NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Weber, David & Evans, Linda - "Wrota piekieł", księga I
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Weber, David & Evans, Linda - "Wrota piekieł"
Tytuł oryginału: Hell's Gate
Data wydania: Luty 2008
ISBN: 978-83-7418-177-8
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 512
Cena: 35,90 zł
Tom cyklu: 1



Weber, David & Evans, Linda - "Wrota piekieł", Księga I #5

Rozdział piąty

Przeczesując swym umysłem otoczenie, badając nim zagłębienia i nierówności terenu, Jathmar czuł tętniącą w piersi cudowną pełnię życia.
Sporządzanie map przy pomocy Talentu bardzo przypominało latanie. Wiedział to, bo zdarzyło mu się latać balonem. Była to część obowiązkowego szkolenia, jakie przechodzili wszyscy licencjonowani członkowie zespołów badawczych. Loty balonem były jednak spokojne i ociężałe. Gondola krążyła po niebie poganiana tam i z powrotem podmuchami kapryśnego wiatru. Słyszał plotki o balonach poruszanych tym nowym – spalinowym – silnikiem, którego próby przeprowadzali niedawno jacyś szaleńcy na Sharonie. Nie spodziewał się jednak po tym wynalazku zbyt wiele. Zresztą – nawet gdyby ta nowinka techniczna jakimś cudem się przyjęła, to rozdzierający uszy huk silnika i jego wstrętny odór nie sprzyjały przyjemnym doznaniom i rozkoszowaniu się podniebnymi podróżami.
Sporządzanie map – Mapowanie – było dużo bliższe temu co, jak wyobrażał sobie Jathmar, musiały czuć ptaki szybujące pomiędzy niebem a lasami i polami mknącymi w dole. Jathmar od zawsze zazdrościł ptakom – nawet tym pospolitym i pogardzanym jak wróble.
„Z drugiej strony – wróble nie potrafią sporządzać map” – pomyślał.
Jathmar uśmiechnął się do siebie. Mapowanie było Talentem, który posiedli jedynie ludzie i to nie wszyscy. Tylko niewielki ułamek z dziesięciomiliardowej rzeszy ludzi mógł się poszczycić akurat tą zdolnością. Oczywiście wychodziło na to, że tak uzdolnionych ludzi było wcale niemało. Z ogółu populacji niemal jedna piąta miała jakiś psioniczny Talent. W przybliżeniu dawało to około dwóch miliardów Utalentowanych, z których Mapować potrafiło jedynie około dwóch procent. Teoretycznie dawało to około czterdziestu milionów Kartografów. Tyle, że ten Talent dzielił się na specyficzne podtypy, które przekazywane były genetycznie z pokolenia na pokolenie. Nie mówiąc już o tym, że przynajmniej połowa z tych, którzy ten konkretny Talent posiedli – miała go rozwinięty w stopniu wykluczającym profesjonalne zastosowania. Kartografami byli oboje rodzice Jathmara, a także troje dziadków. To wyjaśniało korzenie jego silnie wykształconej umiejętności.
W odróżnieniu od Shaylar, matce i babce Jathmara nie udało się zostać członkiniami zespołów badawczych. Udało się im jednak wykorzystać ich wrodzone Talenty w inny sposób – pracowały w Służbie Leśnej, dla której sporządzały mapy dziewiczych lasów, bez potrzeby zakłócania ich spokoju, wykonywały podstawowe badania geologiczne, wytyczały trasy dróg i zdarzało się też czasem, że wzywano je do pomocy przy odnajdywaniu zagubionych na szlaku turystów, choć Kartografowie nie byli w stanie Zobaczyć ludzi. Niekiedy wykonywały też tak nietypowe zlecenia, jak sprawdzanie stanu konstrukcji zapór i sztucznych kanałów.
Mapowanie było Talentem, na który zawsze było duże zapotrzebowanie. Dużo większe niż na Talent jego żony. Telepaci zawsze byli w cenie, lecz było ich również bardzo wielu. Co więcej prawdziwi telepaci także bardzo różnili się pod względem swych umiejętności. Shaylar jednakże była szczególnym przypadkiem. Niewielu innych Głosów dorównywało jej zasięgiem i mocą. To sprawiało, że była ona dla pracodawcy w rodzaju Konsorcjum Chalgyn wprost nieoceniona. W połączeniu z dokładnością z jaką potrafiła wykorzystywać swe umiejętności oraz z tym, że wiązała ją z Jathmarem małżeńska więź dawało to parę, która mogła przebierać wśród ofert pracy.
Jathmar na swój Talent patrzył realistycznie. Dostrzegał zarówno swoje niedociągnięcia jak i zalety. Wiedział, że jest dobrym Kartografem – nawet bardzo dobrym – i wiedział, że Shaylar jest Głosem pierwszej klasy. Zdawał sobie też jednak sprawę, że dopiero właśnie ich współpraca, to w jaki sposób się uzupełniali, nadawało im szczególną pozycję. Zwłaszcza kiedy przychodziło do pracy w dziczy.
Wynikało to z kilku prostych przyczyn. Jathmar Widział nie tylko topografię grzbietów leżących dwie mile na południe od niego i nie tylko gwałtowny zakręt strumienia o milę na północny-wschód, gdzie woda pokonywała spienione kaskady. Widział także to, co znajdowało się pod ziemią. Ten poziom rozwoju Talentu osiągało niewielu tylko Kartografów i to właśnie dlatego tak bardzo nadawał się do pracy w zespołach badawczych.
Drugim powodem, dla którego Halidar Kinshe – protektor ich obojga – tak usilnie zabiegał o to, by pracowali razem, było to, że mógł się tym, co Zobaczył, dzielić z Shaylar.
Właśnie teraz, wytężając uwagę do granic, Jathmar odebrał poświatę czegoś ogromnego i gęstego spoczywającego pod ziemią. Było to duże na tyle, by swymi rozmiarami spowodować drgania pola magnetycznego, w podobny sposób jak temperatura powoduje drganie powietrza. Kartograf odbierał podobne zjawiska niezbyt dokładnie, ale wystarczająco wyraźnie, by mieć pewność, że się nie myli.
Pole magnetyczne rozciągało się w zasięgu jego Wzroku na podobieństwo sieci prostopadłych linii. Tyle, że teraz jedna z nich – leżąca tuż przed nim – odchylała się w bok. To natychmiast przykuło jego uwagę. Dobrze wiedział, co wywoływało tę nietypową, rozległą anomalię pola. W tej okolicy znajdowało się złoże rudy żelaza. Na tyle duże, by rozpocząć natychmiastowe badania. Jeśli okazałoby się wystarczająco bogate – a z poszlak, jakie zebrali do tej pory wynikało, że było ogromne – stanie się wkrótce magnesem (Jathmar uśmiechnął się do tego słowa), który przyciągnie w to miejsce Wydział Wydobycia i Gospodarki Mineralnej Konsorcjum Chalgyn.
Jeśli WWIGM przekształci to złoże w zyskowną kopalnię, to każda tona wydobytej, stopionej i zamienionej w narzędzia rudy zasili tantiemami konta bankowe członków zespołu badawczego. Gdyby to, na co teraz Patrzył było rzeczywiście takim samym złożem jak słynne i bardzo cenne kopalnie Darjiline na Sharonie to Konsorcjum bez wątpienia zajmie się wkrótce jego eksploatacją.
Jedną z zagadek związanych z odkryciami nowych portali było to, że w społeczeństwie, które miało dostęp do wielu identycznych światów, wraz z ich gigantycznymi skarbami w postaci surowców mineralnych, bogatych i nietkniętych ziem uprawnych oraz niezliczoną liczbą dzikiego ptactwa i zwierzyny, nadal istniała konkurencja pomiędzy firmami, a zasoby, o które walczono, okazywały się mimo wszystko ograniczone. Głównych korporacji i konsorcjów było co najmniej piętnaście. Mniejszych firm wysyłających zespoły badawcze za bardzo małe pieniądze zarejestrowano około setki. Wszystkie one zmagały się, by jako pierwsze dotrzeć, do czekających po drugiej stronie nowo odkrytych portali skarbów, takich jak złoże Darjiline. A tych było niewiele.
Dlatego właśnie zespoły tak usilnie starały się jak najszybciej określić swoje położenie, tuż po przejściu niezwykłej granicy dwóch światów. Wieści o tym, że Zarząd Portali wysłał wojsko do budowy nowego fortu przy portalu rozprzestrzeniały się wśród zainteresowanych firm dosłownie z prędkością myśli. Działo się tak nawet pomimo tego, że Głosy pracujący dla firm potrafili szyfrować swoje przekazy.
Telepacie nie było wolno bez wyraźnego zezwolenia ingerować w umysły innych ludzi. Za przekroczenie tego zakazu można było trafić do więzienia, nie mówiąc o nakładanych w takich wypadkach surowych i dotkliwych grzywnach oraz zawsze groźnej możliwości urzędowego zamknięcia spółki, która świadomie wykorzystywała lub chociaż tolerowała tego rodzaju praktyki. Specjaliści od szpiegostwa przemysłowego znajdowali jednak coraz to kolejne – i coraz bardziej wyrafinowane – sposoby na obchodzenie tego konkretnego zakazu. Kiedy zatem Zarząd Portali wysyłał oddział wojsk inżynieryjnych do budowy fortu, konkurujące firmy wysyłały w ten sam obszar swoje zespoły, których zadaniem było odnalezienie jak najkrótszej drogi do jak najcenniejszych działek, zanim uczyni to konkurencja.
Jako pierwsze w nowych światach zazwyczaj powstawały – budowane z zadziwiającą prędkością – stocznie. Dotarcie do wielu złóż i innych cennych terenów bardzo często wymagało pokonania wielkich obszarów mórz i oceanów. Firma, w której posiadaniu znajdowały się konieczne do budowy statków lasy i rudy żelaza zarabiała krocie, sprzedając surowce konkurencji. Oczywiście dopiero po tym, jak sama zgarnęła dla siebie najcenniejsze działki.
Przejścia przez portale były zazwyczaj dostępne dla wszystkich. Dlatego właśnie Zarząd Portali budował przy nich swoje forty. Żołnierze nie przybywali tam by prowadzić wojny, ponieważ w nowych światach nigdy nie napotykano innych ludzkich cywilizacji, lecz po to, by zapobiegać zawłaszczaniu cudzych działek, piractwu oraz wszelkim innym naruszeniom cywilizowanych zasad współżycia, które zdarzały się w warunkach ostrego wyścigu w głąb rozległego i ciągle rosnącego terytorium. Oczywiście to także tylko dzięki fortom Zarząd mógł pobierać opłaty za korzystanie z portali.
Czasy w których przyszło żyć Jathmarowi były wspaniałe i upajające. Uśmiechnął się, wyciągnął notes i ołówek. Sporządził staranną notatkę, wraz z namiarami odczytanymi z kompasu i ruszył w dalszą drogę. Chciał jak najszybciej skończyć wyznaczoną na dziś pracę. Wtedy będą mogli zająć się złożem rudy żelaza.

* * *

Kiedy nadeszło, Talent Jathmara był wytężony do granic możliwości. Badał właśnie z wysiłkiem kontury złoża, których nie mógł dokładnie określić z powodu silnych zakłóceń pola magnetycznego.
Psychiczne uderzenie było tak mocne, że dosłownie wybiło go z kroku. Zatoczył się i upadł na jedno kolano.
Shaylar!
Zerwał się natychmiast na nogi i zatoczył koło, na oślep poszukując źródła nagłego strachu swej żony. Ręką sięgnął do biodra. Ocierająca się o skórę stal zasyczała niczym wąż, kiedy błyskawicznie wyciągnął H&W z kabury. Nie miał jednak do czego strzelać. Znajdował się kilka mil od obozu. Cokolwiek się tam nie działo, nie miał najmniejszych szans dotrzeć tam z pomocą na czas. Przerażenie przemknęło wzdłuż jego nerwów, podczas gdy reszta ciała znieruchomiała na długą, pełną niepokoju chwilę.
Groza i strach Shaylar przetaczały się w nim brutalnymi falami. Jathmar jednak nie był telepatą. Nie wiedział, co się dzieje. Odbierane przez niego strzępy emocji nie dawały mu najmniejszej wskazówki. Każda komórka jego ciała krzyczała, że powinien natychmiast biec z powrotem do obozu, lecz zmusił się do pozostania w miejscu. Oddychał głęboko, by stłamsić narastającą panikę.
„Rzucając się na oślep przez las nie pomożesz nikomu” – powtarzał sobie w myślach.
Stalowa determinacja i rozsądek brzmiące w tej myśli, którą zawdzięczał długiemu, intensywnemu szkoleniu i późniejszym doświadczeniom, uspokoiły jego rozdygotane nerwy. Choć nie było to łatwe – w zasadzie była to najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobił – udało mu się odłączyć od nieustannie bijącej fali uczuć Shaylar. Przez kilka następnych chwil stał w zupełnej ciszy i nasłuchiwał odgłosów lasu. Nie dobiegało go jednak nic nadzwyczajnego. Wiewiórki i ptaki dokazywały wśród drzew niczym rozbrykane dzieci. Wiatr szeleścił wspaniałymi złoto-purpurowymi liśćmi wysoko nad Jathmarem. Klekotały cicho uderzające o siebie gałęzie jeżyny. Wody strumienia wiły się wśród kamieni, przemierzając swą odwieczną, długą trasę od źródeł do morza.
Wśród wszystkich tych zwykłych dźwięków dziewiczej puszczy Jathmar nie potrafił wyodrębnić niczego, co mogło stanowić zagrożenie dla Shaylar lub całego obozu. Shaylar musiała przecież być w obozie. Ghartoun chan Hagrahyl nigdy nie zezwoliłby jej na oddalenie się. Zresztą sama była na to zbyt rozsądna. Wypływał z tego jeden, jedyny wniosek – jeśli chciał się dowiedzieć co zaszło, musiał wracać. Natychmiast.
Trzymając pistolet jedną dłonią zsunął karabin z ramienia i odbezpieczył zamek. W bezpośrednim otoczeniu nie było żadnej oznaki niebezpieczeństwa, ale Jathmar nie miał zamiaru podejmować niepotrzebnego ryzyka. Wsunął rewolwer do kabury i jednym, płynnym ruchem dłoni przeładował karabin.
Metaliczny szczęk zamka podziałał kojąco. Karabin Shertan Model 70 został zaprojektowany jako krótka, podręczna broń co jednak nie umniejszało jego siły rażenia. Strzelał ładunkami kalibru .48 o masie 19,44 gramów. Konstrukcja oparta była na wojskowym karabinie armii ternathiańskiej Model 9. Prędkość wylotowa pocisku w broni Jathmara była niższa niż w pierwowzorze z powodu krótszej lufy, lecz nowy „bezdymny” proch potrafił wyrzucić ciężki nabój z wgłębieniem wierzchołkowym, z prędkością dziewięciuset stóp na sekundę nadając mu energię ponad dwóch tysięcy siedmiuset dżuli. Dawało to potężny odrzut, lecz z drugiej strony pozwalało przebić człowieka na wylot i powalić jednym strzałem każdą ofiarę mniejszą od wielkiego niedźwiedzia grizzly.
W tej chwili wiedza ta była dla Jathmara bardzo krzepiąca. Szalenie wręcz krzepiąca.
Niektórzy członkowie zespołów badawczych nosili karabiny stale załadowane. Pocisk czekał gotów do natychmiastowego strzału w wypadku nagłego zagrożenia. Jednak Jathmar miał większe doświadczenie z bronią palną niż przeciętny traper i potrafił załadować, odbezpieczyć i wystrzelić z karabinu lub pistoletu w ułamku sekundy, nawet w zupełnych ciemnościach lub przy ulewnym deszczu. Wiedział też, że zazwyczaj, w zwykłych okolicznościach, noszenie pocisku w lufie było zwyczajnym kuszeniem losu.
Teraz jednak okoliczności nie były żadną miarą zwykłe.
Załadował więc i ruszył ostrożnie w drogę, z karabinem Model 70 trzymanym oburącz (z palcem wskazującym na zewnątrz kabłąka spustowego). Zmysły Jathmara omiatały okolicę w oczekiwaniu na najmniejszy sygnał zwiastujący zagrożenie. Zmieniły się wrażenia odbierane dzięki emocjonalnej więzi z Shaylar. Przerażenie odeszło i zastąpiło je poczucie rozpaczliwego pośpiechu. Jej emocje coraz bardziej groziły zmąceniem jego własnego, z trudem utrzymywanego spokoju. Nie potrafił jednak wyobrazić sobie niczego złego, co mogło zajść w obozie, więc po raz kolejny stłumił narastającą w sobie panikę i utrzymał równe tempo marszu.
Szedł wolniej, niż chciał. Bez końca powtarzał sobie mantrę pracowników Zarządu, głoszącą, iż racjonalne myślenie jest pierwszą obroną i najskuteczniejszą bronią każdego trapera. Mimo to pośpiech, który wyczuwał poprzez więź, gnał go naprzód. Z każdą chwilą narastał. Miał niemal wrażenie, że słyszy głos Shaylar krzyczący „Pospiesz się!”.
Biorąc pod uwagę moc jej Talentu i ich małżeńską więź, nie musiało to być jedynie wrażenie.
Pomimo że wiedział, że powinien posuwać się ostrożnie zauważył, że mimowolnie przyspiesza. Nie był w stanie nic na to poradzić. Las dokoła nie wyglądał groźnie, a emocje Shaylar ponaglały go z każdą minutą bardziej.
Nie wiedząc kiedy, zaczął biec. Zrozumiał to dopiero, gdy pośliznął się na mokrych liściach, wpadł w krzewy i przetoczył się po wierzchołku leśnego pagórka.
Zatrzymał się na jego szczycie dysząc i przeklinając się za lekkomyślność. Zaczął ponownie nasłuchiwać. Nic. Nadal nie słyszał niczego nadzwyczajnego. Spojrzał na zegarek i spróbował obliczyć jak daleko już dobiegł. Mogło to być jakieś pół mili. Skrzywił się i ruszył w dalszą drogę, tempem będącym kompromisem pomiędzy wymogami bezpieczeństwa, a narastającą w duchu paniką.
Przedzieranie się przez gęste zarośla porastające brzegi strumienia nie było proste. Bujna zieleń powstrzymywała go plątaniną korzeni i gałęzi. Krzewy chwytały go za ubranie, spowalniały.
Z trudem brnął naprzód, przeklinając każdą kolejną przeszkodę. Po chwili zatrzymał się i znów przeklął – tym razem samego siebie.
Przecież był, do cholery, Kartografem. Szedł wzdłuż strumienia jedynie pod wpływem odruchu. Podświadomie wybrał drogę, którą szedł w tę stronę. A przecież dzięki swemu Talentowi miał doskonałe poczucie kierunku i wiedział, w którą stronę iść, by skierować się bezpośrednio na obóz i bez pomocy strumienia. Skręcił więc ostro, oddalając się od jego nurtu. Droga przez las z dala od wilgotnego podłoża okazała się o wiele łatwiejsza. Poszycie nie było tu już tak gęste jak wzdłuż brzegu. Szedł szybciej. Zdolność Widzenia terenu pozwalała Jathmarowi wybierać jak najdogodniejszą trasę pomiędzy drzewami i leśnymi pagórkami.
„Powinienem był wcześniej o tym pomyśleć” – skarcił się surowo w duchu. – „Chyba jednak nie jestem aż tak spokojny, jakbym chciał.”
Po chwili jednak doszedł do wniosku, że nurzanie się w poczuciu winy nic mu nie da i ruszył żwawiej wśród rzednącego lasu.

* * *

Po kolejnych, spędzonych w dręczącej niepewności, trzydziestu minutach dotarł do celu. Czekała go tu nieprzyjemna niespodzianka.
Obóz był pusty.
Zatrzymał się przed polaną, na krawędzi leśnej gęstwiny. Był zbyt ostrożny, by wyjść na otwarty teren nie upewniwszy się wcześniej co mogło na niego tam czekać. Drewniana palisada stała nietknięta w jasnych promieniach jesiennego słońca. Krąg był nieprzerwany nigdzie, poza ziejącym otworem bramy. Widział przez nią namioty, które także tkwiły tam, gdzie stały, kiedy rankiem wyruszał do pracy. Nie zniknęły również osły. Pasły się spokojnie, może tylko wyglądały na nieco bardziej ogłupiałe niż zwykle.
W zasięgu wzroku nie widział jednak żywej duszy. Na polanie nie rozbrzmiewał też żaden nienaturalny dźwięk.
Lód chwycił Jathmara za serce. Śmiertelny, tłumiący myśli chłód, wywołujący z ukrycia wszystkie możliwe przesądy i lęki. Przez kilka chwil niepewności i strachu ledwie oddychał. Wtedy jego wzrok, przesuwający się z jednej strony obozu na drugą padł na coś, czego zupełnie się nie spodziewał. Pobladł i zrozumiał, że patrzy na coś, czego nie miało prawa tu być.
Kamienny kopczyk.
Ktoś przykrył kamieniami jakiś przedmiot, przedmiot o niepokojąco ludzkich kształtach i rozmiarach. Kopiec wznosił się nad brzegiem strumienia w cieniu opuszczonej palisady. Przez jedną przerażającą chwilę Jathmar pomyślał o najgorszym. Potem jednak wziął w nim górę rozsądek. Nadal czuł emocje Shaylar. Nieprzerwanie płynęły ku niemu przez ich małżeńską więź. Żyła. Na pewno nie leżała martwa pod tym kurhanem ze skał. Zadrżał i wysiłkiem woli odepchnął od siebie straszliwy obraz. Po chwili jego umysł znów zaczął pracować zwykłym trybem.
Zamyślił się. Dłuższą chwilę temu słyszał w lesie pojedynczy, karabinowy wystrzał. Czyżby ktoś przypadkowo zastrzelił towarzysza? Trudno było w to uwierzyć. Wszyscy członkowie zespołu, w tym i Shaylar, świetnie posługiwali się bronią. Nikt nie strzeliłby do celu, którego nie widział. Nikt nie wymierzyłby w coś, w co nie chciałby mierzyć, a już na pewno nie w innego człowieka. Żaden z nich zresztą nie nosił załadowanej i odbezpieczonej broni.
Kto więc nie żył? I w jaki sposób zginął? Przecież nie ścinali nawet drzew, więc nie mógł nikogo przygnieść padający pień.
Wahał się jeszcze przez chwilę, po czym wyszedł ostrożnie na polanę z kolbą karabinu pod pachą. Lufę skierował do dołu, żeby nikt nie mógł jej odbić na bok ani wyrwać mu broni z rąk. Palec wskazujący nie spoczywał już bezpiecznie na kabłąku. Oparł go na spuście, w pełnej gotowości do strzału. Tak przygotowany, Jathmar przekroczył niedokończoną bramę.
W obozie było bardzo cicho. Klapy namiotów pozostawiono otwarte, jakby mieszkańcy opuszczali je w wielkim pośpiechu. Kołysały się poruszane delikatnymi podmuchami wiatru wiejącego poprzez splecione gałęzie palisady. Jathmar zrobił szybki obchód, by upewnić się, że nikt nie ukrywa się przed jego wzrokiem w którymś z namiotów. Czuł się jak idiota. Polował na bandytów, których przecież nie miało prawa tu być. Po chwili zrozumiał, że rozsądek znów miał rację. Nie było tu nikogo. Obóz był całkowicie opustoszały.
Cofnął się i wszedł do namiotu chan Hagrahyla. Rzeczy należące do dowódcy ekspedycji leżały porozrzucane, jakby w wielkim pośpiechu. Jathmar zmarszczył brwi i zastanowił się znowu. Co takiego, na wszystkich niezliczonych uromathiańskich bogów, mogło skłonić chan Hagrahyla do porzucenia obozowiska i wycofania się do portalu? Takiej decyzji nie podjął jeszcze nigdy żaden szef zespołu badawczego. Cofano się jedynie w wypadku natrafienia na konkretne zagrożenia: erupcje wulkanów, trzęsienia ziemi, pożary lasów. Nawet, gdyby rzeczywiście natknęli się na bandytów ucieczka wiązała się z większym ryzykiem niż obrona, w dobrze do tego celu przystosowanym obozie. Ich zespół był zresztą na tyle liczny i dobrze uzbrojony by stawić czoła każdej typowej bandzie. Fakt jednak był taki, że były żołnierz zdecydował się wycofać ku portalowi. I to na tyle szybko, że nie zaczekał na Jathmara.
Był tym wszystkim tak zaskoczony, że zaczął się zastanawiać, z jakiego powodu założył, że opuszczenie obozu było ucieczką.
„Ponieważ, idioto” – podpowiedział mu zdrowy rozsądek – „jesteś mężem Shaylar, która jest głosem i w tej chwili stara się co sił, żebyś za nią podążał jak najszybciej potrafią cię nieść twoje wielkie, płaskie stopy”
Rzut oka na wnętrze ich własnego namiotu potwierdził jego przypuszczenia. Shaylar pakowała się równie pospiesznie, co chan Hagrahyl. Zostawiła ubrania, prowiant, przybory kuchenne... wszystko poza siekierką, bronią i mapami. Nagle zauważył oparty o śpiwór, swój własny plecak.
W jedną z kieszonek Shaylar wcisnęła wystającą karteczkę. Spisany w pośpiechu liścik.
„Ktoś zamordował Falsana. Nie wiemy kto, nie wiemy ilu, ani skąd przyszli. Ghartoun zdecydował, że nie możemy na ciebie czekać. Idź prosto do portalu – uważaj na siebie ukochany.”
Napisała tylko tyle... i aż tyle.
Poczuł wstrząs silny jak uderzenie armatnią kulą. Ktoś zamordował Falsana? Wzdrygnął się i poczuł strużkę zimnego potu spływającą mu wzdłuż kręgosłupa. Wcześniej czuł się głupio, szukając w obozie ewentualnych wrogów. Teraz okazało się jednak, że od początku miał rację. Instynkt go nie zwiódł. W tym wszechświecie był ktoś poza nimi. Ktoś, kto potrafił zabijać. Ktoś obcy.
„Bogowie w niebiosach...” – wyszeptał.
Obcy człowiek?
Nic dziwnego, że chan Hagrahyl zdecydował się nie zwlekając ruszyć do portalu. Taka sytuacja przerastała ich możliwości. I to znacznie. Jathmar także nie zwlekał ni chwili dłużej. Zatrzymał się tylko na moment, by przejrzeć zawartość plecaka. Z uznaniem pokiwał głową widząc, co zdecydowała się spakować mu Shaylar. Dwudniowa racja żywności, broń i amunicja do pistoletu i karabinu. Oraz siekierka. Nie było też żadnej z ich map ani notesów. Bez wątpienia znajdowały się teraz w jej plecaku.
Jathmar zarzucił plecak na ramiona, rzucił okiem na resztę ich rzeczy, napełnił manierkę i ruszył forsownym truchtem. Zabójcy Falsana mogli równie dobrze być tylko parę minut za nim – wystrzał słyszał przecież już dość dawno. Szybkość biegu liczyła się teraz o wiele bardziej od wymogów ostrożności.
Nie próbował nawet zacierać za sobą śladów. Bez względu na to, jak bardzo by się nie starał każdy doświadczony tropiciel i tak wyśledziłby go z łatwością. Odciski stóp, złamane gałązki i wymięte liście pozostawione przez osiemnastu spieszących się ludzi stanowiły szlak tak wyraźny, jak imperialna droga w Ternathii. Wiedział, że im szybciej oddali się od obozu, tym bardziej będzie bezpieczny. Jeśli natomiast doszłoby do walki jego broń mogła zagwarantować mu wystarczającą do przeżycia przewagę.
O ewentualnym starciu pomiędzy ich zespołem a mordercami Falsana nie chciał nawet myśleć. Nie chciał myśleć o zagubionej w walce Shaylar. Sama ta myśl dławiła go i nie pozwalała biec. Jathmar parł mimo to naprzód ogromnie wdzięczny, że trasa, jaką rankiem obrał Falsam zbaczała o niemal sto dwadzieścia stopni od kierunku, w którym znajdował się portal. Człowiek, który zabił jego towarzysza, musiał najpierw odnaleźć obóz, a dopiero potem podążyć ich śladem do portalu. Jeśli będą biegli wystarczająco szybko istniała szansa, że dotrą do fortu kapitana Halifu i jego załogi na czas.
Po chwili stwierdził, że klnie w rytm kroków. Osiemdziesiąt lat! Ekspedycje z Sharony badały multiwersum już od osiemdziesięciu lat i przez cały ten czas nie natrafiły na najmniejszy nawet ślad istnienia innych ludzkich cywilizacji. Dlaczego akurat teraz? Dlaczego właśnie oni?
Skupił się na tłumieniu własnego gniewu. Zdawał sobie sprawę, że była to jedynie zasłona dymna, pozwalająca zapomnieć mu o własnym strachu. Nie mógł jednak pozwolić, by jakiekolwiek uczucie zaćmiło mu myśli. Oskarżanie multiwersum o wpędzenie Shaylar w niebezpieczeństwo także nie miało najmniejszego sensu. Tak naprawdę, to on sam był temu winien. To on przecież walczył o to, by wraz z nim pracowała w zespole.
„Sam ją w to wpakowałeś” – pomyślał ponuro – „więc sam teraz będziesz musiał ją z tego wydostać.”
Nieustanny szept docierający do niego przez małżeński węzeł zdawał się karcić go za te myśli. Oboje chcieli tej pracy. Nie tylko on. Jathmar skrzywił się. Wiedział, że Shaylar ma rację. Spróbował pozbyć się poczucia winy choć szło mu to opornie. Wreszcie jednak udało mu się je nieco stłumić. Cały czas szedł śladami zespołu. Uważnie wypatrywał po drodze urwisk i wykrotów. Nie mógł sobie teraz pozwolić na skręcenie kostki czy złamanie nogi. Bez przerwy nasłuchiwał też pogoni.
Żałował tylko jednej rzeczy. Nie Widział tego, co znajdowało się za nim. A właściwie to – tych, którzy byli gdzieś z tyłu. Jathmar Widział tylko sam teren – nie Widział natomiast ani ludzi, ani zwierząt. Jego Talent różnił się od patrzenia fizycznym wzrokiem. Nie Widział wiernego odbicia rzeczywistości. Oglądał kontury, kształty, wybrzuszenia i zagłębienia, miejsca gęste i luźne, które nauczył się identyfikować jako strumienie, złoża surowców, różne odmiany gleby i wszystko inne z czego zbudowane były światy. W tej chwili wiele oddałby za zdolność obserwacji terenu za swymi plecami. Za możliwość obserwacji tych, którzy zabili Falsana. Do tego jednak potrzebny był Talent Kreślarza lub Dalekowidza.
Tymczasem był on jedynie zdenerwowanym Kartografem. I to wcale nienajlepszym.
Nie zwracał uwagi na drażniące świerzbienie między łopatkami. Zmusił kręgosłup by nie przeczuwał już ciosu z ukrycia i skupił się na utrzymaniu jak najszybszego tempa biegu.
Szlak wiódł cały czas pod górę. Jathmar był w doskonałej kondycji fizycznej. Każdy, kto tyle czasu co on spędziłby na wędrówkach z zespołem byłby w dobrej formie. Mimo to tak znacznego wysiłku nie wymagał od swego ciała już od dłuższego czasu. W udach i łydkach zaczął odczuwać bolesne napięcie. Także i oddech stał się jak na jego gust zbyt ciężki. Karabin z każdym krokiem zdawał się ważyć więcej. Biegł już około piętnastu minut, gdy nagle, zza zasłony krzewów dzikiej róży tuż przed nim rozległo się ciche wołanie.
– Jathmar!
Zatrzymał się natychmiast i ciężko dysząc odwrócił w stronę, z której dobiegał głos.
– Ghartoun? – wydyszał. Zza krzewu wyszedł przysadzisty były żołnierz.
– Jakiś ślad pościgu? – zapytał spokojnie lecz nagląco. Jathmar poczuł ulgę. Kolana lekko się pod nim ugięły. Pokręcił przecząco głową i znacznym wysiłkiem woli wyprostował zmęczone nogi.
– Nie. Jeszcze nie. Obóz był nietknięty. Niczego też nie słyszałem.
– Przynajmniej tyle dobrze – mruknął chan Hagrahyl. – Szybko nas dogoniłeś. Miejmy nadzieję, że zabójcy Falsana nie są tak samo sprawni. Dobra. Ruszamy.
Jathmar przecisnął się przez różany krzew w ślad za chan Hagrahylem. Shaylar rzuciła mu się w ramiona i mocno go przytuliła. Nie była roztrzęsiona, lecz wyczuwał napięcie usztywniające jej mięśnie. Uczucia popłynęły przez łączącą ich więź silnym strumieniem.
– Tak bardzo się bałam – wyszeptała lgnąc do jego piersi. – Dzięki bogom, że udało ci się nas odnaleźć!
– Ciii – Jathmar uniósł palcem brodę żony i złożył jej na ustach delikatny pocałunek, po czym spojrzał na jej wypchany plecak i zmarszczył brwi. – To za ciężkie dla ciebie.
– Wiem, ale bałam się to wszystko zostawić, na wypadek gdybyś...
Głośno przełknęła ślinę. Jathmar położył jej palec na wargach.
– Nie mów tego, ukochana. Nie stało się... Poczekaj – zsunął swój plecak, otworzył jej i przepakował rzeczy. – Teraz powinno być lżej.
Kiedy pomógł jej ponownie założyć plecak wydała z siebie westchnienie ulgi.
– Wspaniale. Dzięki.
– Nie ma o czym mówić moja damo – uśmiechnął się i skłonił dwornie. Shaylar uścisnęła jego dłoń.
Ruszyła za resztą zespołu. Jathmar został nieco z tyłu, rozmyślnie zajmując pozycję pomiędzy żoną a tym, co czaiło się gdzieś za nimi. Szli szybko. Nie był to już bieg, ale różnica była niemal niezauważalna. Szlak nie należał do najłatwiejszych. Nadal wspinali się pod górę wśród gęstych krzewów, zwalonych pni i głębokich rozpadlin. Przez głowę Jathmara przemknęło, że kiedy przemierzali tę trasę w przeciwnym kierunku nie wydawała się aż tak trudna. Znów musiał się otrząsnąć.
„Bądź chociaż sprawiedliwy” – powiedział sobie. – „To nie droga jest tak trudna, tylko ty jesteś śmiertelnie wystraszony, a poza tym starasz się iść pięć raz szybciej niż przedtem”.
Chan Hagrahyl nakazał marsz przez bite dwie godziny bez odpoczynku. Shaylar brnęła ponuro naprzód. Z pozoru trzymała się dzielnie, lecz Jathmar wyczuwał ból jej mięśni i zmęczenie. Bardzo potrzebowała odpoczynku, choć skrzętnie skrywała to przed resztą zespołu. Nigdy wcześniej nie był z niej tak dumny. Nigdy wcześniej też nie bał się o nią tak bardzo. Nie zaskoczyło go też, że kiedy chan Hagrahyl zatrzymał kolumnę Shaylar porzuciła dumę i ciężko dysząc padła na ziemię.
Krępy Ternathianin – były oficer imperialnej armii – spojrzał z niepokojem na las za nimi. Wpatrywał się intensywnie między pnie, jakby chcąc się przebić wzrokiem przez zbyt gęste listowie, krzewy i drzewa. Barris Kassel i inni byli żołnierze bez słowa otoczyli miejsce postoju obronnym kręgiem. Stanęli na straży, podczas gdy pozostali członkowie zespołu pili i starali się złapać oddech.
Shaylar oddychała już równym tempem, lecz Jathmar nadal czuł jej przemożne wyczerpanie.
„Nie da rady iść tym tempem godzina za godziną” – pomyślał z rozpaczą. – „Nie dojdzie do portalu.”
Nie był też wcale pewien, czy reszta wytrzyma tak zabójczy marsz. Sam czuł wyraźne oznaki zmęczenia, a Braiheri Futhai był co najmniej tak samo zdrożony jak Shaylar. Jathmar starał się nie dopuszczać do siebie niepokoju. Nie chciał, by odebrała go Shaylar, lecz nie udało mu się. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Spróbował się uśmiechnąć i kiedy w jej uśmiechu dostrzegł odwagę i miłość niemal pękło mu serce.
„Bycie tu przy tobie jest warte każdego ryzyka i niebezpieczeństwa” – powiedziała mu swym uśmiechem. Jathmar odpowiedział tym samym i zdał sobie sprawę, że nigdy nie kochał jej mocniej.
Chan Hagrahyl dał cichy rozkaz do wymarszu. O wiele za wcześnie



Dodano: 2008-01-25 13:02:57
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS