową. Chciał poszukać słabych punktów, szczelin w smoczym pancerzu, które mogłyby im pomóc.
Hirad nie był przekonany, że jakieś w ogóle istnieją, a poza tym naoglądał się już wystarczająco dużo smoków jak na jeden dzień. Właściwie to wystarczyłoby mu na całe życie, tyle że przestało to już, niestety, być kwestią jego wyboru. Zawrócił w stronę kociołka Willa umieszczonego przy wejściu do tunelu piramidy. Potrzebował czegoś na uspokojenie nerwów i miał nadzieję, że na dnie została jeszcze choć odrobina kawy. Ilkar szedł, cały czas wspierając się na ramieniu barbarzyńcy i milcząc. Kiedy zbliżyli się do tunelu, Hirad poczuł, że elf jest spięty. W cieniu wejścia stał Styliann. Denser leżał obok na ziemi, a nad nim klęczała Erienne.
– Czy ten sukinsyn nie może sobie gdzieś pójść? – szepnął Julatsańczyk. – Jego obecność tu - to jak obelga.
– Nie sądzę, żeby po tym, co mamy do powiedzenia, zbyt długo się tu kręcił.
Ilkar parsknął.
– Ja też chciałbym myśleć, że teraz po prostu uda się najkrótszą drogą do Xetesku. Niestety, wszyscy zmierzamy w tę samą stronę.
Hirad milczał przez chwilę, zanim odpowiedział:
– Już nie mogłem się doczekać, by przyłączyć się do wojny z Wesmenami. To oznaczało powrót do tych prostych, żołnierskich rzeczy. Ale teraz, to...
– Wiem, co masz na myśli – przerwał mu Ilkar, dochodzili już bowiem do ogniska. – Siadaj. Ja sprawdzę, co z kawą.
Denser podniósł się, choć z trudem, i wsparł na ramieniu Erienne. Z jego bladej, wycieńczonej twarzy w równym stopniu promieniowała obawa, co i oczekiwanie.
– Lepiej podejdźcie tu i posłuchajcie – zawołał Hirad. – To dotyczy także ciebie, Styliann. Sprawy nie stoją najlepiej.
– Zdefiniuj „nie najlepiej” – poprosił Styliann, wynurzając się do światła i poprawiając bezwiednie kołnierz.
– Poczekajmy, aż będziemy w komplecie, dobrze? – poprosił Ilkar, podając Hiradowi kubek kawy i siadając obok niego. Skinął głową w stronę cielska smoka, skąd nadchodzili Will i Thraun. Bezimienny nie skończył jeszcze oględzin. – Nie chciałbym przekazać niczego niedokładnie.

* * *

Dopóki nie pojawił się Bezimienny, nikt nie odważył się nawet wyciągnąć ręki i dotknąć smoka. Wojownik kucnął przy łbie i podniósł ciężką powiekę gada. Smok mógł sobie pochodzić z innego wymiaru, ale Bezimienny potrafił rozpoznać martwe zwierzę, patrząc na jego oko. To zwierzę z pewnością było martwe.
Puścił powiekę, która opadła, zakrywając na powrót mlecznobiałe oko, i przykucnął z boku, uważnie przyglądając się potworowi. Z bliska widać było, że rudobrązowa barwa była wynikiem ułożenia dwóch rodzajów łusek, jednej ciemnoczerwonej i drugiej bladobrązowej, zdecydowanie rzadszej. Bezimienny rzucił okiem na trójkątną głowę mierzącą niemal metr od nozdrzy, znajdujących się ponad pyskiem, do podstawy szyi. Spod fałdów grubej skóry służących za usta wyglądał kieł. Drugi, odłamany, leżał parę metrów dalej. Odłamek miał jakieś dziesięć centymetrów. Bezimienny podniósł go, obrócił w dłoniach i schował.
Łeb rozszerzał się ku tyłowi, prawdopodobnie w celu ochrony wrażliwej części ciała, jaką była szyja. Niewystarczającej ochrony, pomyślał Bezimienny, oglądając kłute rany zadane z taką łatwością przez Sha-Kaana.
Pochylił się do przodu i spróbował rozewrzeć szczęki bestii, korzystając z całej siły mięśni. Rozchyliły się lekko, ale kiedy spróbował zajrzeć do środka, zwarły się z kłapnięciem. Rozejrzał się i napotkał wzrok Protektorów i dwóch żołnierzy z grupy około trzydziestu otaczających cielsko.
– Pomóżcie mi tu! – zawołał. Kawalerzyści pospiesznie ruszyli na wezwanie Kruka. We trójkę ułożyli smoczy łeb na boku, a potem, podczas gdy ludzie Darricka przytrzymywali górną szczękę, Bezimienny odciągnął dolną i zajrzał do wnętrza paszczy. Cuchnące powietrze sprawiło, że zakaszlał.
W smoczych zębach nie było nic specjalnie nadzwyczajnego. Cztery olbrzymie kły, rozmieszczone po dwa, w górnej i dolnej szczęce, były charakterystyczne dla drapieżnika, podobnie jak rzędy krótszych, wąskich siekaczy. Zgniatacze wypełniały tylną część paszczy, jednak uwagę Bezimiennego przykuły dziąsła wokół i poniżej nich.
Naliczył pół tuzina sztywnych skórnych wypustek zakrywających otwory rozmieszczone w dziąsłach. Poruszając jedną z nich poczuł ruch mięśnia przywodzącego i na dłoń kapnęła mu kropla czystego płynu, który szybko wyparował. To było wszystko, co musiał wiedzieć, by zrozumieć, skąd pochodził ogień.
Skinięciem głowy podziękował kawalerzystom i wstał, puszczając paszczę i pozwalając jej zamknąć się z głośnym plaśnięciem. Objął spojrzeniem całe cielsko i ruszył wolno wzdłuż niego. Lekko skręcona szyja miała długość niecałych trzech metrów. W sumie smok wyglądał nieco zgrabniej niż Sha-Kaan, a jego budowa wskazywała na większą szybkość i zwrotność, ale biorąc pod uwagę łatwość, z jaką został pokonany, był z pewnością niedoświadczony. Młody. Wyposażone w łokcie przednie łapy kończyły się niewielkimi szponami, co wskazywało na ewolucyjną potrzebę osiągnięcia stosunkowo większej delikatności i precyzji. Jednak każdy szpon był zakrzywiony, ostry i, w przeciwieństwie do paznokci, zbudowany z kości.
Nieco ponad przednimi kończynami wyrastały skrzydła i Bezimienny nie musiał patrzeć z bliska, aby dojrzeć zespoły grubych mięśni, które rozpędzały lecące stworzenie do niesamowitych szybkości. Na kolejną prośbę Kruka dziesięciu ludzi rozciągnęło skrzydło, wytężając siły, by pokonać pośmiertny skurcz.
Zewnętrzny łuk skrzydła miał długość około dziesięciu metrów i zbudowany był z elastycznej kości, grubości uda Bezimiennego. Kolejnych dwanaście kości przyczepionych było do niego za pomocą skomplikowanych stawów, a pomiędzy nimi wszystkimi widniała rozpięta gruba, oleista błona.
– Trzymajcie je napięte. – Bezimienny wyciągnął sztylet i zagłębił go w błonie, kreśląc rysę, z której wypłynął ciemny płyn. Nie była to krew, tylko jeszcze więcej oleju. Przeciągnął po nim palcem i rozsmarował płyn pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym, czując jego gładką konsystencję. – Ciekawe – powiedział. A jednak błona, choć nie grubsza niż półtora centymetra, nie rozdarła się. – Dziękuję już – skinął głową w stronę mężczyzn, by wypuścili skrzydło. Zwinęło się błyskawicznie i z trzaskiem uderzyło o bok smoka niczym działający nawet po śmierci mechanizm obronny. Podmuch wzbił z ziemi tuman kurzu, podkreślając jedynie potęgę bestii.
Szyja stanowiła jedną piątą długości korpusu, który, nawet spoczywając na boku, górował nad Bezimiennym. Wojownik przeciągnął palcami po miększych i bledszych łuskach podbrzusza, wyczuwając jednocześnie szorstkość tych pokrywających grzbiet i boki. Znowu wyciągnął sztylet i przykucnął przy podbrzuszu. Jednak ostrze po raz kolejny nie uczyniło cielsku większej szkody.
Zmarszczył brwi i skupił uwagę na śladach oparzenia na boku biegnących przez jakieś siedem metrów. Tutaj skóra była sczerniała i pokryta pęcherzami, w kilku miejscach znajdowały się głębsze rany, a wszelkie poważniejsze poparzenia i pęknięcia wypełniał czarny, gęsty płyn. Jednak nawet to nie było śmiertelną raną. Nawet pełna moc oddechu Sha-Kaana nie była w stanie zadać takich obrażeń w jednym ataku.
– Na bogów, twarde z was sukinsyny – mruknął Bezimienny. Poszukiwanie słabych punktów trwało nadal.

* * *

– Co on do cholery robi? – zapytał ponuro Denser. Patrzyli, jak Bezimienny idzie po smoczym boku w kierunku cienkiego siedmiometrowego ogona, uderzając i wbijając gdzieniegdzie miecz i za każdym razem kręcąc głową.
– Myślę, że zastanawia się, jak zabić coś takiego – odpowiedział Ilkar.
– Małe szanse – dodał Hirad.
– To po co marnuje na to czas? – Denser wydął wargi i z powrotem położył się, tracąc zupełnie zainteresowanie.
– Bo tym właśnie zajmuje się Bezimienny – podjął Hirad. – Lepiej czy gorzej, ale musi poznać wroga, z którym ma się zmierzyć. Zawsze twierdził, że ważniejsze jest, by zdać sobie sprawę z tego, czego nie uda się zrobić, niż wiedzieć, co jest możliwe do wykonania.
– Jest w tym jakiś sens – zgodził się Thraun.
– To wszystko bardzo zajmujące – mruknął Styliann – ale czy naprawdę musimy na niego czekać?
– Tak – odpowiedział prosto Hirad. – Jest Krukiem.
Tymczasem Bezimienny zmierzał już w ich kierunku. Odpiął łańcuch utrzymujący pochwę, tak by rękojeść znajdowała się nad prawym barkiem, a koniec ostrza poniżej lewego kolana, i wsunął do niej miecz. Kiedy podszedł do ognia, rzucił broń pod stopy i usiadł ze zmarszczonym czołem.
– No i?
– Sha-Kaan miał rację. Nawet gdyby udało nam się bardzo zbliżyć, to jedyna miękka tkanka znajduje się w pysku, a jakoś nie wyobrażam sobie smoka, otwierającego paszczę tylko po to, żeby dać się zabić. Jedyna szansa to wysuszenie skrzydeł. Wydzielają jakąś formę oleju, bez którego, jak sądzę, popękałyby pod wpływem gorąca. Tyle że ilość ognia, jaką trzeba by je pokryć, mogłaby pochodzić jedynie od innego smoka.
– A oczy? – Hirad wzruszył ramionami.
– Mały cel. Nic z tego, jeżeli głowa jest w ruchu. Każdy z nich mógłby w tym wymiarze zabić każde stworzenie i to w dowolnej ilości.
– Nie zapominaj o potędze magii – wtrącił sztywno Styliann. Bezimienny zignorował go.
– Skóra jest niezwykle twarda i odporna. Nawet na brzuchu i skrzydłach. Kwas mógłby jakoś zadziałać, podobnie jak pewne zaklęcia oparte na ogniu czy mrozie. Ale tak jak we wszystkich innych przypadkach pozostaje tu problem zbliżenia się do niego. – Bezimienny odetchnął ciężko. – Prawda jest taka, że jeżeli jeden z nich zaatakuje, a ty nie masz się gdzie ukryć, jesteś już trupem.
– To nie jest odpowiedź, której szukaliśmy – stwierdził Ilkar.
– A więc wyprawa tam oznacza samobójstwo – Hirad rozejrzał się po twarzach przyjaciół.
– Tak samo jak, najwyraźniej, pozostanie tutaj – dodał Will.
Denser uniósł dłoń.
– Zaraz, zaraz. Czekajcie. O czym wy teraz mówicie? – Ciemny Mag patrzył prosto na Hirada.
Ilkar szturchnął barbarzyńcę.
– Powiedz im. W końcu Sha-Kaan to twój przyjaciel.
– On nie jest moim przyjacielem – speszył się Hirad.
– No, to kimś najbliższym przyjacielowi – zgodził się elf.
– Ach, tak. Oczywiście. Zauważyłem już jak bardzo się stara, żeby nie usmażyć mnie na węgiel albo nie przegryźć na pół. Jeżeli to nie przyjaźń, to już nie wiem co.
Ilkar roześmiał się.
– Widzisz? – powiedział. – Przyjaciele na śmierć i życie?
– A więc tylko dlatego, że...
– Czy musicie? – głos Densera przerwał następną tyradę Hirada. – Chcemy się tylko dowiedzieć, co się dzieje.
– Wcale nie chcecie – odpowiedział Hirad – ale proszę. Sytuacja, jak sądzę, przedstawia się tak: – Hirad odetchnął głęboko i wskazał palcem za nimi – ta szczelina w niebie to bezpośredni korytarz do wymiaru smoków. Najwyraźniej po drugiej stronie niebo wygląda podobnie. Problem polega na tym, że rodzina Sha-Kaana, którą on nazywa Miotem, Miotem Kaan, musi teraz bronić tej szczeliny przed innymi Miotami, bowiem chcą tu przylecieć i nas zniszczyć. – Hirad skinął głową w stronę martwego smoka. – Ponieważ oni nie mają sposobu na zamknięcie przejścia, Sha-Kaan twierdzi, że to my musimy je zamknąć.
– Aha, to żaden problem – żachnął się Denser. – Pstrykniemy palcami i po kłopocie. Jak, do cholery, mamy to osiągnąć?
– Taka mniej więcej była nasza reakcja – odparł Ilkar. – Sha-Kaan wyraźnie zasugerował, że to już nasza sprawa, ale lepiej żebyśmy nie zawiedli.
– Bo inaczej? – zapytała Erienne.
– Bo inaczej jakiemuś Miotowi uda się w końcu tu przedrzeć w wystarczającej sile, żeby zrobić to, co zechcą – wyjaśnił Ilkar. – A ci z nas, którzy przekroczyli portal Septerna, doskonale wiedzą, co to znaczy. – Julatsańczyk zbyt dobrze pamiętał sczerniałą, zniszczoną ziemię, rozszalały klimat i powietrze przesycone zapachem gwałtownej śmierci.
Jakiś ruch zwrócił uwagę Hirada. Darrick powrócił na plac, zebrawszy swoich rozproszonych ludzi i teraz kierował się w stronę martwego smoka. Zobaczywszy jednak, że Hirad macha do niego ręką, zmienił kierunek.
– Sądzę, że on też powinien o wszystkim wiedzieć – zaproponował barbarzyńca.
W miarę jak słuchał, twarz Darricka zasępiała się coraz bardziej, nabierając w końcu tak ponurego wyrazu, jak twarze otaczających go Kruków.
– A zatem – odezwał się Styliann, który pozostawał milczący i nie okazywał żadnych uczuć – zgadzam się, iż ta, jak ją nazywacie, szczelina stanowi poważne zagrożenie. Zgadzam się również, że smoki są niezwykle potężnymi istotami i musimy znaleźć środki mogące posłużyć do ich zneutralizowania i zniszczenia z dystansu. Nie rozumiem jednak, czemu inne Mioty miałyby chcieć się tu przedostać i wszystko zniszczyć, a przede wszystkim dlaczego, na wszystkie zaklęcia Xetesku, tak bardzo obchodzi to tego waszego Sha-Kaana?
– To rzeczywiście dobre pytanie – powiedział Darrick.
– Ilkar? – Hirad zwrócił się do elfa. – W tym punkcie moje pojmowanie też trochę zawiodło.
– Bezimienny, pomóż mi, jak zrobię się za bardzo teoretyczny. – Ilkar zastanowił się przez chwilę, pocierając twarz dłonią. – Pomiędzy wymiarem Balai a Sha-Kaana istnieje połączenie. Samo istnienie niektórych pierwiastków w tym świecie pozwala Kaanom żyć i mnożyć się. Te pierwiastki są jakby energią, która ładuje ich psyche, co jest równie ważne, jak spożywanie pokarmu. Istnienie Miotu Kaana warunkowane jest więc nienaruszalnością podstawowych elementów, z jakich zbudowany jest nasz wymiar. Jeżeli my zostaniemy zniszczeni, z nimi stanie się podobnie. Dlatego tak im zależy.
– Więc dlaczego po prostu nie zgromadzą wystarczającej liczby smoków, by strzegły szczeliny? – zapytał podejrzliwie Styliann.
– No cóż, ponieważ, choć wyda ci się to pewnie dziwne, mają lepsze rzeczy do robienia w życiu, niż umieranie w naszej obronie po kres czasu – warknął Hirad. – Nie są naszymi służącymi.
Dłoń Ilkara dotknęła ramienia barbarzyńcy.
– Chodzi o to, mój panie, że oni już zostali zmuszeni, by to uczynić – zaczął wyjaśniać Julatsańczyk. – Ale Sha-Kaan jasno stwierdził, że po pierwsze, nie są w stanie bronić szczeliny w nieskończoność, a po drugie, że to my spowodowaliśmy ten problem, więc choć Miot Kaan będzie nam pomagał, to właśnie my mamy go rozwiązać.
– Ile czasu mamy? – zapytał Darrick.
– Tego nie wiemy – odpowiedział Hirad.
– To nam nie pomoże – stwierdził ponuro Denser.
– Sądzę, że najprostsza odpowiedź jest taka, że sam Sha-Kaan tego nie wie. Powiedział tylko, że gdy to miasto pokryje cień, będzie już za późno. – Hirad wzruszył ramionami.
– A to co, jakiś rodzaj smoczego odmierzania czasu? – zapytała Erienne, marszcząc czoło.
– Jeszcze nie jesteśmy pewni – mruknął Ilkar.
– Więc powinniście szerzej otwierać oczy – wtrącił się Styliann.
– Co? – Hirad poczerwieniał ze złości.
– Spokojnie, Hiradzie Coldheart – ciągnął pojednawczym tonem władca Xetesku. – Doceniam wasz trud i to, przez co przeszliście. Ale teraz nadszedł czas, by myśleć. W południe nie ma cienia, albowiem słońce jest w najwyższym punkcie na niebie. Zazwyczaj. Ale ta szczelina będzie rzucać cień. Na razie z pewnością nie tak duży, by pokryć całą Parvę, ale...
– Bogowie – wyszeptał Denser. – On ma na myśli niestabilność. Szczelina nie jest zamkniętym tworem. Będzie się powiększać. – Xeteskianin odwrócił się od reszty i spuścił głowę.
– A więc mamy limit czasowy, tyle że nie wiemy jaki – wyszeptał Will, spoglądając w górę.
Bezimienny pokiwał głową.
– Tak, ale możemy spróbować go obliczyć, prawda? Zmierzymy, jak szybko powiększa się cień rzucany przez szczelinę. Nie będzie to zbyt dokładne, ale da nam jakieś pojęcie.
– Rzeczywiście, możemy to zrobić – powiedział Denser głosem pełnym goryczy. – Ale są jeszcze poważniejsze sprawy do ustalenia.
– Na przykład, jak do cholery zmierzamy ją zamknąć – wtrąciła Erienne.
– Albo co dzieje się na wschód od Czarnych Szczytów – dodał Bezimienny.
– Żeby wymienić tylko dwie z nich – dokończył Denser.
– Nie chcę tu żartować, ale musimy zacząć od rzucenia przez ciebie Złodzieja Świtu – powiedział Hirad.
– Absolutnie – zgodził się Denser.
– Sha-Kaan określił to chyba jako „nieodpowiednie użycie” – na twarzy barbarzyńcy pojawił się uśmiech, który powiększył się jeszcze, gdy do Densera dotarła zniewaga, a jego twarz z bladej stała się czerwona od gniewu.
– A ten wielki, tłusty jaszczur jest oczywiście ekspertem, tak? – wykrzyknął Xeteskianin, strząsając z ramienia dłoń Erienne. – Dla jego informacji - to rzucenie Złodzieja Świtu uratowało jego bezcenne źródło energii, czyli nasz wymiar, od największego zagrożenia w historii. Przez całe życie trenowałem, czekając na ten moment, a on... Nieodpowiednie? Sukinsyn.
– Denser, nas nie musisz przekonywać. Wiemy, co zrobiłeś – odezwał się Hirad. – Ale Sha-Kaan widzi to inaczej. Nie obchodzi go, kto rządzi Balaią tak długo, jak konstrukcja naszego wymiaru pozostaje nienaruszona i istnieją Dragonici, by służyć jego Miotowi.
– Ale nie może oczekiwać, że nie będziemy próbowali ratować się przed zagładą – zaprotestował Denser.
– Powiedziałem mu to – odrzekł Hirad. – Nic z tego. Oskarża nas o niezrozumienie potęgi zaklęcia.
– Ciężka sprawa.
– Tak samo dla niego, jak i dla nas – zauważył Thraun.
– W porządku. – Will przerwał ciszę, jaka zapadła po słowach Thrauna. – Więc co zamierzamy?

* * *

Sha-Kaan wynurzył się z portalu prosto w huragan bijących skrzydeł, ognia i kłapiących szczęk. Przeraźliwe ryki, będące rozkazami, okrzykami tryumfu lub bólu, mieszały się z łopotem skrzydeł i trzaskiem uderzających ogonów. Wszędzie, gdzie sięgał spojrzeniem, trwała bitwa. Niebo było pełne łusek, pazurów i tylu par skrzydeł, że razem mogłyby zasłonić Parvę przed słońcem. Niemożliwością było określenie liczby walczących w pobliżu szczeliny smoków ani liczby Miotów biorących udział w bitwie. Miał jednak pewność, że poza absolutnymi rezerwami, jakie pozostały, by bronić ich budynków i ziemi, cały Miot Kaan walczył tutaj o swoje przetrwanie. Na niebie unosiło się dobrze ponad czterystu Kaan, lecz wrogów było jeszcze więcej. Sha-Kaan ryknął, wydając rozkaz przegrupowania Miotu. Zewsząd odpowiedziały mu ryknięcia i przeciągłe krzyki, poczuł nagły przypływ siły. Wygiął się ostro w górę, by ocenić sytuację na niebie wokół i poniżej szczeliny. Falanga smoczych gwardzistów ruszyła za nim, chroniąc tył i flanki.
W bezpośrednim otoczeniu szczeliny trwała zażarta walka. Ponad pięćdziesięciu Kaan tworzyło ochronną sieć pokrywającą bramę, nie pozwalając nikomu z atakujących na jej przekroczenie. Ponadto mniejsze grupy, liczące ośmiu do dziewięciu Kaan, atakowały falami każdego, kto tylko odważył się spróbować.
Nie pierwszy już raz w swym długim i burzliwym życiu Sha-Kaan miał okazję cieszyć się ze ściśle rodzinnej organizacji smoczych Miotów. Razem mogłyby pokonać Kaan w ciągu zaledwie kilku dni, ale nie były w stanie utrzymać pokoju wystarczająco długo, by przygotować zorganizowany atak. Tutaj widział kilka odrębnych grup atakujących, z których żadna nie miała wystarczająco dużo siły i przebiegłości, by przerwać linię obrony wyszkolonych i karnych smoków Kaan. Tajemnica ich potęgi nie była żadną tajemnicą. W jego Miocie po prostu panował porządek.
Pomimo to, w miarę jak bitwa będzie się przedłużać, Kaan zaczną w końcu słabnąć. Sha-Kaan miał jedynie nadzieję, że udało mu się przekonać ludzi z innego wymiaru o pilności ich zadania i wierzył, że uda im się zamknąć portal na czas. Jeśli nie - Miot Kaan miał wkrótce wyginąć. Co do jednego.
Teraz jednak dużo bliższe zmartwienia zaprzątały jego umysł. Nieco na lewo i poniżej trzy smoki z Miotu Naik oderwały i otoczyły jednego z jego strażników. Patrzył bezradnie, jak młody smok, zwijając się i stosując wszystkie wyuczone uniki, wpada raz po raz pod ogniste strumienie przeciwników. W końcu oleje, które zarówno nawilżały skrzydła, jak i stanowiły barierę przed smoczym ogniem, zostały wysuszone przez żar i cienka membrana stanęła w płomieniach palących kości i topiących mięśnie.
Z rykiem przepełnionym bólem, strachem i wściekłością młody Kaan runął na ziemię, wirując w szalonym locie. Dym ciągnął się za jednym ze skrzydeł, podczas gdy drugie biło rozpaczliwie, próbując wyrównać pozycję ciała. Smok zwijał i rozwijał ogon niczym w amoku, wykręcając jednocześnie głowę w poszukiwaniu pomocy. Nie nadeszła. Sha-Kaan nie czekał, by zobaczyć koniec, ale wiedział już, co robić.
– Za mną – rozkazał smokom lecącym po jego bokach. Zanurkował ostro i cicho, ze złożonymi do tyłu skrzydłami, jak pocisk przecinając powietrze i osiągając prędkość, przy której mógł już tylko zabić albo zostać zabitym. Trójka smoków Naik nie miała pojęcia, co się święci. Szczęki Sha-Kaana zatrzasnęły się na prawym skrzydle jednego z nich, wytrącając go z równowagi i ciągnąc z niesamowitą prędkością ku ziemi. Sam niemal stracił kontrolę nad lotem, kiedy uderzył w cielsko wroga, przy wtórze zgrzytu łusek i huku zderzenia. Mniejszy smok machał pazurami, ogonem i wolnym skrzydłem, rycząc z wściekłości i przerażenia. Próbował wykręcić głowę, tak by zobaczyć napastnika, lecz był zbyt wolny i strumień ognia z jego pyska przeciął tylko powietrze.
Pęd Sha-Kaana poniósł ich obu w kontrolowanym dla niego upadku. Dwa smoki spadały sczepione w locie. W końcu gwałtownym ruchem szczęk Sha-Kaan uwolnił swoją ofiarę. Wolność ta była jednak krótka i bolesna. Wielki Kaan otworzył paszczę po raz kolejny i plunął strumieniem ognia, pokrywając łeb, szyję i lewe skrzydło zdezorientowanego przeciwnika.
Na wpół oślepiony Naik kaszlnął, wypluwając płomienie w puste powietrze. Szczęki Sha-Kaana rozwarły się raz jeszcze i tym razem płomienie pokryły Naika od łba do ogona, śmiertelnie uszkadzając mięśnie skrzydeł i ogona. Niezdolny do lotu Naik spadał ku śmierci.
Sha-Kaan wykręcił beczkę, rykiem oznajmiając swoje zwycięstwo i zemstę. Wygiął szyję, oceniając przebieg bitwy, wybrał kolejny cel i poleciał.

* * *

– Najpierw musimy określić, czy powstanie szczeliny było nieuniknionym efektem ubocznym rzucenia Złodzieja Świtu – pytanie Stylianna było wyrazem bardziej obserwacji niż krytyki i Denser rozluźnił się nieco, widząc wyraz twarzy władcy Xetesku.
Czwórka magów nadal siedziała przy ognisku. W ustach Densera dymiła fajka, choć nawet lekkie zaciąganie się kosztowało go wiele wysiłku. Spoczywał na kolanach Erienne delikatnie gładzącej go po włosach. Obok Ilkar grzebał patykiem w palenisku. Styliann siedział naprzeciwko nich, samotnie. Włosy miał znów związane w ścisły kucyk.
Na placu reszta Kruków wraz z Darrickiem zastanawiała się, jak najdokładniej zmierzyć cień rzucany przez szczelinę. Południe zbliżało się, toteż nie mieli zbyt wiele czasu na znalezienie rozwiązania.
Tym z kawalerzystów Darricka i Protektorów, którzy nie trzymali wart, przydzielono bardziej ponure zadania. Miasto należało oczyścić, trupy spalić, a każdy budynek przeszukać, na wypadek, gdyby ukrywali się w nim wrogowie. Parva miała powrócić do stanu martwego miasta. Nie miał tu pozostać nikt prócz kilkunastu ochotników i Darrick musiał ich szybko znaleźć, aby w południe dokonywali pomiarów cienia i przekazywali informacje.
Sedno problemu stanowiła jednak rozmowa prowadzona przez czwórkę magów. Jak zamknąć międzywymiarową szczelinę, zanim obrona Miotu Kaan padnie i Balaia utonie w płomieniach.
– Aby odpowiedzieć na twoje pytanie, panie, będziemy musieli wydobyć absolutnie wszystkie
manuskrypty Septerna, jakie posiadają kolegia – powiedziała Erienne. – Obecnie wydaje się jasne, że podstawą mocy Złodzieja Świtu jest otwarcie portalu prosto w wir przestrzeni pomiędzy wymiarami. Prawdopodobnie rzucenie zaklęcia z pełną mocą otwiera szczelinę tak dużą, że wessałaby wszystko wokół, stąd też nazwa – „zabójca światła”.
– Mój trening zaś skupiał się wyłącznie na kontrolowaniu parametrów przy rzucaniu, a nie na dezaktywowaniu zaklęcia – dodał Denser.
Ilkar przestał rozgarniać palenisko.
– Twierdzisz więc, że istniał sposób, by odciąć wir przy rozpraszaniu ogniska many?
– Tak, ale główne teksty zaklęcia nie podawały żadnych szczegółów. Odpowiedź może kryć się gdzieś w formułach. Septern bardzo głęboko pojmował magię wymiarową.
– Więc to nie miało prawa znajdować się w tekście zaklęcia – zastanowiła się Erienne. – Pomyślcie, odcięcie wiru po obu stronach, bo o tym mówimy, wymaga nowego zaklęcia.
– Zakładasz tym samym, że nic w tekście Złodzieja Świtu ani w konstrukcji ogniska many nie jest w stanie spowodować takiego efektu – zauważył Ilkar.
– Bo nie jest.
– A skąd ta pewność, Dordovanko? – Styliann wpijał wzrok w Erienne.
– Proszę, Styliann, daruj sobie swoją szacowną pobłażliwość – warknął Ilkar, sam zaskoczony tonem, jakim zwracał się do władcy Xetesku. – To sprawa ważniejsza niż interesy kolegiów. Po prostu posłuchaj jej.
Oczy Stylianna rozbłysły gniewem, ale Denser nie dał mu czasu na odpowiedź.
– Panie, Ilkar ma rację – powiedział – Erienne jest Arcymagiem Formuł i Badaczką.
– Studiowałaś prace Septerna? – zapytał Styliann.
Erienne wzruszyła ramionami.
– Oczywiście. Był Dordovańczykiem.
– Tylko z urodzenia – zaoponował Styliann.
– Był Dordovańczykiem – powtórzyła Erienne. – Ale by zrozumieć mój tok myślenia, nie trzeba studiów, wystarczy zdrowy rozsądek. Posłuchaj więc i nie przerywaj. Nikogo nie krytykuję – położyła dłoń na ramieniu Densera. – W porządku?
Denser skinął głową i zmarszczył brwi.
– Dobrze – Erienne wzięła głęboki oddech. – Sha-Kaan miał rację, twierdząc, że - technicznie - sposób rzucenia Złodzieja Świtu przez Densera, był nieodpowiedni – ścisnęła ramię Xeteskianina, czując jego złość. – Ale nie powinniśmy zapominać o oryginalnej wizji zaklęcia Septerna, choć możemy się zastanawiać, dlaczego je stworzył.
– On ciągle eksperymentował – powiedział Ilkar. – Chciał po prostu zobaczyć, jak daleko jest w stanie zajść.
Erienne skinęła głową.
– Prawdopodobnie tak. Złodziej Świtu, rzucony poprawnie, i mam tu na myśli ukończone zaklęcie, pełne trwanie i moc, otworzyłby pewnie wir zdolny wessać całą Balaię wraz z południowym kontynentem. A teraz pytanie. Czy dopisalibyście do zaklęcia metodę odcięcia wiru, gdybyście nie byli w stanie jej użyć?
– Więc co zrobiłeś, Denser? – zapytał Ilkar.
– Po prostu rozproszyłem ognisko. Przyznaję, że w pośpiechu, ale poziom wyczerpania moich rezerw many był krytyczny – usprawiedliwił się Ciemny Mag. – Uznałem, że to bezpieczniejsze niż wycofanie i odłączenie się od zaklęcia. Gdybym nie rozproszył ogniska tak szybko, istniało niebezpieczeństwo, że wyrwie się ono spod kontroli, a nie mogłem ryzykować spalenia go. Nie w przypadku Złodzieja Świtu.
– I jesteś pewien, że nie istniały inne możliwości? – zapytał Ilkar.
– Nie studiowaliście tekstów wykraczających poza teorię many, prawda? – powiedział Denser. Ilkar i Styliann pokręcili głowami. – Właśnie. Jeżeli przyjrzycie się bliżej procesowi rzucania, zobaczycie coś, czego nigdy nie widzieliście. Każde zaklęcie, które znacie, związane jest z tworzeniem ogniska, katalizatorem, jeżeli takowy jest potrzebny, intonacją, położeniem, trwaniem i w końcu uwolnieniem. To wszystko. Kiedy wypuszcza się ognisko zaklęcia, pozostaje ono stabilne, ponieważ wbudowane jest w konstrukcję formuł. W przypadku Złodzieja Świtu było inaczej. Ponieważ nie miałem wskazówek dotyczących rzucenia zaklęcia w jakiejkolwiek wersji poza pełną mocą, sposób, jakiego się nauczyłem, by ograniczyć jego siłę, powodował permanentną niestabilność ogniska many. Nie mogłem go więc uwolnić, ponieważ struktura many załamałaby się. I to wyczerpywało moje rezerwy. To więc, jak byłem zmuszony rzucać, oznaczało, że nie mogłem zakończyć zaklęcia inaczej, jak tylko poprzez wulgarne rozproszenie. Jeżeli mielibyście lepsze rozwiązanie, to słucham.
– Akademicka propozycja Denser, skoro Złodzieja Świtu nie można rzucić powtórnie – odparł Styliann. – Ponadto nikt z nas nie zna tego zaklęcia tak jak ty. Niestety, to oznacza też, że nie możemy go użyć do rozwiązania obecnego problemu.
– Co sprowadza nas do punktu wyjścia, czyli zdobycia od kolegiów wszystkich tekstów dotyczących Septerna i magii wymiarowej. Mamy też jego ostatnie dzienniki, ale sądzę, że nie obejdzie się bez jeszcze jednej wizyty w jego pracowni – zasępił się Ilkar.
– A więc wracamy do naszych kolegiów i ograbiamy biblioteki? – głos Erienne wyrażał wątpliwości. – Mnie na pewno nie przywitają z radością.
– To nie będzie konieczne – powiedział Styliann. – Kiedy zbliżymy się do Czarnych Szczytów, połączę się z Xeteskiem i wydam instrukcje, by kolegia przekazały nam wszystko, co mają na interesujący nas temat. Sądzą, że najważniejsze dokumenty są w posiadaniu Dordover i Julatsy. Ich badacze dokonają wstępnej analizy, a my obejrzymy już tylko istotne teksty nad jeziorem Triverne.
– Chyba zapominasz o ważnej rzeczy, panie – wtrącił Ilkar. – Tam jest jakieś pięćdziesiąt tysięcy Wesmenów. Spotkanie nad Triverne nie wchodzi w grę.
Styliann uśmiechnął się:
– Rzeczywiście, jakże łatwo zapomnieć.
– Będziemy musieli sami odwiedzić kolegia – zdecydował Ilkar.
– Zakładając, że do nich dotrzemy – zauważył Denser, układając się wygodniej. – Wokół kolegiów z pewnością są armie. Wiecie przecież, jaki jest ostateczny cel Wesmenów.
– Tak, ale teraz nie mają magii – zaprotestowała Erienne.
– Co nie powstrzyma ich przed otoczeniem kolegiów – odparł ostro Denser. – Są inne metody odniesienia zwycięstwa niż bezpośrednie starcie.
Erienne zmarszczyła brwi na jego gwałtowną reakcję, ale się nie odezwała.
– Nie słyszałeś, co powiedział na ten temat Bezimienny, prawda? – Ilkar uniósł brwi. – Poproszę go potem, żeby ci wszystko wyjaśnił, ale w skrócie chodzi o to, że być może nie za bardzo mamy do czego wracać.
Styliann parsknął pogardliwie.
– Żadne kolegium nie padnie przed armią, pozbawioną magii, jakkolwiek liczna by była.
– Nie muszą ich szturmować, mogą ich zagłodzić – odpowiedział elf. – A poza tym żadne kolegium nie ma takiej ilości magów ofensywnych, żeby zatrzymać pochód armii, której nie obchodzą poniesione straty. To właśnie martwi Bezimiennego. Tak czy inaczej, nasze zadanie wydaje się jasne. Przede wszystkim Dordover i Julatsa muszą dowiedzieć się, czego od nich potrzebujemy. Potem my, to znaczy Krucy – tu spojrzał wymownie na Stylianna – odwiedzimy pracownię Septerna, a być może także wymiar Ptaków, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Wszystko zależy od tego, co znajdziemy w bibliotekach.
– A więc problem rozwiązany – skrzywił się Denser. – Zupełnie nie widzę, czym się tak martwimy. A czy teraz już będę mógł się przespać?




Rozdział 5
Na cześć poległych kawalerzystów Darricka zapłonęły pogrzebowe stosy. Ciała akolitów, WiedźMistrzów, strażników świątyni i Wesmenów palono razem na rogu placu. Powietrze wypełniał kwaśny zapach i pył pozostały po bitwie.
Tuż obok piramidy, która - jak zapewnili magowie Darricka - znajdowała się dokładnie w centrum Parvy, generał i wojownicy Kruków czekali na południe. Żywa rozmowa ustąpiła miejsca sporadycznym uwagom, a potem wszyscy zamilkli.
Na zbroczonym krwią bruku Parvy pojawiła się duża, ciemna plama o ostrych krawędziach. Cień rzucany przez szczelinę pokrywał obszar o jednym boku długości około pięciuset kroków i drugim – jakiś trzystu, o ile w ogóle w przypadku nieregularnego cienia można było mówić o jakichkolwiek bokach. Wydawał się być mniej więcej dziesięciokrotnie większy od samej szczeliny. Bezimienny, pod okiem dwóch magów Darricka, specjalistów od Połączenia, zaznaczył zacieniony obszar w czterech punktach.
Wcześniej już zgodzili się, że południe będzie wyznaczał moment zniknięcia cienia ze wschodniej ściany piramidy.
Bezimienny wyprostował się.
– Zrobione. Dziś oczywiście już nic się nie dowiemy. Jutro podobnie. Nie będziemy mieli pojęcia o tempie powiększania się szczeliny, dopóki nie poczynimy pomiarów przez co najmniej tydzień. Czy wszyscy zgadzają się co do obliczeń?
Magowie i Darrick pokiwali głowami. Po chwili dołączył do nich Will. Thraun tylko wzruszył ramionami.
– Hirad? – Bezimienny uśmiechnął się.
– Na żarty ci się zbiera? – warknął Hirad, ostrzej niż zamierzał.
Bezimienny podszedł do niego.
– Przepraszam. Coś nie w porządku, prawda?
– Taki mały szczegół – odpowiedział barbarzyńca. – W końcu dzisiaj zwyciężyliśmy coś, co wydawało nam się największym zagrożeniem dla Balai, po to tylko, by odkryć, że za rogiem czai się coś gorszego. I co ma być w porządku?
Bezimienny położył rękę na ramieniu Hirada i odwrócił go tyłem do obserwujących ich Willa i Thrauna.
– To jedna sprawa. Co jeszcze? – Hirad patrzył na niego w milczeniu. – Daj spokój, Hirad. Znam cię od dziesięciu lat. Nie udawaj, że to wszystko. Nie przede mną.
Hirad odwrócił głowę, spoglądając w stronę trzech magów Kruków i Stylianna, którzy rozmawiali przy ognisku.
– Będziemy musieli tam przejść – powiedział cicho, marszcząc czoło. – Sha-Kaan mówił, że szczelinę trzeba zamknąć od tyłu do przodu, czy jakoś tak. Erienne zrozumiała. Ale...
– Wiem – przytaknął Bezimienny.
– Bezimienny, ja nie wiem, czy potrafię...
– Będę tuż obok ciebie. Wszyscy będziemy. Jesteśmy Krukami.
Hirad roześmiał się.
– W takim razie przynajmniej umrę w dobrym towarzystwie.
– Nikt nie umrze, Hirad. A na pewno nie ty. Masz więcej żyć niż kot.
– To moje przeznaczenie – Hirad wzruszył ramionami.
Bezimienny spojrzał na niego ponuro.
– Nie wiesz nic o przeznaczeniu – powiedział powoli i spokojnie.
Hirad przygryzł wargę, przeklinając się za długi język. Bezimienny był kimś, dla kogo to słowo miało prawdziwie gorzkie znaczenie.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– Pusty i samotny – westchnął wojownik. – Jakbym stracił coś bardzo cennego – patrzył na grupę Protektorów badających ciało smoka. – Nie możesz mieć pojęcia, jak to jest. Czuję ich obecność, ale nie jestem w stanie się do nich zbliżyć. Nie tak naprawdę. Oni znają mnie jako jednego ze swoich, ale tego nie rozumieją. Choć istnieję, znajduję się poza ich pojmowaniem. To tak, jakbym nie był ani Protektorem, ani wolnym człowiekiem. – Bezimienny zdjął rękawicę i kciukiem podrapał się po czole. – Nie wiesz, czym naprawdę jest dusza, dopóki jej nie stracisz.
– Ale nie chciałbyś być nadal jednym z nich, prawda? – Hirad także patrzył teraz na Protektorów. Wojownicy Xetesku, którym odebrano śmierć, których związano magią, by służyli kolegium i których dusze usunięto z ciał, ale nadal utrzymywano przy życiu. Utrzymywano, by potem zgromadzić je w Zbiorniku Dusz, głęboko w katakumbach Xetesku, tam gdzie demony mogły ich dosięgnąć i ukarać za ewentualne nieposłuszeństwo.
Bezimienny powiedział, że to właśnie było jednocześnie chwałą i tragedią istnienia jako Protektor. Nigdy tak silnie nie czuł bliskości innych ludzi. Dusze mieszały się w Zbiorniku, pozwalając na perfekcyjne współdziałanie w ciele – całkowita jedność, porozumienie na najbardziej podstawowym poziomie, czyniące z nich niesamowitą potęgę.
Tylko że przez cały czas Demoniczny-Łańcuch, łączący ciała z esencją dusz, pozostawał potencjalnym źródłem niekończącego się bólu. Żaden Protektor nie mógł powrócić do poprzedniego życia, chociaż pamiętał każdy jego szczegół. Hebanowe maski, jakie nosili, miały jednocześnie przypominać i ostrzegać. Protektorzy należeli do Xetesku. Nie mieli własnej tożsamości. Tak nakazywała umowa Ciemnego Kolegium z demonami.
Hirad poczuł zimny dreszcz. Bezimienny był przecież jednym z nich, dopóki Laryon, xeteskiański Mistrz, który sam wierzył w koniec Powołania, nie poświęcił swego życia, by uwolnić Kruka spod jarzma Ciemnego Kolegium.
Jednak dziedzictwo pozostało. Czas, jaki Bezimienny spędził w Zbiorniku Dusz, sprawił, że wojownik pozostał na zawsze związany z pozostałymi pięciuset Protektorami. Chociaż jego dusza znajdowała się na powrót w ciele i choć mógł teraz żyć bez maski na twarzy i bez lęku przed torturami demonów, Hirad wiedział, że jego przyjaciel nigdy już naprawdę nie będzie wolny. Widział to w jego oczach. Mimo iż Bezimienny śmiał się, żartował i troszczył jak zawsze o przyjaciół, czegoś jednak brakowało. Został zraniony, kiedy odcięto go od jego braci. Hirad wątpił, by ta rana kiedykolwiek się zabliźniła, a to oznaczało, że Bezimienny miał już zawsze dźwigać na barkach ciężar straty.
– Hmm? – Bezimienny najwyraźniej nie usłyszał pytania Hirada.
– Powiedziałem, że przecież nie chciałbyś być nadal Protektorem, prawda? – powtórzył barbarzyńca.
– Nigdy nie będę w stanie we właściwy sposób opisać, co straciłem, kiedy moja dusza z powrotem znalazła się w ciele, ale odzyskałem także moje dawne życie, a było to życie, jakie kochałem i jakie wybrałem. Nie, nie chciałbym już nigdy być Protektorem, ale też nie będę żądał uwolnienia tych, którzy nadal służą Powołaniu. Niektórych zabiłby sam wstrząs związany z powrotem do świata. Już od tak dawna ich dusze znajdują się w zbiorniku, że przeszłość straciła dla nich znaczenie. Musieliby najpierw chcieć się uwolnić.
Hirad pokiwał głową. Wydawało mu się, że w końcu zrozumiał. Spojrzał w górę na zakłócającą spokój nieba szczelinę. Jej brązowa, przetykana białymi pasmami powierzchnia przypominała oko złowrogiego boga łypiącego z otchłani na Balaię.
– To chyba jednak zadanie na później – powiedział Hirad. – Chodźmy, zobaczymy, co też wydumali nasi magowie.

* * *

W noc, podczas której otoczony pancerzem zwycięstwa i odurzony obietnicą podboju powinien spać głębokim i spokojnym snem, Tessaya spał bardzo niewiele. Słowa grubego żołnierza powodowały ciągły niepokój, wdzierały się do snów i przerywały spoczynek.
Darrick. Już dziewięć lat temu, kiedy zdobycie Kamiennych stało się kolejno marzeniem, pragnieniem, a w końcu kluczem do potęgi, generał był cierniem w oku Wesmenów. A jednak nadal żył, a ponadto był kluczową postacią w bitwie, w której wodna magia zdziesiątkowała na przełęczy siły Wesmenów zaledwie kilka dni temu.
Darrick. Przez przełęcz i prosto na terytorium jego ludu. Do Parvy, gdzie WiedźMistrzowie byli najsilniejsi i gdzie zostali pokonani. Bez wątpienia usunięcie ich wpływu było powodem do radości. Choć połączyli plemiona i dali im siłę do walki, układ z nimi był stanowczo nierówny, skoro oznaczał poddanie się wodzów plemion pod władzę czarowników. Teraz, kiedy odeszli, a moc szamanów – która z pewnością pomogła w inwazji – została na powrót zredukowana do władzy proroków, przewodników duchowych i znachorów, wodzowie mogli powrócić na należne im pozycje.
A jednak każdy, komu udało się doprowadzić do upadku potęgę WiedźMistrzów, stanowił zagrożenie, które zignorowałby jedynie głupiec. Tessaya zastanawiał się, czy miejsca rządzących Wesmenami tyranów nie zajęło jeszcze większe zagrożenie dla jego życia i pozycji władzy.
Pomimo to siedział teraz na łóżku w całkowitej ciszy, jaka panowała wczesnym rankiem w Kamiennych Wrotach, z kubkiem wody, mającej ulżyć obolałej głowie, i nie mógł pozbyć się uczucia podziwu i szacunku.
Szacunku dla Darricka, jego jeźdźców i dla Kruków. Ci ostatni, z pewnością niewiele starsi od niego samego, igrali ze śmiercią z niezwykłą odwagą i kunsztem. Uśmiechnął się. Należeli do tego rodzaju wrogów, jakich potrafił zrozumieć, a więc i pokonać. To był jego as w rękawie, musiał jednak zagrać nim właśnie teraz.
Wiedział, gdzie najprawdopodobniej się znajdują, a Parva leżała ponad dziesięć dni drogi od Kamiennych Wrót. Ponadto jakiekolwiek przejście na wschód musiało być niezwykle trudne, jeżeli nie niemożliwe. Tessaya znów się uśmiechnął, w końcu rozluźniając się nieco. Choć Darricka należało uważnie obserwować, przynajmniej na razie mógł to robić na odległość.
Mając już spokojny umysł, wódz plemion Paleon zwalczył sen. Zbliżał się świt, a pozostało jeszcze wiele do zorganizowania. Tessaya pragnął podboju całej Balai, a do tego potrzebował sprawnej komunikacji między armiami.
Po zniknięciu WiedźMistrzów wiadomości nie mogły być już przesyłane poprzez szamanów. Twarz Tessayi ponownie rozjaśnił uśmiech. Mogli nareszcie powrócić do dawnych, tradycyjnych sposobów: znaki dymne, proporce, ptasi posłańcy.
Tessaya przewidział taką możliwość. Pomimo usilnych starań szamanów, by go od tego odwieść, zabrał ze sobą ptaki i swoim generałom doradził podobnie. Jego dalekowzroczność miała teraz zapewnić szybką i skuteczną komunikację, ale najpierw żołnierze musieli zawieźć ptaki do każdej wesmeńskiej twierdzy we wschodniej Balai. I to było ryzykowne.
Jeżeli jednak miał rację i siły Wschodu zostały zniszczone na całej linii Czarnych Szczytów, jeźdźcy mogli spokojnie dostarczyć ptaki na miejsce i odtworzyć sieć komunikacyjną. Tessaya kazał strażnikom przywołać jeźdźców, szybko przywdział koszulę i skórzane spodnie i wyszedł im naprzeciw na spękaną ziemię przed gospodą w Kamiennych Wrotach.
Ranek był jasny i spokojny. Chłodna, ale delikatna bryza wiała od strony Czarnych Szczytów wznoszących się ponurą, ciemną ścianą na wprost od miejsca, gdzie stał, i ciągnących się ku północy i południu, by opaść dopiero przy morskim brzegu. Od zawsze nienawidził tych gór. Gdyby nie ten wybryk natury Wesmeni już wieki temu splądrowaliby Wschód i magia nigdy by się nie narodziła. Duchy musiały być im nieprzyjazne, kiedy wznosiły ten skalisty łańcuch jako wyzwanie i barierę dla wesmeńskich podbojów. Słysząc za sobą kroki, Tessaya odwrócił ogorzałą i osmaganą wiatrem twarz od czarnej ściany skał. Nadchodzili jego jeźdźcy, a z nimi Arnoan, szaman. Tessayę opanował gniew. Choć bardzo cenił Arnoana, musiał go stanowczo odsunąć od podejmowania decyzji. Podbój był dziedziną wojowników, a nie znachorów.
– Panie – odezwał się Arnoan, pochylając głowę. Tessaya rzucił mu przelotne spojrzenie, a potem skupił się na posłańcach. Sześciu sprawnych i szczupłych mężczyzn, wybornych jeźdźców pośród narodu, w którym prawo do konnej jazdy tradycyjnie należało się jedynie szlachetnie urodzonym.
– Trzech na północ, do lorda Senedai, trzech na południe do lorda Taomi – rozkazał Tessaya, bez żadnego wstępu. – Rozdzielicie ptaki po równo pomiędzy siebie. Na północ jedźcie w stronę Julatsy, na południe w kierunku Blackthorne. Macie zaledwie cztery dni na odnalezienie naszych armii. Nie wolno wam zawieść. Wiele z nadchodzących bitew zależy od waszego zadania.
– Nie zawiedziemy cię, panie – skłonił się jeden z posłańców.
– Szykujcie się. Ja przygotuję wiadomości, które zaniesiecie. Wróćcie tu za pół godziny.
– Tak, panie – odpowiedzieli mężczyźni i biegiem ruszyli w stronę stajni znajdujących się po wschodniej stronie osady.
– Arnoan, na słowo.
– Oczywiście, panie.
Tessaya gestem pokazał szamanowi, by wszedł do gospody przed nim. Zasiedli przy tym samym stole, przy którym rozmawiali poprzedniego dnia.
– Wiadomości, panie?
– Tak, ale potrafię sam je sformułować.
Arnoan zareagował, jakby otrzymał policzek.
– Tessayo, taka jest tradycja Wesmenów, że szamani, z racji pozycji starszych, doradzają lordom wojownikom – stary szaman zmarszczył brwi.
– Zapewne – odpowiedział Tessaya. – Ale to nie jest sprawa plemienia. To wojna i dlatego wyłącznie lordowie będą decydować w sprawach wojennych, samemu wybierając sobie, kto i kiedy ma im doradzać.
– Ale przecież od powrotu WiedźMistrzów szamani zdobyli ogromny szacunek pośród plemion – zaprotestował Arnoan, zaciskając dłonie na krawędzi stołu.
– Ale teraz nie ma już WiedźMistrzów, a szacunek, o którym mówisz, wynikał głównie z lęku przed nimi. Nie posiadacie już magii, nie władacie mieczem i nie macie pojęcia o ciężarze prowadzenia wojny. Ani na pierwszej linii, ani na stanowisku dowodzenia. – Tessaya twardo obstawał przy swoim.
– Odsyłasz mnie, panie?
Tessaya pozwolił, by wyraz jego twarzy złagodniał.
– Nie, Arnoanie. Jesteś moim starym i zaufanym przyjacielem i jako takiemu daję ci możliwość zajęcia właściwego miejsca, poza centrum uwagi naszych ludzi. Kiedy będę potrzebował twej rady, poproszę o nią. Do tego czasu jednak, proszę, powstrzymaj się od dawania rad, a za to przyjmij jedną ode mnie. Czas dominacji szamanów zakończył się wraz ze zniszczeniem WiedźMistrzów. Zakładanie, że wasz wpływ na Wesmenów jest nadal silny, mogłoby się okazać niebezpieczną i kosztowną pomyłką.
– Jesteś całkowicie przekonany o zniszczeniu WiedźMistrzów. Ja nie do końca – wyraził wątpliwość Arnoan.
– Wszyscy widzieli dowód na to. A także lęk w waszych oczach, kiedy odebrano wam magię. Nie próbuj mnie więc przekonywać, że jest inaczej.
Arnoan odsunął gwałtownie krzesło i wstał z gniewnym błyskiem w oku.
– Pomogliśmy wam. Bez szamanów byłbyś nadal po zachodniej stronie Kamiennych Wrót, marząc tylko o podbojach i chwale. Teraz, gdy je dostałeś, odrzucasz nas. To także może się okazać kosztowną pomyłką.
– Grozisz mi, Arnoanie? – zapytał ostro Tessaya.
– O nie, panie. Ale zwykli ludzie, mężczyźni i kobiety, wierzą w nas i darzą nas szacunkiem. Odsuń nas, a możesz stracić ich poparcie.
Tessaya parsknął śmiechem.
– Nikt was nie odsuwa, a ja sam wierzę w was nie mniej niż każdy Wesmen – powiedział. – Ale macie bardzo krótką pamięć, a ja nie. Jestem szczerze wdzięczny tobie i twojej kaście za to, co uczyniliście. Ale to już koniec. Powracacie jedynie do swej pierwotnej roli – duchowych przywódców plemion. Władza nie jest dla szamanów, po to rodzą się lordowie.
– Módl się zatem, by duchy nadal cię wspierały, lordzie Tessayo.
– Nie potrzebuję duchów. Potrzeba mi taktyki, męstwa i umiejętności walki. A to wszystko już mam. Teraz zajmij się więc tymi, którzy naprawdę cię potrzebują, Arnoanie, a ja wezwę cię, kiedy przyjdzie na to czas. Możesz odejść.
– Jest czas, kiedy wszyscy potrzebujemy duchów, panie. Nie odwracaj się od nich, ryzykując utratę łask.
– Możesz odejść – powtórzył Tessaya. Lodowatym spojrzeniem odprowadzał szamana, kiedy ten opuszczał gospodę. W wyprostowanej, dumnej pozie kręcąc głową, jakby nie wierzył w to, co usłyszał. Żałując przez krótką chwilę ostrych słów, Tessaya zastanawiał się, czy zdobył sobie wroga w osobie starego szamana i czy ma to jakiekolwiek znaczenie. W końcu zdecydował, że nie ma. No, chyba żeby spróbowali go zabić. Chwilę później wydawał ostatnie wskazówki siedzącym już na koniach posłańcom.
– Niezwykle ważne jest, bym otrzymał wszelkie szczegóły dotyczące siły, pozycji, mobilności i zaopatrzenia... tak naszych, jak i wroga. Chcę wiedzieć, kto, kiedy i komu może iść na odsiecz, a także, jak silny jest opór magiczny. Wszystko macie w rozkazach, ale radzę to zapamiętać, na wypadek gdybyście je utracili albo zostali rozdzieleni. Jest jeszcze coś. Ogłoście jasno i wyraźnie, że na mój rozkaz wszelkie informacje o Krukach, generale Darricku albo o oddziale-widmo mają być mi natychmiast przekazywane, poza regularnymi terminami raportów. Oczekuję, że powrócicie tu osobno, wioząc te same wiadomości, które zostaną wysłane za pomocą moich pierwszych ptaków. Przywieziecie także ptaki od lorda Taomi i lorda Senedai. Nie mogę ryzykować opóźnień na tym etapie wojny. Czy zrozumieliście wszystko, co powiedziałem?
– Tak, panie.
– Znakomicie – Tessaya skinął głową każdemu z nich. Była to oznaka szacunku dla ich odwagi, gdyż z pewnością będą jej potrzebować. Przez jakiś czas zamyślał skierować posłańców z powrotem przez Kamienne Wrota, a potem na północ i południe, by okrążyli góry przy zatokach Gyernath i Triverne. Wydłużyłoby to jednak czas podróży o co najmniej dwa dni. Nie miał aż tyle czasu.
– Jedźcie z odwagą i wiarą w zwycięstwo wesmeńskich plemion. Niech duchy was strzegą. – Tessaya wyobraził sobie Arnoana słyszącego to ostatnie, wypowiedziane zresztą nieco sztucznie zdanie.
– Panie – jeźdźcy zawrócili konie i popędzili w kierunku szlaku idącego z północy na południe. Następnie trzech ruszyło na północ, w stronę kolegiów, a trzech pozostałych na południe, kierując się do Blackthorne.
Tessaya odwrócił się i ruszył przygotowywać fortyfikację Kamiennych Wrót.

* * *

– Mam pomysł – odezwał się baron Blackthorne. Świt rozświetlił już wzgórze, gdzie odpoczywali jego ludzie. Teraz słońce zaglądało pod skalną półkę do jaskini służącej mu za punkt dowodzenia. Zimny kamień zaczął się powoli nagrzewać, a świeże poranne powietrze wtargnęło do przepełnionej wilgocią pieczary. Zapowiadał się dzień bez deszczu i za to Blackthorne był szczególnie wdzięczny niebiosom.
Gresse odwrócił się w jego stronę. Starszy baron nadal siedział w jaskini. Siniaki i potłuczenia ciągnęły się od jego czoła, przez skronie, aż do podbitego oka i wyglądał, jakby na połowie twarzy nosił czarną maskę. Poza tym był blady, miał przekrwione oczy i wydawał się bardzo zmęczony.
– Wymyśliłeś, jak zatrzymać to dudnienie w mojej głowie? – zapytał nieco niewyraźnie, głosem, którego słabość odzwierciedlała jego ogólną kondycję.
Blackthorne uśmiechnął się.
– Obawiam się, że nie. Ale chyba wiem, jak najszybciej dostać się z powrotem do mojego miasta.
– Przydałby mi się odpoczynek w prawdziwym łóżku – westchnął Gresse. – Za stary już jestem, żeby sypiać na kamieniach.
Blackthorne podrapał się po gęstej, czarnej brodzie i popatrzył na Gresse’a, czując nagły przypływ podziwu dla starszego barona. Już dawno uznał go za przyjaciela. Pośród członków Sojuszu Handlowego, tego chaotycznego organizmu, który zamiast rozstrzygać dysputy baronów, tylko je zaogniał, Gresse był jedynym, który dostrzegł niebezpieczeństwo, jakie stanowili Wesmeni. Był także jedynym, który nie bał się tego powiedzieć i jedynym, wierzącym w siebie na tyle, by wyruszyć na pomoc Balai.
Teraz zaś walczył na czele ludzi, swoich i Blackthorne’a, wiedząc, że w tym samym czasie krótkowzroczni chciwi głupcy, tacy jak baron Pontois, plądrują jego ziemie. Otarł się o śmierć, kiedy czarny ogień wesmeńskich szamanów smażył ciała i kości ludzi i zwierząt. Jego własny koń padł pod nim i rzucił go prosto na skały, które stały się przyczyną obecnych obrażeń. Ale nadal żył i, na bogów, Blackthorne zamierzał dopilnować, by stary baron nie tylko przetrwał wojnę, ale i odzyskał swoje ziemie. W stosownym czasie.
– Zmierzamy do Gyernath, jak sądzę? – zapytał Gresse.
– Tak. Wesmeni z pewnością dotrą do Blackthorne przed nami, a nie mamy tylu ludzi, żeby samotnie oblegać i zdobywać miasto. W Gyernath wydamy odpowiednie rozkazy i z posiłkami popłyniemy do zatoki, żeby odciąć im zaopatrzenie. A z nadejściem kolejnych oddziałów możemy być z powrotem za murami Blackthorne w ciągu tygodnia.
– Jeżeli armia Gyernath zgodzi się nam pomóc – zauważył Gresse.
Blackthorne spojrzał na niego nieco podejrzliwie.
– Mój drogi Gresse, nie anektowałem tego miasta bez powodu – powiedział. – Ich armia zrobi to, co powiem.
– Nie mogę powiedzieć, że jestem kompletnie zaskoczony – odparł Gresse – ale Gyernath zawsze wydawało się być wolnym miastem.
– Och, bo i jest nim – zapewnił go Blackthorne. – W jego granicach nie mam żadnej władzy.
– Ale...- ciągnął dalej Gresse, z lekkim uśmiechem na ustach.
– Ale podróże nie zawsze bywają bezpieczne... Na bogów, Gresse, mam ci to przeliterować.
– A więc będziemy się układać.
– Oczywiście. Jak już mówiłem, nie kontroluję rady miejskiej, ale mam poważny wpływ na społeczność kupiecką.
– Do diabła, wiedziałem – powiedział Gresse, głosem bardziej pełnym podziwu niż irytacji. Sojusz wielokrotnie odmawiał potępienia twoich zatargów z lordem Arlenem. Teraz wszystko jest jasne.
– Mój skarbiec jest pełen, jeśli o to ci chodzi. Albo raczej był. To zależy od tego, czego szukali Wesmeni.
Blackthorne przykucnął obok przyjaciela, który pokręcił głową i uśmiechnął się lekko.
– Chyba jestem jedynym uczciwym baronem, jaki pozostał.
Blackthorne roześmiał się i poklepał go po udzie.
– Ten gatunek wymarł i mów, co chcesz, nigdy mnie nie przekonasz, że jesteś jego ostatnim, zagubionym przedstawicielem. Moi ludzie nieraz doświadczyli twego rodzaju uczciwości na przełęczy Taranspike.
– To bardzo zdradzieckie miejsce – Gresse uśmiechnął się szeroko.
– Zatem powiedz mi, że nie pobierasz opłat za przejazd przez Taranspike do Koriny.
– Regularnie nie. Wybiórczo.
– Ach, dziękujmy bogom! Nie wszyscy muszą płacić.
– To zależy bardziej od przynależności i ładunku – powiedział starszy baron, zmieniając pozycję. – Ale nie zapominaj, że zapewniam bezpieczeństwo na całej przełęczy.
– Pontois bez wątpienia odczuwa ciężar twoich wybiórczych opłat.
– Jego sposób negocjowania pozostawia wiele do życzenia – zgodził się Gresse – ale jeżeli tylko wyjdziemy cało z tej awantury, wtedy odczuje ciężar czegoś większego od kilku złotych monet.
Przy wejściu na skalną półkę pojawił się żołnierz.
– Panie?
– Tak. – Blackthorne wstał i otrzepał ubranie z kurzu.
– Pełna gotowość. Oczekujemy rozkazu wymarszu.
– Świetnie. Gresse, możesz jechać konno?
– Jeżdżę na dupie, a nie na głowie.
Żołnierz z trudem zdusił śmiech. Blackthorne pokręcił głową.
– Uznaję to za odpowiedź twierdzącą – powiedział, a potem zwrócił się do żołnierza. – Tym żartem pewnie podzielisz się dziś przy ognisku, co? Ruszamy do Gyernath. Potrzebuję zwiadowców na przedzie obserwujących powrót Wesmenów do Blackthorne. My pojedziemy szlakiem południowo-wschodnim przy Sępim Dziobie. Ruszamy za godzinę.
– Tak, panie.
Blackthorne podszedł do krawędzi jaskini. Na wzgórzu panował intensywny ruch. Widział, jak żołnierz biegnie do oficerów, by przekazać rozkazy barona. Zewsząd słychać było wykrzykiwane polecenia. Ludzie podrywali się z ziemi, zakładali plecaki, siodłali konie. Garstka pozostałych magów zbiła się w jedną grupę. Na prawo jakiś żołnierz starał się uspokoić narowistego konia, a tu i ówdzie zapalono ogniska, by uczynić znośniejszymi ostatnie chwile umierających. Nie mogli nikogo zostawić. Stosy dla poległych zbudowano już poprzedniego wieczora.
Baron uśmiechnął się zadowolony. Farmerzy, stajenni i regularni żołnierze sprawnie pracowali razem, szykując się do wymarszu. Następne tygodnie miały przypieczętować los całej baronii Blackthorne. Potrzebował ich. Jeśli uda im się zaalarmować Gyernath, obronić plaże zatoki i odzyskać miasto, południe uzyskałoby silną pozycję na własnym terenie, z której można by wkrótce zaatakować Wesmenów.
Uśmiech zniknął z twarzy barona. Mimo tego wszystkiego, co zrobił i co planował, Balaia miała poważne kłopoty. Kamienne Wrota z pewnością były już w rękach Wesmenów. Kolegia mogły wkrótce paść, mimo że szamani zostali pozbawieni magii. On sam, baron Blackthorne, najpotężniejszy możnowładca we wschodniej Balai, stracił dom, a teraz włóczył się po skałach z armią złożoną z mieszczan, farmerów i poranionych, zmęczonych żołnierzy.
Było coraz gorzej. Krucy zostali odcięci na zachodzie, większość wojsk na wschodzie stanowiły luźne oddziały będące albo garnizonami, albo narzędziami w rękach kłócących się baronów, dla których ważniejsze okazały się spory graniczne niż ratowanie kraju. A jakby tego było mało Korina, zawsze stroniąca od magów i ich Połączenia, prawdopodobnie pozostawała nieświadoma zagrożenia. I chociaż garnizon w Kamiennych Wrotach wysłał pewnie posłańców na wschodnie wybrzeże, potrzebowali oni co najmniej siedmiu dni, żeby dotrzeć na miejsce. Hordy Wesmenów mogły spustoszyć cały kraj, aż do wschodniego oceanu i, jak na razie, nikt nie był w stanie ich zatrzymać.
– Na bogów, mamy poważne kłopoty.
– Trafna uwaga – zgodził się Gresse z wnętrza jaskini.
– Nie mówię tylko o nas, mam na myśli całą Balaię.
– Trafna uwaga, tak czy inaczej.
– Co my zrobimy? – zapytał Blackthorne, czując, jak ogrom problemu niczym lawina spadająca z najwyższych szczytów obraca w proch jego wiarę i pewność siebie.
– Wszystko, co tylko będziemy w stanie, przyjacielu. Wszystko, co możemy – odpowiedział Gresse. – Ale po kolei. Pomóż mi wstać, dobrze? Sądzę, że nie powinniśmy opóźniać podróży do Gyernath bardziej niż to absolutnie konieczne.



Dodano: 2006-03-02 13:43:49
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS