NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Weber, David & Evans, Linda - "Wrota piekieł", księga I
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Weber, David & Evans, Linda - "Wrota piekieł"
Tytuł oryginału: Hell's Gate
Data wydania: Luty 2008
ISBN: 978-83-7418-177-8
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 512
Cena: 35,90 zł
Tom cyklu: 1



Weber, David & Evans, Linda - "Wrota piekieł", Księga I #1

Rozdział pierwszy

Wysoki żołnierz wyglądał jakby żywcem wycięto go z plakatu zachęcającego do wstąpienia do wojska. Jasne włosy i słuszny wzrost były spadkiem, który otrzymał od swych przodków z północnego Shalhoman. Teraz jednak znajdował się daleko, bardzo daleko – cały wszechświat dalej – od tamtejszych stromych klifów i skutych lodem fiordów. Jego maskujący mundur polowy był starannie wykrochmalony i wyprasowany w ostre jak brzytwa kanty. Stał na prowizorycznym, pokrytym błotem lądowisku, odwrócony plecami do majaczącego za nim portalu. Na tle polany, którą wydarto pyszniącej się dokoła dżungli, gdzie rozstawiono obóz, nieskazitelny mundur wyglądał równie nie na miejscu, jak obsypane już jesiennymi pocałunkami złota i czerwieni leśne giganty rosnące po drugiej stronie portalu. Wydawało się też, że jest całkowicie uodporniony na bzyczące mu koło ucha roje owadów nadlatujących z pobliskich bagien. Na ramieniu podoficera widniała oznaka Drugiej Andarańskiej Temporalnej Brygady Rozpoznawczej. Siwe kosmyki okalających jego skronie włosów zgrabnie harmonizowały z surowym, naznaczonym doświadczeniem, opalonym obliczem żołnierza.
Uniósł wzrok i spojrzał w oślepiająco jasne, popołudniowe niebo. Szaroniebieskie oczy, porażone promieniami zachodzącego słońca, zwęziły się w szparki. Hełm trzymał sztywno pod lewą pachą, a kciuk prawej dłoni zahaczył o skórzany pasek swej zawieszonej na ramieniu dragońskiej kuszy. Stał tak w nieznośnym upale już ponad pół godziny. Temperatura nie wywierała na nim większego wrażenia. Na mundurze nie było znać najmniejszego nawet śladu potu, choć to akurat z pewnością było mylące.
Wydawało się, że może tak stać – jeśli zajdzie potrzeba – przez cały następny tydzień. W końcu jednak na bezchmurnym błękicie nieba pojawił się czarny punkcik. Nozdrza żołnierza zadrgały z zadowolenia.
Przez chwilę obserwował jak ciemna kropka, powoli tracąc wysokość, zbliża się do lądowiska. Uniósł hełm i wsunął go sobie na głowę. Pochylił kark i osłonił oczy lewą ręką. Schodząc do lądowania smok podał skrzydła do tyłu. Z ziemi zerwały się tumany kurzu i zeschłych traw. Powiał silny wiatr, wzbudzony uderzeniami pokrytych opalizującymi łuskami skrzydeł wielkiej bestii. Podoficer odczekał, aż na ziemi znieruchomieje ostatnia z rozszalałych gałązek, opuścił dłoń i wyprostował się.
Przylot smoka był wyraźnym świadectwem tego, jak bardzo niedostępna była ich wysunięta placówka. Od bazy na wybrzeżu – którą zbudowano tam, gdzie w rodzimym wszechświecie żołnierzy ciągnęły się bagna królestwa Farshal, w północno-wschodnim Hilmar – posterunek dzieliło nieco ponad siedemset dwadzieścia mil. Siedemset dwadzieścia mil bardzo niegościnnego terenu. Tutejsze błoto było równie wszechobecne jak to w Hilmar, więc transport powietrzny stanowił jedyny sensowny sposób przemieszczania się. Sam podoficer dotarł z powrotem do bazy regularnym rejsem transportowego smoka niecałe czterdzieści osiem godzin temu. W trakcie podróży miał okazję przyjrzeć się dokładnie podmokłym terenom i zrozumiał jak ciężko byłoby poruszać się drogą lądową. Nie potrafił sobie odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób ktokolwiek zdoła wykorzystać pełnię możliwości portalu umieszczonego w środku tego zapomnianego przez bogów bagna. Nie wątpił jednak, że Zarząd Trans-Temporalnego Transportu Unii ma jakiś plan. ZTTTU dysponował przecież najlepszymi zespołami inżynierów we wszechświecie – a dokładniej we wszystkich znanych wszechświatach. Byli to ludzie posiadający doświadczenie w obsłudze portali znajdujących się w jeszcze mniej urokliwych miejscach.
Tak przynajmniej głosiła fama.
Smok posłuszny rozkazowi pilota opuścił się na kolana. Na uprzęży zamontowanej do ramion potwora zjechał tylko jeden pasażer. Przybysz miał ciemne włosy i oczy. Był jeszcze wyższy od podoficera, mimo że wyglądał młodziej. Na obu krawędziach kołnierzyka nosił srebrną tarczę oznaczającą rangę setnika. Podobnie jak podoficer na ramieniu miał oznakę 2. ATDR i plakietkę z nazwiskiem – Olderhan, Jasak – na piersi. Powiedział coś do pilota i ruszył zdecydowanym krokiem przez błoto ku swemu jednoosobowemu komitetowi powitalnemu.

* * *

– Witamy z powrotem na naszym zadupiu! – szczeknął podoficer błyskawicznie stając na baczność. Zasalutował służbiście.
– Tak. Dziękuję starszy mieczniku Threbuch – odparł przybysz przyjaźnie i zasalutował dużo bardziej swobodnie niż jego rozmówca. Wyciągnął rękę i mocno uścisnął dłoń starszego mężczyzny. – Ufam, że góra miała dobry powód, by mnie tu z powrotem ściągać, Otwal – dodał oschle na co podoficer zareagował uśmiechem.
– Wolałbym, żeby nie – to znaczy wolałbym, żeby pana tu nie ściągano – ale mam wrażenie, że tym razem im pan wybaczy – powiedział. – Swoją drogą jestem zaskoczony, że udało się im pana odszukać. Spodziewałem się, że o tej porze będzie pan już daleko w drodze powrotnej do Garth Showma.
– Też miałem na to nadzieję – przyznał cierpko Olderhan i pokręcił głową. – Niestety. Setnik Thalmayr zamarudził gdzieś po drodze, a magister Halathyn okazał się na tyle sprytny, że udało mu się mnie złapać. Gdyby zaczekał jeszcze choć dwa dni na Thalmayra byłbym już na statku, na tyle daleko od brzegu, że pewnie by mi się upiekło.
– Przykro mi, Sir – starszy miecznik uśmiechnął się szeroko. – Mam nadzieję, że przekaże pan Dowodzącemu Pięcioma Tysiącami, że mimo wszystko starałem się odesłać pana do domu na te urodziny.
– Och, ojciec wybaczy ci z pewnością, Otwal – zapewnił Jasak. – Choć teraz to przecież matka...
– Tylko nie to! – miecznik zadrżał przestraszony. – Nadal nie mogę zapomnieć tego, co pańska matka powiedziała mi, kiedy pięciotysięcznik przeze mnie spóźnił się na rocznicę ich ślubu.
– Ojciec nadal to pamięta. Jest ci wdzięczny za to, że w ogóle wrócił wtedy do domu – zauważył setnik. Miecznik wzruszył ramionami.
– Pięciotysięcznik okazał się po prostu zbyt twardy. To mężczyzna, któremu żaden jaguar nie dałby po prostu rady, Sir. Jedyną moją zasługą było zatamowanie krwotoku.
– Sam się głupiec w tę historię wpakował i niczego więcej na pewno wtedy od ciebie nie chciał. – Miecznik badawczo rzucił okiem na młodszego mężczyznę. Setnik zaśmiał się. – To własne słowa ojca, Otwal. Przyrzekam ci, że nie można mnie oskarżyć o brak szacunku wobec taty.
– Wedle rozkazu, setniku – miecznik skinął głową.
– Skoro jednak nasi panowie i władcy uznali za stosowne oderwać mnie od urodzinowego tortu, to pewnie zaraz powiesz mi dlaczego, starszy mieczniku – głos setnika zabrzmiał nieco ostrzej. Brązowe oczy uważniej spojrzały na starszego żołnierza. Podoficer przyjął bardziej oficjalną pozę.
– Obawiam się, że szczegóły będzie musiał przekazać panu magister Halathyn. Wiem tylko tyle, że według niego testy potencjału pola tutejszego portalu wykazują, że w pobliżu może znajdować się jeszcze jeden. I to duży.
– Jak duży? – zapytał Jasak mrużąc oczy.
– Naprawdę nie wiem, Sir – odparł Threbuch. – Wydaje mi się, że magister Halathyn też jeszcze nie potrafi tego określić. Słyszałem tylko, jak mówił coś o klasie ósmej.
Jasak Olderhan uniósł brwi i cicho zagwizdał. Największym, odnalezionym dotąd portalem trans-temporalnym był portal Selkara. Należał on jednak do klasy siódmej. Jeśli magister Halathyn rzeczywiście wykrył tu ósemkę, to ten tonący w błocie kawałek dżungli stanie się wkrótce bardzo drogim kawałkiem dżungli.
– No, skoro to o coś takiego chodzi, starszy mieczniku – powiedział spokojnie po chwili – to prowadź mnie prosto do magistra Halathyna.

* * *

Halathyn vos Dulainah był bardzo sztywnym, bardzo ciemnoskórym i bardzo siwym człowiekiem o żylastej posturze. Bez wątpienia nie był jednak bardzo młody. Jasak nie miał pewności, lecz podejrzewał, że starzec dawno już przekroczył wiek, w którym urzędnicy Zarządu zezwalali Obdarzonym na odejście na spoczynek. Oczywiście magistrowi Halathynowi nikt nie śmiał powiedzieć tego prosto w twarz. Od kilkudziesięciu lat naukowiec stanowił klasę sam dla siebie. Klejnotem w koronie ZTTTU był od chwili, kiedy – dwadzieścia lat temu – opuścił Akademię Mythal Falls. Od tamtej też pory niezwykle bawiło go opowiadanie nominalnym przełożonym, gdzie mogą sobie wsadzić swoje przepisy.
Nigdy nie wyjaśnił Jasakowi z jakiego powodu znalazł się w samym środku tego wilgotnego i zarobaczonego bagna. Nie powiedział także, dlaczego magister Gadrial Kelbryan, jego zastępca w Instytucie Garth Showma, przybyła tu za nim. Halathyn powtarzał tylko – z naiwnością, której nie udałby lepiej dwunastolatek przyłapany na wykradaniu ciasteczek ze spiżarni rodziców – że jest tu „na wakacjach”. Jasak nie wątpił, że starzec miał na tyle silne wpływy w ZTTTU, iż był w stanie spowodować by regularne transporty naginano do potrzeb jego wypoczynku, lecz podejrzewał, że tym razem chodzi raczej o jakiś tajny projekt naukowy. Magister Halathyn, rzecz jasna, nigdy tego nie potwierdził. Za bardzo bawiła go atmosfera tajemnicy, by tak łatwo dopuścił do jej rozwiania.
Starzec, jak zdradzały zarówno kolor jego skóry jak i „vos” przed nazwiskiem, był Mythalaninem i członkiem kasty shakira. Jasak Olderhan z zasady nie był zagorzałym wielbicielem Mythalan. Jeszcze mniejszą estymą darzył członków wspomnianej kasty. Magister Halathyn stanowił jednak wyjątek od reguły. Nie tylko zresztą od tej.
Gdy Jasak i idący za nim starszy miecznik Threbuch wkroczyli do namiotu, stukocąc buciorami o drewniane deski podłogi magister podniósł wzrok. Stuknął rysikiem w trzymany w ręku kryształ, zabezpieczając tym ruchem swoje notatki i obliczenia, i uśmiechnął się do setnika znad szklistego urządzenia.
– Jak się miewa mój ulubiony barbarzyńca? – zagaił wyśmienitą andariańszczyzną.
– Dziki i niepiśmienny jak zwykle, panie magistrze – odpowiedział z uśmiechem Jasak po mythalańsku.
Magister zachichotał z uznaniem i wyciągnął dłoń. Po powitaniu poprawił swoje płócienne, polowe krzesełko i wskazał gestem Jasakowi identyczne siedzenie stojące po drugiej stronie biurka.
– Przejdźmy do rzeczy Jasak – powiedział, gdy młodszy żołnierz wykonał niemy rozkaz. – Przepraszam, że cię tu z powrotem ściągnąłem. Dobrze wiem jak ciężko było załatwić wyjazd na urodziny i wiem, że twoi rodzice na pewno porządnie się już stęsknili. Pomyślałem jednak, że przy tym akurat sam chciałbyś być osobiście. Co więcej, z całym szacunkiem dla setnika Thalmayra, nie jest mi specjalnie przykro, że nie dotarł na czas. Po prostu wolę, żebyś to właśnie ty dowodził tu jeszcze przez jakiś czas.
Jasakowi udało się powstrzymać grymas zanim ten odbił się na jego twarzy. Nie był to najprostszy wyczyn jego życia. Co prawda bardzo chciał – po raz pierwszy od sześciu lat – spędzić urodziny w domu, w rodzinnym Garth Showma, lecz przekazanie dowództwa nad „swoimi” ludźmi Hadrignowi Thalmayrowi wcale mu się nie uśmiechało. Częściowo dlatego, że był zazdrosny i dumny ze „swojej” kompanii C, a po części dlatego, że Thalmayr – choć starszy wiekiem – został przeniesiony do Drugiej Rozpoznawczej ledwie siedemnaście miesięcy temu. Z jego akt wynikało, że jest kompetentnym i dobrym oficerem, ale Jasak miał okazję spotkać go kilkukrotnie i nie spodobał mu się brak elastyczności starszego oficera. Bardzo jasno widział, że wcześniejsza służba w oddziałach piechoty liniowej wywarła niezatarte piętno na jego psychice, przekształcając go w człowieka z wyobraźnią, która nigdy nie była w stanie wykroczyć poza suche przepisy regulaminu. W oddziałach Rozpoznania Temporalnego nie było to mile widziane.
Nie mógł o tym jednak rozmawiać z cywilem, nawet jeśli ten cywil był osobą tak szanowaną jak magister Halathyn.
– Starszy miecznik wspominał coś o klasie osiem – powiedział brzmieniem głosu zamieniając stwierdzenie w pytanie. Magister Halathyn przytaknął.
– Chyba, że i ja, i Gadrial grubo się mylimy – zauważył machając ręką w kierunku liter i ezoterycznych formuł połyskujących w przejrzystym wnętrzu kryształu – to mamy tu do czynienia z co najmniej ósemką. Mam bowiem podejrzenia, że ten portal może być nawet większy.
Jasak oparł się na krześle i uważnie przyjrzał się pomarszczonej twarzy naukowca. Gdyby ostatnie słowa usłyszał od kogo innego zbyłby je, uznając, że ma do czynienia z wytworem rozbuchanej akademickiej fantazji. Magister Halathyn nigdy jednak nie oddawał się fantazjom.
– Jeśli się pan jednak nie myli – powiedział po chwili milczenia setnik – cały ten łańcuch tranzytowy może stać się dla Zarządu o wiele bardziej istotny niż dotąd.
– Może tak – zgodził się magister Halathyn – a może i nie – skrzywił się. – Bez względu na to jak duży okazałby się nasz nowy portal – stuknął w kryształ zamykając swe notatki – to ten tutejszy – wskazał przez okno namiotu na wznoszącą się na zachodnim skraju bagnistej polany potężną i niezwykłą dziurę we wszechświecie – to tylko trójeczka. To oczywiste wąskie gardło dla trasy wiodącej przez naszą domniemaną ósemkę. Nie mówiąc już o tym, że i teraz znajdujemy się u kresu kosmicznie wręcz niewygodnej trasy.
– Wydaje mi się, że to po części będzie zależało od tego, jak odległy okaże się pański nowy portal od drugiej strony tego tu – zauważył Jasak. – Teren stąd po wybrzeże jest fatalny, ale to w końcu tylko siedemset mil.
– Siedemset dziewiętnaście koma trzy mile – poprawił magister Halathyn uśmiechając się krzywo.
– Dokładnie tyle – zgodził się Jasak odpowiadając uśmiechem na uśmiech. – Tak czy inaczej, to nadal śmiesznie blisko w porównaniu z większością innych połączeń między portalami. A jeśli nowy portal okaże się relatywnie niedaleko naszej trójki to mamy do czynienia z dubletem.
– Zaiste prymitywne określenie przestrzennie kongruentnej strefy transferu trans-temporalnego – powiedział surowo Halathyn.
– Ja z natury jestem zaiste prymitywnym facetem – zgodził się wesoło Jasak. – Jakkolwiek by tego nie dzielić to i tak wyjdzie dwa do jednego.
– To prawda – przyznał Halathyn. – Przy założeniu oczywiście, że nasze obliczenia są prawidłowe. Gdyby okazało się, że nowy portal jest tak wielki jak myślę i, że jest blisko spokrewniony z tym tutaj, to nie wykluczałbym też możliwości, że mamy do czynienia ze skupiskiem.
Mimo wielu lat utrzymywania dyscypliny, magister nie zdołał ukryć ekscytacji w głosie ani też błysku w oku. Jasak wcale się temu nie dziwił. Skupisko portali... Przez większą część dwustu lat od początku eksploracji zespoły badawcze ZTTTU zdołały zlokalizować tylko jedno skupisko – Skupisko Zholhara. Dublety były codziennością. W całej historii wykryto jedynie szesnaście trypletów – co stanowiło mniej niż jeden na dziesięć. Odkrycie skupiska podobnego do tego w Zholharze miałoby więc dosłownie nieocenioną wartość.
W takiej odległości od centrum cywilizacji – znajdowali się na samym końcu Łańcucha Lamii, sporo ponad trzy miesiące podróży z Arkany, nawet jeśli pokonać całą tę odległość na priorytetowym smoku – to nawet skupisko wymagać będzie długich lat do pełnego wykorzystania. Jeśli jednak magister Halathyn miał rację, to ten łańcuch tranzytowy miał stać się o wiele cenniejszy niż dotąd. A ZTTTU nada mu z pewnością najwyższy możliwy status rozwojowy.
– Oczywiście – ciągnął Halathyn tonem człowieka, który z trudem trzyma emocje na wodzy – nie wiemy dokąd prowadzi ten mój nowy portal. Może wychodzić w samym środku Wielkiej Pustyni Ransarańskiej. Albo na jakiejś wyspie na środku Oceanu Zachodniego, tak jak Wylot Rycarh. Może też prowadzić w samo serce czapy polarnej.
– Może się też okazać, że wynosi parę tysięcy stóp nad ziemię. Nie chciałbym zrobić tam pierwszego kroku – zgodził się Jasak. – Ale jeśli chcemy się o tym przekonać, to musimy to sami sprawdzić, prawda?
– Czytasz mi w myślach – przytaknął magister. Setnik spojrzał na głównego miecznika.
– Jak szybko możemy wyruszyć w kierunku wskazanym przez magistra, mieczniku?
– Obawiam się, że setnik będzie musiał spytać o to półsetnika Garlatha – odparł Threbuch monotonnie. Jasak skrzywił się nieprzyjemnie. Bezbarwny ton głosu miecznika aż zbyt wyraźnie dawał do zrozumienia, co żołnierz myśli (i jeszcze parę innych rzeczy) o Dowodzącym Pięćdziesięcioma Shevanie Garlathu, oficerze Unii Arkany. Niestety, Jasak Olderhan miał osobiście dokładnie takie samo zdanie jak starszy podoficer jego kompanii.
– Jak sobie zapewne setnik przypomina – miecznik ciągnął jeszcze bardziej monotonnym głosem – ostatnią pańską decyzją przed odlotem było wydanie trzeciemu plutonowi zgody na urlop. W tej sytuacji to półsetnik Garlath przejął dowództwo.
Jasak przeklął się w duchu. Threbuch taktownie przypomniał mu, że pozostawienie Garlatha samego na tym zadupiu było jego własnym pomysłem. Ten pomysł w swoim czasie wydawał się dobry, nawet pomimo, że okazał się w końcu niezbyt trafiony. Nie – nie niezbyt. Bardzo nietrafiony. Widział zresztą, że choć miecznik Threbuch nie zaprotestował otwarcie ani słowem, to wyraz jego twarzy świadczył o tym, że decyzja o przekazaniu dowództwa Garlathowi bardzo mu się nie podobała. I to nie dlatego, że nie rozumiał, że półsetnik Therman Ulthar i jego ludzie zasłużyli na przepustkę, ale dlatego, iż uważał Shevana Garlatha za najmniej kompetentnego dowódcę plutonu w całej brygadzie. Powierzanie mu dowództwa czegokolwiek bardziej skomplikowanego od kramu z piwem nie mieściło się – w opinii miecznika – w definicji „dobrego pomysłu”.
– Musielibyśmy odwołać z wybrzeża pluton półsetnika Ulthara, gdyby zechciał go pan wykorzystać – dodał miecznik nadal wykazując się niezwykłym taktem.
Jasak poczuł ochotę, by wtrącić, że skoro magister Halathyn odwołał już jego z głównej bazy kompanii na wybrzeżu, to nie było najmniejszego powodu, który mógł by go powstrzymać przed ściągnięciem na bagna półsetnika Ulthara. Prawda była jednak taka, że nie mógł tego zrobić. Przede wszystkim dlatego, że gdyby tak się stało przyznałby się przed człowiekiem, który był najlepszym żołnierzem jego ojca, że popełnił błąd. Owszem – obaj i tak dobrze o tym wiedzieli, ale żadna siła nie zmusiłaby setnika do tak otwartego przyznania się do pomyłki.
Drugim powodem – dużo ważniejszym – był przenikający szeregi Armii Arkany system patronacki. To on był jedynym powodem, dla którego Garlath nosił jeszcze mundur. Oficer nie był może tak dobrze umocowany, by starać się o awans, ale miał wystarczające koneksje, by w wypadku wymiany na innego półsetnika – tuż przed zapowiadającą się eksploracją potencjalnie ważnego portalu – jego sponsorzy zaczęli zadawać na górze niewygodne pytania. Jeśli wstępne ustalenia magistra Halathyna okazałyby się poprawne to nadchodząca operacja należała do tych, w których oficerowie mogli się wykazać przed przełożonymi.
Zdaniem Jasaka był to jeszcze jeden argument za tym, by powierzyć tę misję kompetentnemu młodemu oficerowi bez możnych patronów, którego awans wyszedłby całej Armii na dobre. No ale...
– W porządku mieczniku – westchnął. – Przekażcie półsetnikowi Garlathowi moje pozdrowienia oraz to, że chcę by jego pluton był gotowy do drogi jutro o świcie.

* * *

Po drugiej stronie portalu było dużo chłodniej. Mimo, że różnica czasu wynosiła tylko godzinę w stosunku do czasu lokalnego, pierwszy pluton Dowodzącego Pięćdziesięcioma Garlatha był gotów – wbrew najszczerszym staraniom Jasaka – do przejścia przez portal dopiero wczesnym popołudniem. Przekroczyli niematerialną granicę dzielącą od siebie hilmarańskie bagno i podbiegunowe obszary Andary. Wylot portalu znajdował się ponad Wielkimi Jeziorami Andarańskimi, pięć tysięcy mil na północ od miejsca, z którego wyruszyli, w miejscu, w którym powinno znajdować się królestwo Lokan. Dokładniej rzecz ujmując portal wychodził na wąskim przesmyku, oddzielającym jezioro Hammerfell i jezioro Białej Mgły od jeziora Królowej Kalthry. Co prawda w stosunku do bazy różnica czasu wynosiła tylko godzinę, lecz zmiana szerokości geograficznej sprawiła, że z samego środka wczesnego, upalnego lata wkroczyli w rześką jesień.
Jasak wychował się w rodzinnej posiadłości w Nowej Arkanie, niecałe osiemdziesiąt mil od miejsca, w którym wyszli, z tą różnicą, że Nowa Arkana była zasiedlona od ponad dwóch stuleci. Ziemia pod stopami żołnierza wyglądała podobnie jak w jego ojczyźnie, a chłodne, pełne spadających liści powietrze północnej jesieni stanowiło miłą odmianę po wilgotnym, dusznym klimacie bazy, lecz potężne drzewa pierwotnej puszczy nawet na nim wywierały przytłaczające wrażenie.
Gęstwina lasu i brak otwartych przestrzeni jeszcze mniej musiały podobać się półsetnikowi Garlathowi, wychowanemu na rozległych stepach Yanko. Setnik Olderhan, głównodowodzący Kompanii C, Pierwszego Batalionu, Pierwszego Regimentu Drugiej Andarańskiej Temporalnej Brygady Rozpoznawczej wiedział, że nie powinien na oczach podwładnych traktować swych oficerów jak bandy starych bab, lecz ogarnęła go niemal nieodparta chęć, by kopnąć Garlatha w dupę.
Opanował się, choć nawet jemu – osobie zdyscyplinowanej od lat – przyszło to z trudem. W końcu Garlath był teraz temporalnym zwiadowcą. Służba w tej formacji wiązała się z częstymi i natychmiastowymi zmianami klimatu podczas trans-temporalnych podróży. Oznaczało to też, że powinien zachowywać pewność siebie w obliczu nieznanego i umieć poruszać się we wszelkich warunkach i w dowolnie trudnym terenie. Żadną miarą nie znaczyło to jednak, że powinien dać się zastraszyć nieskończonym milom kwadratowym drzew.
Jasak odwrócił wzrok od żołnierzy, by choć na chwilę przestać się przejmować. Garlath tymczasem starał się zapanować nad swym oddziałem. Setnik odwrócił się tyłem do jesiennego krajobrazu północy i spojrzał przez portal na wilgotne bagno, z którego właśnie przybyli. Był to jeden z widoków, z którymi można się było oswoić, zwłaszcza jeśli – tak jak żołnierze Drugiej Andarańskiej – często podróżowało się pomiędzy wszechświatami, ale nikt nie był w stanie traktować go jak czegoś zupełnie naturalnego.
Magister Halathyn wyrażał się o tym portalu lekceważąco. Nazywał go „zwykłą trójką”. I oczywiście ta klasyfikacja była słuszna. Istniało wiele większych portali, lecz nawet „zwykła trójka” ciągnęła się na przestrzeni niemal czterech mil. Wielki, dysk wycięty z wszechświata... i wklejony do innego.
Widok ten stanowił coś więcej niż tylko osobliwość krajobrazu. Co więcej, jeśli nie widziało się portalu osobiście, to ciężko było to zrozumieć.
Sam Jasak tylko powierzchownie pojmował współczesną teorię portali. Fascynowały go jednak niezmiernie. Portale, jak sądzono, miały jedynie dwa wymiary – szerokość i wysokość. Nikomu nie udało się zmierzyć głębokości żadnego z nich. Wskazywało to na fakt, że nie było jej wcale. Oglądany z boku portal stanowił linię, widzialną, lecz niemierzalną. Linię, na której kończył się wszechświat... i zaczynał się inny.
Jeszcze bardziej fascynujący był sposób, w jaki portale łączyły ze sobą wszechświaty.
Obserwator stojący po wschodniej stronie portalu we wszechświecie A, patrząc na zachód widział część wszechświata B. Nie było natomiast wiadomo, w którym kierunku wszechświata B spogląda – strony świata obu stron portalu nie pokrywały się ze sobą. Jeśli obserwator przeszedłby przez portal do wszechświata B i odwrócił się za siebie zobaczyłby dokładnie to, czego mógł się spodziewać – to miejsce we wszechświecie A, z którego właśnie wyszedł. Gdyby jednak wrócił do wszechświata A i obszedł portal dookoła, na jego zachodnią stronę i spojrzałby na wschód, to ujrzałby widok odwrócony o 180 stopni od tego, który oglądał wcześniej. I gdyby teraz wszedł do wszechświata B, znów miałby portal za plecami, tyle, że tym razem widziałby za sobą zachód, a nie wschód wszechświata A.
Teoretycy nazywali ten efekt „przeciwintuicyjnym”. Większość zwiadowców temporalnych, w tym Jasak, nazywało go efektem „nie przejdziesz”. Nie można było bowiem znaleźć się po drugiej stronie portalu w tym samym wszechświecie bez obchodzenia go dokoła. Zasada ta sprawdzała się w wypadku wszystkich portali we wszystkich wszechświatach, więc nie można było przejść przez portal w jedną stronę, potem wrócić i pojawić się po drugiej stronie we wszechświecie wyjściowym bez okrążenia go.
Szczerze mówiąc, za każdym razem kiedy ktoś tłumaczył Jasakowi zasadę działania portali, oficer czuł, jak puchnie mu mózg. Inżynierowie projektujący infrastrukturę baz wokół portali wykorzystywali jednak ten efekt jak coś najzwyklejszego w świecie. Każdy musiał się do tego, rzecz jasna, przez jakiś czas przyzwyczajać. Częstym widokiem, na przykład, były dwa szeregi ślizgaczy wjeżdżające na pełnym gazie w ten sam portal z dwóch stron. Wydawało się, że dojdzie do nieuchronnego zderzenia i to bez względu na to, ile czasu ktoś poświęcił na studiowanie działania portali. Oczywiście jednak, do żadnych wypadków nie dochodziło. Kiedy oglądało się obie kolumny pojazdów z drugiego, docelowego wszechświata widziało się je, pojawiające się nagle w przestrzeni w jednej chwili, ale zmierzające w przeciwnych kierunkach.
Z czysto wojskowego punktu widzenia te szczególne właściwości podróży trans-temporalnych mogły okazać się więcej niż tylko kłopotliwe. Unia Arkany nie prowadziła jednak żadnej poważnej wojny od ponad dwustu lat.
Jasak stał właśnie w środku portalu, przez który chwilę temu przeszedł. Spojrzał za siebie na wysunięty posterunek w dżungli. Słońce oświetlało bagna pod wyraźnie innym kątem i wywoływało cienie dziwnie kontrastujące z chłodnym lasem północy, w którym się znaleźli. Roje bagiennych owadów przekraczały z głośnym brzęczeniem granicę portalu, po czym od razu zawracały wystraszone chłodnym wiatrem.
Ten konkretny portal był względnie nowy. Teoretycy nadal spierali się w jaki sposób i dlaczego portale powstawały, lecz od ponad stu osiemdziesięciu lat wiadomo było, że wciąż tworzą się nowe. I to wcale nie rzadko. Ten pojawił się na tyle dawno, że gigantyczne drzewa przepołowione w momencie jego wystąpienia zdążyły już zeschnąć i umrzeć. Stały teraz, niczym zniszczone, wypalone kominy. Widać jednak było, że wkrótce pokona je ostry północny wicher. Fakt, że jeszcze nie padły oznaczał, że portal musiał pojawić się jedynie kilka lat temu.
Jasak pomyślał z goryczą, że uporządkowanie plutonu zajmuje półsetnikowi Garlathowi niewiele krócej.
Jednak Garlath zdołał wreszcie ustawić swoich żołnierzy w szyku marszowym. Prawie. Żołnierz na szpicy był wysunięty zbyt daleko od reszty, tak samo jak zwiadowcy na flankach. Jasak zacisnął zęby i powstrzymał się od zwrócenia uwagi oficerowi. Na razie. I tak wiedział, że musi odbyć z Garlathem rozmowę na temat niedopuszczalnego opóźnienia wymarszu, ale odłożył to do momentu, kiedy rozbiją obóz i będzie mieć możliwość „naradzenia się” z podwładnym na osobności. W sytuacji, w której kompania C była oddzielona od reszty batalionu, stanowiąc jedyną siłę zbrojną na końcu łańcucha tranzytowego, zachowanie dyscypliny było szczególnie istotne i nie mógł dać żołnierzom powodu do myślenia, że uważa ich dowódcę za kompletnego idiotę.
Zwłaszcza, że tak właśnie było.
Zamiast więc rzucić się na Garlatha ze świeżym dowodem jego braku kompetencji w rękach, spojrzał jedynie wymownie na starszego miecznika Threbucha i ruszył z nim za Garlathem w towarzystwie magister Kelbryan.
Jasak miał już wcześniej dwukrotnie przyjemność służby u boku magistra Halathyna. Kelbryan jednak widział po raz pierwszy. Pracowała z Halathynem od co najmniej dwudziestu lat – i tak naprawdę stanowiła jeden z głównych powodów dla których ZTTTU wynajął Halathyna. Zazwyczaj jednak nie ruszała się z domu, pilnując spraw w stworzonym przez starego naukowca instytucie Garth Shaloma na Nowej Arkanie. Jasak zawsze sądził, że działo się tak, ponieważ przedkładała uroki cywilizacji nad dzikość pogranicza. A przynajmniej, że nie miała wielkiej ochoty przedzierać się przez dzicz wraz z andarańskimi zwiadowcami.
Nie znał jej zbyt dobrze. W zasadzie w ogóle jej nie znał. Przybyła do bazy dopiero trzy tygodnie temu i pod wieloma względami zachowywała się bardzo skrycie. Ten czas jednak wystarczył, by okazało się, że jego wcześniejsze przypuszczenia były niesłuszne. Kelbryan była od niego parę lat starsza. Jej migdałowe oczy, sandałowa cera i ciemne, brązowo-czarne włosy zdradzały ransarańskie korzenie kobiety. Miała około metra siedemdziesięciu, co jak na Ransarankę stanowiło niezły wynik... w końcu Jasak nie był od niej dużo wyższy. Była szczupła i delikatna, ale wyraźnie sprawna i wysportowana. Wszelkie dotychczasowe trudy pracy dla Zarządu znosiła bez słowa sprzeciwu.
Była także bardzo, bardzo dobrym fachowcem. Tego, rzecz jasna, można się było spodziewać. Magister Halathyn sam osobiście przecież dobierał sobie zastępców. Jasak zdał sobie niedawno sprawę, że prawdziwym powodem, dla którego Kelbryan pozostawała większość czasu w instytucie nie była jej „delikatność”, lecz fakt, iż była jedyną osobą, której Halathyn mógł z zaufaniem powierzyć swój „interes” na czas swej nieobecności. Jej akademickie i naukowe osiągnięcia stanowiły olśniewający dowód wrodzonych zdolności kobiety. Co więcej, pomimo dzielących ich różnic kulturowych, była bardzo – z wzajemnością – oddana swemu przełożonemu.
Jasak dobrze wiedział, że magister Halathyn bardzo chciał towarzyszyć im dzisiejszego ranka, lecz wszystko ma swoje granice. Gotów był przymykać oczy na podeszły wiek vos Dulainaha, póki naukowiec przebywał bezpieczny w bazie. Nie miał jednak najmniejszego zamiaru ryzykować życiem i zdrowiem kogoś tak wartościowego, osoby, którą bardzo lubił, na patrolu tego rodzaju. Magister Kelbryan poparła żołnierza, gdy starzec spojrzał błagalnie w jej stronę i nie było już odwrotu. Halathyn poddał się nieuniknionemu z żalem, wzdychając jedynie żałośnie, kiedy wydawało mu się, że nikt już tego nie usłyszy.
Setnik przyglądał się młodszemu magistrowi zespołu, kiedy przedzierała się przez gęste leśne poszycie niemal tak samo cicho jak jego żołnierze. Mimo, że nigdy wcześniej z nią nie pracował – a może właśnie dlatego – był pod silnym wrażeniem jej osoby. A także, co musiał przed sobą przyznać, jej urody.
Kelbryan otworzyła skórzany przybornik zawieszony u pasa i wydobyła z niego jedno ze swych tajemniczych urządzeń. Jasak sam był technicznie Obdarzony, choć jego Dar był na tyle znikomy, że bardzo często był tak zaskoczony nowoczesnymi procedurami badawczymi, że nawet ich nie zauważał. Poczuł to niejasne, niepokojące uczucie, jakie zawsze towarzyszyło mu w obecności kogoś o Darze o wiele silniejszym od jego własnego. Kobieta spojrzała na ekran kryształu. Jej usta poruszyły się bezgłośnie. Uruchomiła urządzenie.
Kryształ zamigotał. Jasak podszedł do Kelbryan i spojrzał jej przez ramię. Wyczuła jego obecność i podniosła wzrok. Przez chwilę spodziewał się, że będzie na niego zła, ale kobieta uśmiechnęła się i przekręciła nadgarstek tak, by lepiej widział.
Pod wieloma względami urządzenie wyglądało jak zwykły kryształ nawigacyjny będący standardowym wyposażeniem pracowników i żołnierzy Zarządu. Bez trudu odszukał na nim wskaźniki długości i szerokości geograficznej oraz zegary. Jeden wskazywał lokalny czas bazy na bagnach, drugi natomiast automatycznie dostosowywał się do czasu panującego po drugiej stronie portalu. Zidentyfikował też kompas i wskaźniki kierunku. W samym środku kulistego kryształu sarkolisu widniała jednak dodatkowa strzałka, otoczona z obu stron wykresami. Takich wskaźników standardowe kryształy, z jakimi wcześniej Jasak miał do czynienia, nie posiadały.
– To – powiedziała cicho wskazując zielony wykres – wskazuje przybliżoną odległość od portalu, a to – stuknęła w czerwony – jest przybliżona moc jego pola. Strzałka wskazuje, oczywiście – wyjaśniła z uśmiechem – kierunek.
– Nigdy wcześniej nie widziałem takiego urządzenia – przyznał Jasak i cmoknął z podziwem.
– To dlatego, że to nasz własny wynalazek. Mój i magistra Halathyna – odparła. – Tak naprawdę to projekt jest autorstwa Halathyn, a ja zajęłam się tylko prostymi technicznymi kwestiami, zaklęciami i poskładaniem tego do kupy.
– Jasne, jasne – powiedział Jasak kręcąc głową.
– Naprawdę! – oznajmiła z naciskiem. – Całe piękno tego urządzenia leży w stojącej za nim teorii. Po tym, jak on już wszystko obmyślił część techniczna okazała się względnie prosta. Czasochłonna, ale banalna.
– Może dla pani – zauważył Jasak.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Ważne jest to – ciągnął pozwalając jej uniknąć dalszej rozmowy na temat własnych umiejętności – że nigdy wcześniej nie miałem w rękach kryształu nawigacyjnego wskazującego drogę do niezbadanego jeszcze portalu. Cholernie fajna, za przeproszeniem, sprawa. W takim terenie jak ten standardowe urządzenia nie dają rady. Gubią sygnał – wskazał ręką otaczające ich drzewa – a nie można tu przeprowadzić rozpoznania z powietrza smokiem, ani nawet gryfem.
– Dokładnie z tego powodu magister Halathyn poświęcił temu urządzeniu kilka lat pracy – zgodziła się Kelbryan. – Także z tego powodu pozwoliłam mu tu przyjechać. – Z jakiegoś powodu Jasak odniósł wrażenie, że użyła czasownika „pozwalać” z jakiegoś bardzo konkretnego powodu. – Chciałam, żeby to przetestował.
– I dlatego też sama pani tu przybyła? Jeśli wolno wiedzieć? – spytał Jasak.
– Dlatego... i po to też, by mieć oko na magistra Halathyna – przyznała z nieznacznym uśmiechem.
– Co mówi mojemu nieprzeciętnie inteligentnemu rozumowi, że jednak miała pani spory udział w pracy nad tym projektem – stwierdził Jasak. – Nie wyobrażam sobie, by władze Instytutu pozwoliły dwojgu swoich najlepszych magistrów na czteromiesięczną wycieczkę do lasu, jeśli oboje nie byliby tam niezbędni.
– Być może jest w tym trochę racji – przyznała po chwili. – Jeśli mam być zupełnie szczera i nie umniejszać swych zasług, to zależało mi na przyjeździe tu także dlatego, by nie pozwolić Halathynowi na samodzielne próby ewentualnych modyfikacji tego sprzętu. Poza tym – uśmiechnęła się zaraźliwie – to pierwsze moje „wakacje” od pięciu lat!
– Ale po co te wszystkie tajemnice? – dociekał Jasak. – ZTTTU musi być szalenie dumny z tego urządzenia. Dlaczego więc Halathyn tak skrzętnie ukrywał prawdziwy powód swojego pobytu?
– To nie ma nic wspólnego z ZTTTU, ani żadnym innym oficjalnym organem Unii – odparła. Jasak wyczytał z jej tonu i wyrazu twarzy, że wolałaby nic więcej nie mówić. Spojrzała jednak na niego i po krótkim zastanowieniu wzruszyła ramionami.
– Pewnie już pan słyszał, że magistrowie potrafią zachowywać się nieco... paranoicznie, kiedy w grę wchodzą ich badania – uśmiechnęła się przelotnie. Jasak zdołał przemienić swój śmiech w niezbyt przekonujące kaszlnięcie. „Nieco paranoicznie” w tym kontekście brzmiało niemal tak, jak nazwanie jeziora Białej Mgły „nieco tylko mokrym”.
– No dobrze. Wiem, że trochę bardziej niż tylko „nieco” – przyznała kobieta niechętnie, odpowiadając uśmiechem. Spoważniała jednak po chwili i pokręciła głową. – Cała sprawa sięga daleko poza magistra Halathyna. Nie ma mowy, by puścił na zewnątrz choć słowo o takim projekcie przed jego ukończeniem. Nie chciał, by dowiedzieli się o nim Mythalanie.
Jasak skinął głową. Nagle wszystko stało się jasne.
– Nie chcę przez to powiedzieć, że magister Halathyn nie darzy pana, setniku Olderhan, najwyższym szacunkiem – ciągnęła. – Prawdziwym powodem naszej tu obecności jest lokalizacja. Nie ma innego miejsca bardziej oddalonego od Akademii Mythal Falls, w którym mogliśmy przeprowadzić testy terenowe. I...
Urwała i obrzuciła go oceniającym, przeszywającym do szpiku kości spojrzeniem. Jasak nie lubił takich spojrzeń. Po chwili najwyraźniej podjęła jakąś decyzję, pochyliła się ku niemu i zniżyła głos.
– Prawdę mówiąc – powiedziała cicho – trochę podrasowaliśmy oryginalny projekt. Dokonaliśmy zmian, które koniecznie wymagają sprawdzenia, przed ich ujawnieniem. Zapewne nie uda mi się przetestować wszystkich możliwości tego urządzenia w czasie jednej podróży, ale proszę tylko spojrzeć.
Uderzyła rysikiem w kryształ. Strzałka i oba wykresy natychmiast zniknęły. Po chwili zajarzyły się znowu. Tym razem wyglądały jednak inaczej.
Kobieta spojrzała na Jasaka unosząc jedną brew. Żołnierz zmrużył oczy. Nagle otworzył je szeroko i spojrzał na nią intensywnie.
– Dokładnie – powiedziała jeszcze ciszej. – Według pierwotnego projektu Halathyna urządzenie miało wykrywać najbliższy portal i nakierować na niego ekipę badawczą. Kiedy jednak zagłębiliśmy się w teorię okazało się, że możemy użyć kilku zaklęć lokalizujących naraz.
– Czyli to... – Jasak wskazał na ekran – oznacza, że jest tam drugi portal?
– O ile urządzenie działa prawidłowo i...
Uderzyła ponownie w kryształ. I jeszcze raz. I po raz czwarty. Za każdym razem na ekranie pojawiała się nowa strzałka i nowe wykresy mocy i odległości. Jasak głośno przełknął ślinę.
– To dlatego Halathyn wspominał o skupisku? – zapytał. Kobieta skinęła głową.
– Albo to coś zwariowało – co zawsze jest możliwe, choć niechętnie się do tego przyznajemy – albo z tym portalem jest powiązanych w sumie pięć innych – ruchem głowy wskazała na portal wiodący na bagna. – A dokładniej, ten portal, jest jednym z przynajmniej pięciu powiązanych z tym. – poprawiła się wywołując na krysztale największy i najbliższy z portali.
– Przynajmniej? – zauważył Jasak i Kelbryan znów przytaknęła.
– Nie spodziewaliśmy się znaleźć czegoś takiego już podczas pierwszego testu polowego Sir Jasak. W urządzeniu jest tylko sześć zaklęć. Teoretycznie możemy zagnieździć około piętnastu. Może nawet dwadzieścia. Po prostu nie widzieliśmy takiej potrzeby. Przede wszystkim dlatego, że Skupisko Zholhar składa się tylko z sześciu portali i odnalezienie większego było według nas prawie niemożliwością.
– Bogowie – Jasak westchnął. Wpatrywał się w kryształ przez kilka sekund po czym otrząsnął się. – Zaczynam rozumieć, dlaczego tak zależało wam na tajemnicy.
– Tego się właśnie spodziewałam. Co więcej – oczy jej zabłysły – mimo, że jestem zadowolona ze sposobu w jaki działa to urządzenie mam wrażenie, że nadal może pan nie dostrzegać jednej cechy odróżniającej to skupisko od Zholhar.
– Jakiej? – Jasak oderwał wzrok od ekranu i spojrzał na kobietę.
– Portale ze Skupiska Zholhar są od siebie oddalone o trzy tysiące mil. Maksymalny zasięg naszego detektora wynosi około dziewięciuset. Według dotychczasowych wskazań najdalszy wykryty tu portal znajduje się niecałe sześćset mil od tego.
Jasak wciągnął potężny haust powietrza. Minimum pięć dziewiczych portali w promieniu sześciuset mil jeden od drugiego? Bogowie! Mogło z nich brać początek pięć zupełnie nowych łańcuchów tranzytowych. Z jednego miejsca! Przemyślenie możliwych implikacji takiego odkrycia zajęło mu dobrą chwilę. Gdy upłynęła uśmiechnął się krzywo.
– To dlatego magister Halathyn zachowuje się jak samica gryfa na jajach!
– Tak – uśmiechnęła się wesoło. – Dokładnie tak się zachowuje. Pozbycie się go stąd zanim namierzymy wszystkie te portale wymagałoby chyba bezpośredniej interwencji bogów. Oczywiście, przy założeniu, że to skupisko istnieje naprawdę. Nie zapominajmy, że to tylko test polowy. Najedlibyśmy się porządnego wstydu, gdyby okazało się, że szukamy wiatru w polu.
– To raczej mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że zajęliście się tym akurat wy, pani magister Kebryan – powiedział uśmiechając się w odpowiedzi. Po czym skłonił się i skierował rozmowę na inne tory.
– Niedługo wszystko się wyjaśni. W jedną lub drugą stronę – zauważył. – Jak daleko jesteśmy od najbliższego portalu?
– Zakładając, że ani magister Halathyn, ani ja nie popełniliśmy jakiegoś błędu tworząc ten detektor, to jakieś trzydzieści mil w tamtą stronę – odparła wskazując prawie dokładnie na północ, w przeciwnym kierunku do jeziora Białej Mgły.
– Czyli, w tym terenie, około piętnastu godzin forsownego marszu – zamyślił się Jasak. – Dodając do tego czas na odpoczynki, obozowanie i konieczność wyszukiwania drogi, dwa razy tyle. O ile nic nas nie zatrzyma.
Rzucił okiem na zegar wskazujący miejscowy czas. Podniósł wzrok i spojrzał przez gęste, jesiennie listowie na słońce i skrzywił się. O tej porze roku dni stawały się już coraz krótsze. Zrozumiał, że przed zmrokiem na pewno nie zdążą.
– Półsetniku Garlath! – krzyknął.
– Sir? – Shevan Garlath był wysokim i chudym, ciemnowłosym mężczyzną niemal dziesięć lat starszym od Jasaka. Urodził się w Yanko, lecz jego rodzina przybyła tam z któregoś z małych hilmarańskich królestw niecałe pięćdziesiąt lat wcześniej. Widać to było po jego mocnym nosie i bardzo ciemnym odcieniu oczu.
– Musimy odbić nieco dalej na wschód – powiedział Jasak wskazując dłonią kierunek, w którym wychylała się strzałka na krysztale Kelbryan. – Pójdziemy jeszcze przez trzy lub cztery godziny, potem staniemy obozem. Znajdźcie odpowiednie miejsce.
– Tak jest, Sir – odpowiedział Garlath tonem, który przypadkowego widza mógłby doprowadzić do przekonania, że ogląda kompetentnego oficera. Zwrócił się do miecznika plutonu.
– Słyszałeś setnika, mieczniku Harnak. – syknął.
– Tak jest, Sir. – potwierdził przysadzisty, brodaty podoficer i ruszył żwawo na szpicę plutonu. Jasak patrzył za nim przez chwilę myśląc o tym, że Garlath miał niezwykłe szczęście, pracować z miecznikiem na tyle dobrym by całość choć sprawiała wrażenie dobrze dowodzonej.

* * *

Kapitan Janaki chan Calirath zerwał się ze swojego śpiwora tak gwałtownie, że najbliższy strażnik aż podskoczył z zaskoczenia. Młodszy zbrojny chan Yaran odwrócił się w stronę dowódcy swojego plutonu i wzdrygnął się, gdy duży, pokryty ciemnymi pręgami sokół wędrowny wzbił się w powietrze z gałęzi tuż obok śpiwora. Ptak zaskrzeczał surowo i gniewnie. Wzleciał w jasną, chłodną noc i zaczął nad nimi krążyć... jakby trzymając straż.
Yaran stał przez chwilę w bezruchu. Czekał, aż kapitan coś powie. Cokolwiek. On jednak po prostu siedział. Nie drgnął mu nawet mięsień.
– Kapitanie? – odezwał się niepewnie chan Yaran. Nie było odpowiedzi. Zbrojny podszedł nieco bliżej. – Kapitanie?
Nadal nic. Chan Yaran poczuł, że mimo chłodnego wiatru omiatającego obóz, zaczyna się pocić. W nieruchomej postaci oficera było coś... złowieszczego. Takie zachowanie byłoby niepokojące w każdej innej sytuacji, lecz Janaki chan Calirath nie był zwykłym oficerem Imperialnej Piechoty Morskiej. Nie mówiono o tym głośno, lecz każdy podkomendny kapitana był Ternathianinem (Yaran wiedział – iż nie był to jedynie przypadek), co sprawiało, że skamieniały i milczący dowódca sprawiał jeszcze bardziej przerażające wrażenie.
Chan Yaran podszedł do oficera jeszcze bliżej. W świetle ogniska zobaczył jego twarz. Oczy kapitana były szeroko otwarte, odbijały się w nich płomienie. Nie mrugał. Chan Yaran przełknął głośno ślinę. Co, do cholery, powinien zrobić?
Rozejrzał się dokoła i pochylił nad oficerem.
– Wasza wysokość? – powiedział bardzo, bardzo cicho.
Nieruchome, wbite w płomienie oczy ani drgnęły. Yaran zmełł w ustach przekleństwo. Wziął głęboki wdech, podszedł do innego śpiwora i delikatnie trącił ramię śpiącego w nim człowieka.
Starszy zbrojny Lorash chan Braikal zerwał się niemal tak gwałtownie, jak chwilę temu zrobił to kapitan. W odróżnieniu od dowódcy, starszy podoficer trzeciego plutonu w jednej chwili stał się zupełnie świadomy otaczającej go rzeczywistości. Chan Braikal nie wybrał swego obecnego miejsca przez przypadek. Jego oczy wymierzyły w chan Yarana niczym dwie pistoletowe lufy.
– Czego?
W tym zwięzłym, stłumionym pytaniu nie było słychać już ani śladu snu, z którego został przed chwilą wyrwany. Zadane zostało niemal towarzyskim tonem, ale chan Yaran nie dał się temu zwieść. Co prawda chan Braikal nie rzucał się nikomu do gardła bez powodu, lecz biada temu, kto niepokoiłby go w środku nocy bez przyczyny.
– Chodzi o kapitana – wyjaśnił chan Yaran. Oczy chan Braikala rozszerzyły się nieco. – On... usiadł – ciągnął podoficer. – Usiadł i siedzi nieruchomo, tępo wpatrzony w ogień. Nawet nie mruga!
– Na rydwan Vothana! – mruknął chan Braikal. Podniósł się i podszedł do kapitana. Przyklęknął i spojrzał w oczy oficera. Widać było przy tym, że z największą ostrożnością stara się go nie dotykać.
– Czy nie powinniśmy... no, czegoś zrobić? – zapytał chan Yaran. Chan Braikal prychnął groźnie nie odrywając wzroku od dowódcy trzeciego plutonu.
– Gówno możemy zrobić – warknął starszy zbrojny. – Przynajmniej dopóki to się nie skończy.
– Czy... Czy to jest Przebłysk? – zapytał chan Yaran niemal szeptem. Chan Braikal zaśmiał się gardłowo.
– Widziałeś dokładnie tyle samo Przebłysków co i ja – powiedział. – Ale niech mnie licho, jeśli cokolwiek innego mogło wprawić go w taki stan. Masz lepszy pomysł?
Chan Yaran powoli pokręcił głową.
– Tak właśnie myślałem – burknął chan Braikal i przysiadł na piętach. Przez kilka chwil wpatrywał się bez słowa w nieruchomy profil księcia koronnego Ternathii, po czym westchnął.
– Ale jedno możemy zrobić na pewno – odezwał się w końcu patrząc na chan Yarana. – Możemy otworzyć butelkę whiskey, którą mam w jukach. Może mu się za chwilę przydać.
Chan Yaran skinął ponownie i odszedł. Starszy zbrojny odesłał go między innymi po to, żeby znaleźć podkomendnemu jakieś zajęcie i odwrócić jego uwagę od dowódcy. Teraz dobrze by było, by ktoś odwrócił jego własną uwagę.
Twardy, doświadczony podoficer prychnął znów, lecz bez śladu wesołości. Trzeci pluton stał o tydzień drogi od Fortu Brithik, do którego zmierzali by, wzmocnić siły kapitana Halifu. Góry zostały daleko za nimi. Droga do Brithik wiodła przez rozległe równiny, lecz nawet tutaj jesienne, rozgwieżdżone noce były już zimne. Pod niezmierzoną kopułą stepowego nieba czuli się bardzo osamotnieni. Pluton liczył dziewięćdziesięciu siedmiu ludzi – wysyłane na pogranicze jednostki zawsze były nieco osłabione, a oni mieli i tak szczęście, że do pełnego stanu jednostki brakowało im jedynie jedenastu żołnierzy. Byli teraz jedynymi ludźmi wśród tych starożytnych gór, nigdy wcześniej nie tkniętych stopą rozumnej istoty.
Kiedy, siedemnaście lat temu Lorash chan Braikal wstępował do Imperialnej Piechoty Morskiej, zrobił to przede wszystkim z tego właśnie powodu, iż jednostki te często wysyłano w miejsca takie jak to. Kierowano ich wprost w dziewicze światy, światy pełne pustych przestrzeni rozciągających się jak okiem sięgnąć. Dzikie i wolne wszechświaty. W trakcie swej kariery oglądał już ich tysiące i zdążył się wielokrotnie przekonać, że trafnie wybrał swoje powołanie.
Dzisiejszej nocy jednak nie miał wrażenia, że ciągnące się dokoła połacie stepu są miejscem, które mogło stanowić przyszłe siedlisko ludzi. Gdy tak klęczał w mdłym kręgu ognia, niemal namacalnie czuł jak dzicz wdziera się w sam rdzeń jego duszy. Nie odrywał wzroku od arystokraty uwięzionego przez zatrważającą moc wróżebnego Przebłysku.
„Bogowie” – przebiegło przez głowę starszego zbrojnego. – „Dlaczego w ogóle wyruszyłem z Fortu Raylthar!”
Przeszłości jednak nie mógł zmienić. Nie mógł też nic zrobić póki książę Janaki się nie ocknie i nie obwieści im wizji, której nadejście zwiastował jego obecny stan.
Póki co, mógł tylko się modlić i czekać.

* * *

Kolejny dzień wstał jasny i odczuwalnie chłodniejszy niż poprzedni. Na posłaniach szklił się szron. Wysuwając się z objęć uwodzicielsko przytulnego śpiwora, Jasak nie był już w stanie odnaleźć w sobie poczucia beztroski i przygody. Za to magister Kelbryan wyglądała na nieprzyzwoicie wesołą. Była jedyną kobietą w całej ekspedycji i Jasak dyskretnie dopilnował, by jej śpiwór rozłożono niedaleko od jego legowiska. Nie dlatego nawet, że nie ufał swym ludziom. Całe życie był posłuszny maksymie swego ojca, głoszącej, że łatwiej jest problemom zapobiegać, niż je potem rozwiązywać. Zasada ta tkwiła w nim tak głęboko, że stosował ją prawie instynktownie.
Drugim powodem – co przyznał przyglądając się jak kobieta zwija śpiwór niemal tak sprawnie, jak pozostali żołnierze – było to, że po prostu dobrze się przy niej czuł. Co więcej – większą przyjemność niż sam jej wygląd sprawiała mu rozmowa z nią. A to był znaczący sygnał.
Zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową, karcąc się w duchu za frywolne myśli. Po chwili jednak jego wesołość zniknęła. Usłyszał półsetnika Garlatha wydającego pierwsze tego dnia rozkazy.
Wczorajsza wieczorna „rozmowa” z Garlathem okazała się jeszcze mniej przyjemna, niż się tego spodziewał. Półsetnik nigdy Jasaka nie lubił. Wiedzieli o tym wszyscy w Drugiej Andarańskiej. Szczerze mówiąc, wiedzieli o tym wszyscy w armii. Sir Jasak Olderhan był jedynym synem Dowodzącego Pięcioma Tysiącami Sir Thankhara Olderhana, oficera Armii Arkany w stanie spoczynku. Co więcej, jego ojciec był także Jego Łaskawością Sir Thankharem Olderhanem, Gubernatorem Wysokiego Hathal, Diukiem Garth Showma, Earlem Yar Khom i Baronem Sarkhali. To on także – co być może miało tu największe znaczenie – był przez czternaście poprzedzających jego przejście w stan spoczynku lat, głównodowodzącym Drugiej Andarańskiej Brygady Rozpoznawczej. Ze służby odszedł jedynie ze względu na stan zdrowia. Druga Andarańska była jednostką, której dowództwo przechodziło dziedzicznie w rodzie diuków Garth Showma. Tak było od niemal stu siedemdziesięciu lat. Między innymi dlatego, że pierwotnie jednostka nazywała się „Grupą Zwiadowczą Diuka Garth Showma.”
W praktyce oznaczało to, że choć na papierze Jasak był tylko jednym z dwunastu dowódców kompanii, to jego pozycję można było określić jako „bardziej równą” w stosunku do pozostałych. Jasak wiedział o tym bardzo dobrze i fakt ten sprawiał, iż usilnie starał się pokazać, że zasługiwał na lepsze traktowanie nie tylko ze względu na to, że urodził się jako syn arystokraty. Niestety. Nie wszyscy to dostrzegali. W armii Arkany istniała tradycja – kultywowana szczególnie w jednostkach andarańskich – wedle której, oficerowie i podoficerowie przez cały okres swej służby nie zmieniali swych macierzystych brygad czy dywizji. Z jednej strony zwyczaj ten dobrze wpływał na morale i poziom utożsamiania się z jednostką, lecz z drugiej wzmagał małostkowe spory i niesnaski wśród członków korpusu. Spory w rodzinnym gronie, wszędzie i od zawsze, są bardziej zajadłe niż kłótnie pomiędzy obcymi.
Shevan Garlath pamiętał dzień, kiedy chudy i niezdarny Dziedzic Olderhan, świeżo upieczony absolwent Akademii zgłosił się do służby. Shevan Garlath był wtedy Dowodzącym Pięćdziesięcioma... był nim także i teraz. Wyjąwszy bezpośrednią interwencję bogów, a także pomimo tego, że był młodszym kuzynem barona, nic nie zapowiadało, że awansuje przed osiągnięciem regulaminowego wieku przejścia na spoczynek. Nawet jego arystokratyczny kuzyn nie miał takiej mocy, by wpłynąć na promocję kogoś tak niekompetentnego jak on. Garlath jednak nie widział tego, albo nie chciał widzieć, a niepowodzenia swej kariery przypisywał innym ludziom. Ludziom takim, jak niegdyś Dziedzic a teraz Dowodzący Setką Olderhan. Uważał, że to oni kradli awanse i honory przeznaczone jemu i przez niego zasłużone. Ale to oni mieli lepsze układy.
Słuchał Jasaka bez słowa, z kamiennym wyrazem twarzy. Z pewnością ani jedna z taktownych uwag i sugestii setnika nie trafiła mu do przekonania. Jasak miał ochotę go udusić. Musiał jednak przyznać, że sam był sobie winien. Powinien był załatwić tę sprawę już sześć tygodni temu, kiedy Garlath został przeniesiony z kompanii B do kompanii C w zastępstwie za chorego półsetnika Thaylara. Wtedy powtarzał sobie jednak, że to tylko tymczasowa zmiana miejsc i że gdy tylko Thaylar wróci ze szpitala będzie mógł spakować Garlatha i odesłać go z powrotem do B. Zamiast więc rozprawić się z idiotą od razu – lub zamiast odesłać go do domu – odpuścił. W wyniku tego błędu coraz boleśniej przekonywał się o prawdziwości słów ojca. Problemy trudniej się rozwiązuje, niż im zapobiega.
– Przykro mi słyszeć, że setnik nie jest zadowolony z mojej służby – powiedział spokojnie Garlath, kiedy zamilkł Jasak. – Spodziewam się jednak, że ocena sprawności rozlokowania mych żołnierzy wypadła pozytywnie.
Jasak – mimo wszystko – nie dowierzał własnym uszom.
– Sądzę, że nie do końca się zrozumieliśmy, półsetniku Garlath – powiedział po chwili, gdy już był pewien, że powstrzyma emocje na wodzy. – Chodzi mi o to, że wymarsz dzisiejszego ranka był stanowczo spóźniony. Nie zgadzam się też z pańską oceną poprawności szyku marszowego. To musi się zmienić.
– Pozwalam sobie zauważyć – co wyczerpująco wykażę w raporcie – że powód opóźnienia wymarszu nie wynikał z jakiegokolwiek mojego zaniedbania. Po drugie, w moim rozumieniu Regulaminu, dobór szyku marszowego i odległości pomiędzy formacjami pozostaje w mojej wyłącznej gestii. Jestem dowódcą tej jednostki i dopóki moje decyzje są zgodne z ustalonymi przez doktrynę armii i generalicję standardami, to wszystko jest w zgodzie z Regulaminem.
– Tu nie chodzi o standardy – odparł Jasak starając się zapanować nad gniewnym tonem głosu. Zrozumiał, że Garlath przeciwstawiał mu się nie na żarty – a już na pewno nie o Regulamin. Tu chodzi o powodzenie misji.
– Rozumiem to doskonale, Sir. Chcę w tym miejscu przypomnieć, że pierwszy pluton pod moim dowództwem z powodzeniem wykonał wszystkie rozkazy otrzymane od setnika.
– Udało się to jednak dopiero wtedy, kiedy wreszcie zabraliście się za ich realizację – tym razem głos Jasaka zabrzmiał nawet bardziej surowo niż oficer sobie tego życzył. Sprawiła to wrogość wyraźna w spojrzeniu Garlatha – kryjące się w nim wyzwanie. Nie mógł udzielić półsetnikowi oficjalnej nagany, skoro nie popełnił żadnego wyraźnego wykroczenia. Nie mogły mu tu pomóc nawet arystokratyczne korzenie. Ogarnęła go wściekłość. Nagle dotarło do niego, do czego tak naprawdę zmierzał Garlath. Półsetnik chciał go sprowokować do słów lub czynów, które w raporcie wskazywałyby na to, że nie mając poważnego, służbowego uzasadnienia, wynikały jedynie z prywatnych pobudek i uprzedzeń setnika.
To był plan, który dowodził jedynie bezgranicznej głupoty Garlatha, lecz nie zmieniało to obecnej sytuacji Jasaka. Setnik zaczerpnął głęboko powietrza.
– Posłuchaj, półsetniku – powiedział – nie prowadzimy tu dyskusji i nie jesteśmy na jakimś demokratycznym, ransarańskim zgromadzeniu. Jutro rano szpica ma się znaleźć na wymaganych dwustu jardach od czoła kolumny. Pomiędzy nimi umieścisz żołnierza, który będzie utrzymywał wizualny kontakt, zarówno ze szpicą, jak i z trzonem oddziału. Zwiadowcy natomiast zajmą pozycje maksimum sto jardów od kolumny na obu flankach. Z tej odległości będą w stanie utrzymać kontakt z resztą. Co więcej, jedna z drużyn będzie w stałej gotowości ze smokiem gotowym do akcji. Po powrocie do bazy przedyskutujemy te... nieznaczne różnice w ocenie pańskich zdolności dowodzenia. Czy wyraziłem się jasno, półsetniku Garlath?
Ciemne oblicze Garlatha pociemniało jeszcze bardziej. Nie miał jednak pola manewru. Zacisnął szczękę. Oczy zabłysły mu wrogo. Wyprostował się jak struna i zasalutował tak regulaminowo, że samo to stało się aktem sprzeciwu wobec Jasaka.
– Tak jest, Sir. Zrozumiałem. Zapewniam, że rozkazy setnika zostaną wypełnione co do joty. Czy to już wszystko, Sir?
– Tak, to wszystko.
– Za pańskim pozwoleniem, Sir – odmeldował się sztywno Garlath, odwrócił na pięcie i ruszył w poszukiwaniu miecznika Harnaka.

* * *

– Mam nadzieję, że nie urażę, Sir Jasak, ale pan i półsetnik Garlath nie jesteście chyba najlepszymi przyjaciółmi.
– Tak? – Jasak spojrzał na magister Kelbryan, kiedy ponownie szli za Garlathem. Usta skrzywiły mu się w mało zabawnym uśmiechu. – Skąd taki wniosek?
– Mogłabym powiedzieć, że widzę to, ponieważ jestem Obdarzona, a zaklęcia analizy społecznej od zawsze stanowiły moją specjalność. Naprawdę. – Jej uśmiech okazał się dużo weselszy. – Z drugiej strony prasa zawsze przesadza w ocenie skuteczności tych czarów. Tak naprawdę są dobre w ocenie stanu dużych grup, jak na przykład przy badaniach opinii, ale w mikroskali są raczej nieprzydatne – wzruszyła ramionami. – Zamiast opierać się na mojej reputacji powiem tylko, że dziś rano półsetnik wydaje się jakiś... ponury.
Jasak stwierdził, że Kelbryan miała wrodzony dar niedomówień. „Ponure zachowanie” Garlatha odbiło się na całym plutonie. Miecznik Harnak zrobił co mógł, by nie przerodziło się to w coś gorszego, ale Garlath osiągnął swój cel miną i tonem męczennika, jakim wydawał poranne rozkazy i rozstawiał żołnierzy w marszowym szyku narzuconym przez setnika. Uważnie dobierał słowa, starając się nie dać Jasakowi żadnego jawnego powodu do narzekań i oskarżeń o niesubordynację. Wiele jednak dawało się przekazać samym tylko językiem ciała.
Jasak zastanawiał się, czy samo to nie było wystarczającym powodem do udzielenia nagany. Wśród wykroczeń, jakie można było popełnić w warunkach bojowych było jedno – określone jako „milcząca niesubordynacja”, pod który to punkt zachowanie Garlatha podpadało z pewnością. Ta możliwość bardzo go kusiła. Garlath prowokował tę samą sytuację, której Jasak chciał uniknąć nie ganiąc go wcześniej na oczach żołnierzy. Po zastanowieniu odrzucił jednak ten pomysł. Mimo wszystko półsetnik wykonywał jednak – niechętnie bo niechętnie – wszystkie rozkazy otrzymane od przełożonego.
Z drugiej strony na szpicy umieścił tylko pojedynczego zwiadowcę. Jasak wysłałby tam całą drużynę. W oczach setnika był to kolejny przejaw wrogości, lecz Garlath zdawał sobie sprawę, że Jasak nie chciał karcić go publicznie. Zdecydował się więc rzucić mu kolejne wyzwanie. Czekał, aż setnik zmieni swe rozkazy, lub po prostu odsunie go i „uzurpatorsko” przejmie bezpośrednie dowództwo nad plutonem. To także bardzo Jasaka kusiło.
Sama jednak siła tej nowej pokusy świadczyła o tym, że brała się tyleż z kwestii czysto wojskowych, co z osobistych uprzedzeń, a gniew nigdy nie był najlepszym doradcą żadnego dowódcy. Lepiej było odczekać, aż emocje przygasną i nie będą już zaciemniać prawdziwego obrazu sytuacji. Musiał też zaczekać z rozprawą z Garlathem do momentu, w którym nie odbije się to na dyscyplinie plutonu. Znajdowali się przecież w obcym, nieznanym terenie. Gdyby natknęli się na jakiegokolwiek przeciwnika, czy nawet na jakiegoś groźniejszego drapieżnika, mógłby działać inaczej. Ale ten portal był przecież dziewiczy. Nie grozili im nawet pospolici rozbójnicy, z którymi armia nieraz musiała się potykać.
– Obawiam się, że półsetnik i ja różnimy się w ocenie prawidłowości szyku marszowego – odpowiedział po chwili, bardziej szczerze niż to z początku zamierzał.
– Ja natomiast obawiam się, że chodzi o to, że półsetnik jest skończonym kretynem – zauważyła zgryźliwie magister Kelbryan.
Jasak zamrugał zaskoczony. Kobieta zachichotała. Jej śmiech brzmiał radośnie, srebrzyście. Był także równie niespodziewany, co potoczne słowo w jej ustach.
– Przepraszam, Sir Jasak! – powiedziała skruszonym tonem mimo, że śmiech jeszcze wybrzmiewał w jej głosie. – Chodzi po prostu o to, że magister Halathyn i ja musieliśmy go znosić przez całe sześć dni po pańskim wyjeździe. Nigdy jeszcze nie spotkałam człowieka tak bardzo przekonanego o własnej doskonałości. Mimo, jeśli wolno mi dodać, całej masy powodów na poparcie tezy wprost przeciwnej.
– Myślę, że podawanie w wątpliwość zdolności moich podwładnych nie byłoby tu na miejscu. Zwłaszcza w obecności cywila – odpowiedział po chwili Jasak.
– To, co pan właśnie powiedział mówi mi wszystko, co chciałam usłyszeć, prawda setniku? – zapytała.
Jasak nie zareagował. Spojrzał na nią z nikłym uśmiechem. Kobieta znów zachichotała, po czym poluzowała paski swojego plecaka, odetchnęła głęboko i spojrzała na błękitne niebo, prześwitujące przez ciemne igły i wielobarwne listowie okolicznych drzew.
– Piękny dziś mamy dzień – zauważyła.

* * *

Szeregowy Osmuna zaklął półgłosem, gdy spod jego prawej nogi osunął się kamień. Uniósł lewe ramię, by zachować równowagę stojąc na środku szerokiego, płytkiego strumienia. Ciężka kusza piechura, którą trzymał w prawej dłoni ciążyła ku dołowi. Wizja wpadnięcia w kryształowy, lodowaty nurt otaczający go z każdej strony, wywołała kolejny soczysty wulgaryzm.
W jakiś sposób udało mu się jednak nie upaść. Cholernie się z tego ucieszył. Gdyby spieprzył sprawę i dał półsetnikowi Garlathowi powód do kolejnego napadu szału, miecznik Harnak zrobiłby z jego jelit podwiązki (zakładając, że nie wyprułby mu ich wcześniej Gaythar Harklan – tarczowy drużyny Osmuny). Półsetnik Garlath był kiepski w porównaniu z Thaylarem, którego zastąpił, a na dodatek ciągle chodził rozdrażniony. Półsetnik Thaylar widząc, że wysunięty na szpicę zwiadowca wpadłby do wody jedynie by się roześmiał, Garlath natomiast zrobiłby każdemu w zasięgu wzroku dodatkową dziurę w dupie. Prawdopodobnie leczył w ten sposób swe własne emocjonalne zaparcia.
Osmuna ruszył dalej na drugi brzeg strumienia. Teraz szedł już ostrożniej. Osobiście uważał, że Stary wściekał się na Garlatha raczej bez sensu. Jasne – Regulamin mówił wyraźnie, że szpica i zwiadowcy na flankach powinni zachowywać stały kontakt wzrokowy z resztą oddziału. Tyle, że przecież wszyscy wiedzieli, że nie grożą im tu hordy dzikich tubylców. Nikogo nie spotkało nic podobnego w dwustuletniej historii badań i ekspansji. Niemniej, gdyby przyszło do wybierania między Starym a Garlathem, Osmuna wiedziałby dobrze, kogo wybrać. Oficerowie, którzy nie radzili sobie z jedną rzeczą, nie radzili sobie także z innymi... A oficerowie, którzy nie radzili sobie z wieloma rzeczami często oglądali śmierć własnych żołnierzy.
Myśląc o tym dotarł na drugi brzeg i ruszył w górę łagodnego zbocza. Strumień otwierał w koronach drzew szczelinę, pod którą bujnie rozwijały się gęste, splątane krzewy, które gdzie indziej w tym dziewiczym lesie, dusiły się z braku światła. Gdy zaczął się przez nie przeciskać jego uwagę zwróciło nagłe poruszenie. Coś drgnęło nieco wyżej, na krawędzi lasu. Spojrzał tam i zamarł.

* * *

Falsan chan Salgmun zamarł patrząc w dół zbocza, w kierunku rzeki. Nie dowierzał własnym oczom.
Człowiek, którego zobaczył – bo ponad wszelką wątpliwość był to człowiek, choć nie wiadomo skąd się tam wziął – zupełnie nie pasował do otoczenia. I nie tylko dlatego, że był to dziewiczy świat, co z definicji oznaczało, że powinien być niezamieszkały.
Nie chodziło też o jego mundur, choć pokrywające go gęste zielone, czarne i białe plamy pasowały bardziej do jakiegoś tropikalnego lasu niż do mieszanych – liściastych i iglastych – potężnych lasów, w jakich się znajdował. Nie chodziło też o barwę jego skóry, w której zresztą nic nadzwyczajnego nie było. Chodziło o całokształt – dziwaczny, zakończony szpikulcem hełm, pokryty tą samą źle dobraną tkaniną maskującą, z jakiej uszyty był jego mundur; gruby warkocz jasnozłotych włosów spływający swobodnie na kołnierz, wysokie do kolan, ciasno zasznurowane buty, krótki miecz zwisający u jego boku... i wreszcie niezwykła kusza, którą dźwigał w prawej ręce.
Obcy człowiek wyglądał jak niecodzienny kolaż, szalona układanka nowoczesnego ubioru i innych elementów wyposażenia oraz średniowiecznej broni. Co najdziwniejsze – on nie miał prawa się tu znaleźć. Nie powinien nawet istnieć. Przez długie osiemdziesiąt lat badań prowadzonych przez Zarząd Portali nie natrafiono na żaden ślad innej ludzkiej cywilizacji.
„Aż do dzisiaj” – zdał sobie sprawę chan Salgmun.
„I co ja mam teraz, kurwa, zrobić?” – pomyślał.

* * *

Szeregowy Osmuna gapił się na nieprawdopodobną zjawę. Obcy miał na sobie brązowe spodnie, niskie, wojskowe buty i zieloną kurtkę. Miękki kapelusz przypominał nieco takie, jakie nosili tukoriańscy pasterze. Przy boku nosił śmieszny nóż. Z pewnością nikt tego czegoś nie nazwałby mieczem. Do drugiego biodra miał przytroczone w skróconej pochwie coś innego – coś z rękojeścią, wyglądającą podobnie jak uchwyty kusz, którymi myśliwi polowali na płową zwierzynę. W rękach też trzymał dziwny przedmiot. Niby kusza, ale bez naciągu.
„To niemożliwe” – pomyślał – „Nie po dwustu latach!” Mimo intensywnego szkolenia i mimo swego niemałego doświadczenia Osmuna doszedł do wniosku, że jest zupełnie nieprzygotowany na to, co w żartach nazywano od pokoleń „randką w ciemno.”
Miał wrażenie, że serce przestało mu bić. Po chwili jednak puls wyraźnie przyspieszył. Do żył wpłynęła adrenalina. Nie wiedział, co obcy trzyma w rękach, nie wiedział jak to działa, ale sam sposób, w jaki to coś trzymał wskazywał na to, że była to broń.
„I co ja mam teraz, kurwa, zrobić?” – pomyślał panicznie.

* * *

Chan Salgmun otrząsnął się. Teraz był jedynie zwykłym pracownikiem Konsorcjum Chalgyn – jednej z firm, którym Zarząd Portali zlecał badanie połączeń między wszechświatami. Swego czasu jednak służył w ternathiańskiej armii. Nie bez powodu uważanej za najlepsze wojsko Sharony. Dobrze widział, że obcy jest równie zaskoczony. W takich warunkach zaskoczenie i niepewność mogły stanowić poważne zagrożenie.
„Stoimy naprzeciwko siebie, obaj uzbrojeni i cholernie wystraszeni” – myślał. – „Wystarczy teraz, by któryś z nas zrobił coś głupiego. Ta jego cholerna kusza jest gotowa do strzału. Ja wiem, że nie chcę niczego popsuć... ale czy on też to wie?”
Jego kciuk drgnął nieznacznie, odbezpieczając zamek karabinu model 9.
* * *
Osmuna zobaczył, jak niby-kusza obcego ukradkiem drgnęła. Poziom adrenaliny w jego krwi piął się błyskawicznie w górę. W tym jednym punkcie doktryna armii była precyzyjna. W wypadku natknięcia się na inną ludzką cywilizację kontakt należy przeprowadzić, w miarę możliwości, metodami pokojowymi. Głównym jednak zadaniem było upewnienie się, że wiadomość o odkryciu dotrze do dowództwa. Co oznaczało, że ci, którzy mieli ją przekazać, musieli pozostać przy życiu i na wolności.
Skoro zatem Osmuna chciał pozostać wolny i żywy to nie powinien pozwolić nieznajomemu na wymierzenie w siebie dziwacznej broni.
Przesunął lewą ręką wzdłuż kuszy i lekko uniósł ją ku górze.

* * *

– Co do dia...?
Na dźwięk ostrego, zupełnie nieoczekiwanego trzasku Jasak gwałtownie podniósł wzrok. Nigdy wcześniej nie słyszał niczego podobnego. Stłumiona, krótka eksplozja. Przypominała nieco początkowy fragment odgłosu wydawanego przez bijący piorun. Jeszcze bardziej przywodziła na myśl łamiącą się pod ciężarem sopli, zmarzniętą gałąź. To nie była jednak burza, ani tym bardziej konar. Nie był to w ogóle naturalny odgłos. Nie wiedział skąd, ale był pewien, że dźwięk był sztuczny, mechaniczny. Pierwszy moment zaskoczenia przeminął i zastąpiło go nagłe, straszliwe podejrzenie.



Dodano: 2008-01-25 12:58:37
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS