NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Heinlein, Robert A. - "Luna to surowa pani" (Artefakty)

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

Ukazały się

Grimwood, Ken - "Powtórka" (wyd. 2024)


 Psuty, Danuta - "Ludzie bez dusz"

 Jordan, Robert; Sanderson , Brandon - "Pomruki burzy"

 Martin, George R. R. - "Gra o tron" (wyd. 2024)

 Wyrzykowski, Adam - "Klątwa Czarnoboga"

 Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

Linki

Drake, David - "Po drugiej stronie gwiazd"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Drake, David - "Porucznik Leary"
Tytuł oryginału: The Far Side of The Stars
Data wydania: Luty 2008
ISBN: 978-83-7418-178-5
Oprawa: miękka
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 448
Cena: 34,90 zł
Tom cyklu: 3



Drake, David - "Po drugiej stronie gwiazd" #4

Rozdział czwarty

Aerowozy milicji stały zaparkowane przy obu peronach kolejki u wejścia na dziedziniec. Zwalniający wagonik wyczuł, że przystanek został zablokowany i automatycznie przyspieszył. Pół tuzina towarzyszących Hoggowi i Danielowi pasażerów pogrążyło się w głośnych domysłach, co się mogło wydarzyć.
Daniel złapał za hamulec bezpieczeństwa i pociągnął mocno, przerywając dopływ prądu do magnesów utrzymujących pojazd ponad szyną. Zatrzymali się ze zgrzytem i w gejzerach iskier pomiędzy dwoma policyjnymi pojazdami. Przysadzisty pasażer stracił równowagę i z gniewnym okrzykiem wylądował na przedzie wagonika.
Hogg wysiadł i przytrzymał drzwi. Leary puścił hamulec i udał się śladem służącego. Był świadomy trajkotania poobijanych współpasażerów na tej samej zasadzie, na jakiej odnotowywał świergot ptaków w mijanym żywopłocie, gdy spieszył dokądś w ważnej sprawie.
Na dziedzińcu stał tuzin milicjantów w rynsztunku do tłumienia zamieszek, tworząc zbitą i sfrustrowaną grupę pod ścisłą kontrolą kobiety z czerwono-złotą rozetą Learych na kołnierzu oraz mężczyzny w mundurze Straży Przybrzeżnej FRC ze stylizowanym krawatem. Na samym dziedzińcu wylądowały dwa aerowozy. Jednym z nich była zamknięta furgonetka z godłem Policji Floty Republiki Cinnabaru na burtach.
Drugi pojazd nosił insygnia milicji, choć znacznie przewyższał klasą wehikuły, jakie Republika kupowała na jej potrzeby. Daniel nie rozpoznał modelu, lecz widział wcześniejszą wersję, zanim zerwał z ojcem. Mówca Leary utrzymywał niewielką flotyllę takich wozów do użytku własnego oraz osobistych sił bezpieczeństwa.
– Stójcie tam, gdzie jesteście! – zawołał strażnik wybrzeża, wymierzając lewy palec wskazujący w Daniela, podczas gdy prawa dłoń zawisła nad kaburą. – Nie macie tutaj czego szukać!
– Jestem mieszkańcem – odparł nie zwalniając. – Poza tym jestem porucznik Daniel Leary.
– Nie dbam o to, kim... – zaczął gliniarz. Na pewno był gliną niezależnie od swej przynależności. Porucznik wyprowadził lewy prosty w splot słoneczny mężczyzny, składając go wpół równie nagle, jakby tamten oberwał rzuconą cegłówką.
– Lepiej dbaj, kiedy ktoś mówi ci, że jest Learym, chłopcze – rzucił Hogg, mijając Daniela i naciągając pokryte siateczką rękawiczki. Kopnął mężczyznę w kolana, zbijając go z nóg.
Milicjanci wybuchli śmiechem. Przedstawicielka mówcy Leary’ego spojrzała na zaatakowanego. Nie zmarszczyła brwi ani nawet ich nie uniosła, lecz tamten się nie odezwał.
Daniel obszedł furgonetkę. Miała opuszczoną burtę; czterej mężczyźni w nieokreślonych uniformach ładowali do niej zawinięte w całuny ciała. W środku spoczywały już zwłoki, ułożone na podłodze niczym kłody drewna.
– Kto...? – zapytał. Nie czuł jakichś szczególnych emocji, a jedynie chęć zgromadzenia informacji.
Złapał za róg pokrowca i odchylił, odsłaniając twarz trupa, wkładanego właśnie do pojazdu. Ujrzał mężczyznę ze słońcem wytatuowanym na prawym policzku. Nie znał go, poza tym był mężczyzną.
– Ty tam! – zawołał człowiek w mundurze dowódcy FRC. – Poruczniku! Proszę się nie ruszać. Nie ma pan tutaj nic do roboty!
Czterech lokajów z Małego Chatsworth stało w ściśniętej grupce, otoczonej przez Straż Przybrzeżną FRC i pracowników Leary’ego. Inny służący Mundy leżał z obandażowaną głową na noszach przy drzwiach wejściowych. Daniel nie był pewny, lecz mężczyzna wyglądał na odźwiernego.
– Owszem, mam tutaj sporo do roboty – odrzekł donośnie, aż głos odbił się echem od fasad domów po obu stronach dziedzińca. – Dowiedziałem się, że moja towarzyszka, Adele Mundy, miała kłopoty. Gdzie ona jest, jeśli mogę wiedzieć?
Zza zaciągniętych zasłon w oknach cichych domów błyskały ciekawskie oczy. Nie widać było żadnego mieszkańca ani służącego, lecz Daniel Leary miał pewność, że wydarzenia obserwowali wszyscy z wyjątkiem obłożnie chorych i pijanych w sztok.
Na placu przebywało pół tuzina umundurowanych strażników i tyle samo ludzi w uniformach – zakładał, że to zwykli pracownicy. Można by rzec: sprzątacze. Oprócz nadzorującej milicję kobiety personel Cordera Leary’ego liczył sześć – siedem osób.
Dowódca FRC – który służył w tej samej flocie, co Daniel, z równym prawdopodobieństwem jak to, że otrzymał kapłańskie święcenia – ściskał w ręce telefon. Spojrzał ostro na Leary’ego. Ten odwzajemnił spojrzenie. Telefon powędrował w górę, ku twarzy dowódcy, po czym opadł z powrotem.
– Poruczniku – oznajmił – może pan wejść do domu, jeśli pan chce, lecz musi pan tam pozostać, dopóki nie odblokujemy ulicy, co nastąpi za kilka minut.
– Gdzie jest Adele? – zapytał Daniel. Nie krzyczał, niemniej przemawiał głosem słyszalnym na mostku podczas akcji bojowej.
Dobry Boże, ile było tych ciał? Dwa następne leżały za lokajami i strażnikami bliżej domu, a chodnik, którym Daniel szedł w stronę dowódcy, wyglądał jak pomalowany na czerwono.
– To nie pańskie zmartwienie, poruczniku! – oznajmił tamten. Obejrzał się przez ramię na stojącego obok zwalistego funkcjonariusza. Miał dystynkcje aspiranta, lecz był zwykłym mięśniakiem.
– Do cholery, to jest moje...! – wrzasnął Daniel.
– Sir, nic jej nie jest! – zawołał jeden z lokajów. – Ona i ten jej wąż...
Strażnik złapał służącego za gardło i wzniósł pałkę.
– Ostrzegałem cię, synku! – ryknął.
– Hogg – rzucił oficer, nie musiał jednak kończyć polecenia. Czterouncjowy ciężarek wyprysnął z dłoni mężczyzny, ciągnąc za sobą błyszczącą linkę z monokryształu.
Ciężarek łupnął strażnika w czaszkę, tuż za prawym uchem. Hogg pewnie złapał powracający pocisk obleczoną w rękawicę dłonią, w której trzymał drugi koniec linki. Kula nie sprawiłaby się lepiej.
„Aspirant” sięgnął do kabury u pasa. Daniel złapał go za kciuk.
– Nie! – zawołał, po czym obrócił się, przyjmując kopnięcie ciężkim kolanem na kość biodrową i poczuł zgrzyt rozrywanej chrząstki, gdy wyłamywał przeciwnikowi palec. Mówił mu...
Pojawiły się pistolety. Nie tylko strażników, lecz także pracowników mówcy Leary’ego. Godzinę temu ten cichy dziedziniec spłynął krwią, a za chwilę ponownie dojdzie do masakry, tylko dlatego że jakiś sługus stawiał się, kiedy Daniel pytał o przyjaciółkę.
– Stać! – zawołał dowódca strażników. – Na litość boską, natychmiast schować broń! Już!
Przez chwilę nikt się nie ruszał, nawet Hogg... choć dwa ciężarki nie przestawały wirować w przeciwnych kierunkach. W lewej dłoni trzymał długi, składany nóż.
– To syn mówcy Leary’ego – odezwał się zadbany cywil z herbem Learych. Mógł być prawnikiem lub księgowym z gatunku nadmiernie dbałych o własną kondycję. – Sir.
„Sir” stanowiło symboliczny dodatek.
Daniel cofnął się. Drżał od przypływu adrenaliny, której nie spalił w ciągu kilku ostatnich sekund.
– Tak, rozumiem pana – oznajmił dowódca, krzywiąc się z odrazą na całą sytuację. – Proszę posłuchać, jesteśmy po tej samej stronie.
Objął spojrzeniem Daniela Leary’ego. Porucznika to ucieszyło, zdołał jednak tylko kiwnąć głową, wykręcając splecione ręce, by zapobiec rodzącym się skurczom.
Postawny aspirant trzymał się za prawą dłoń. Szok minął; mruknął z bólu.
– Zamkniesz się, na litość boską?! – krzyknął dowódca, rozładowując własny stres, po czym zwrócił się spokojnym głosem do Daniela i szefa personelu byłego mówcy: – Poruczniku Leary, pana przyjaciółka jest bezpieczna. Otrzymała wezwanie w sprawie, która nie ma nic wspólnego z tym zdarzeniem. Daję panu na to moje słowo.
Daniel wyprostował się i wziął głęboki wdech.
– Bardzo dobrze, dowódco – powiedział niemal doskonale opanowanym głosem. – Miło mi to słyszeć.
– A teraz... – kontynuował mężczyzna. – Proszę po prostu wejść do środka i pozwolić nam posprzątać ten bałagan, dobrze? Jak tylko zbierzemy śmieci, przyjedzie wóz strażacki, żeby zmyć chodnik. Jeszcze tylko kilka minut.
Daniel odetchnął głęboko.
– W porządku – rzucił. – Muszę się przebrać.
Jego wzrok spoczął na przerażonych lokajach, stojących cicho w otoczeniu uzbrojonych obcych. Dwóch z nich rozmawiało cicho z Hoggiem, który ignorował strażnika po jednej i przysadzistego cywila z automatem po drugiej stronie. Linkę i ciężarek ściskał w dłoni; nóż złożył i schował.
– Zabiorę ze sobą moich ludzi – oznajmił spokojnie młodzieniec. W razie potrzeby zdąży jeszcze się wykrzyczeć. Kiwnął głową w stronę służących. – Rzecz jasna.
Pod nieobecność Adele to on odpowiadał za tę czwórkę. Wyprostowali się z wyczekiwaniem i rozpaczliwą nadzieją.
– Dobrze, w takim razie proszę ich zabrać – zezwolił dowódca. Odwrócił się ku lokajom i dodał szorstko: – Nie będę nakazywał wam milczenia. Zwrócę tylko uwagę na sprawę oczywistą: zbyt długie języki ściągną na was uwagę tych, którzy przysłali tamtych gości. Rozumiecie?
Trzech lokajów pokiwało głowami. Czwarty stał z ustami rozdziawionymi ze strachu.
– Chodźmy – zarządził Daniel, celowo przechodząc między strażnikami i prowadząc za sobą służących do domu. Musieli przekroczyć dwa bezwładne ciała. Danielowi udało się to bez patrzenia w dół, nie był pewny, jak poradzili sobie lokaje.
– Rozmawiałem z chłopcami, paniczu – oznajmił sługa, gdy wyszli z zasięgu słuchu funkcjonariuszy bezpieczeństwa. – Wygląda na to, że to z powodu poprzednich właścicieli, Rolfe’ów, których uraził sposób, w jaki utracili swą własność.
– Ach? – mruknął Leary. – Tak. To wszystko wyjaśnia.
Ranny odźwierny siedział, podtrzymywany przez jednego z ludzi mówcy Leary’ego. Próbował wstać na powitanie Daniela i służących.
– Zabierzcie waszego kolegę do środka, jeśli łaska – polecił im Daniel, oglądając się przez ramię na lokajów. – Poślę po lekarza.
– Nic mu nie jest – oznajmił cywil, który zajmował się odźwiernym, a teraz przekazał go służbie. – Sprawdzajcie w ciągu nocy, czy nie doznał wstrząsu mózgu, to wszystko.
Majordomus osobiście otworzył drzwi. Cała służba zebrała się w holu, przyglądając im się z ciekawością.
– Tak sobie pomyślałem, paniczu... – zaczął Hogg. Dziedziniec zatrząsł się od ryku turbin unoszących ciężki aerowóz. Furgonetka pełna trupów udawała się w bardziej odpowiednie miejsce. Odczekawszy, aż wibracje ustaną, dokończył: – Pomyślałem sobie, że jeśli panicz nie potrzebowałby mnie wieczorem, to może pójdę załatwić parę spraw?
Zerknął na sługę.
– Dobrze, Hogg – zgodził się. – Chyba że mogę ci jakoś pomóc?
– Nie ma potrzeby angażowania w to panicza – odparł tamten, odchodząc w głąb korytarza wśród paplaniny służby. – Wezmę sprzęt z pokoju.
Obejrzał się przez ramię. Był łysy i miał lekką nadwagę. Strój – od ciężkich butów za kostkę po chustę wokół szyi – był niechlujny i zdecydowanie wiejski: doskonałe przebranie za Sama Bumpkina2 dla człowieka przebiegłego i bezwzględnego jak łasica.

2 bumpkin (ang.) – kmiotek [przyp. tłum.]

– Bez obawy, Tovera i ja w zupełności wystarczymy.
– Nie obawiam się – mruknął cicho Daniel do pleców Hogga. Popatrzył na służących. – Wracajcie do obowiązków – rzucił z udawaną irytacją. – A jeśli żadnych nie macie, to przynajmniej nie wystawajcie tak w holu.
Ruszył po schodach na górę.
– Sir? – zawołał majordomus. – Czy jest coś, co... hm... chciałby pan, żebyśmy zrobili?
Daniel obejrzał się przez ramię.
– Nie, po prostu bądźcie gotowi na powrót oficer Mundy. – Po czym dodał po chwili przerwy: – Sam za chwilę wychodzę. Mój ostatni okręt zacumował w Porcie Jeden. Chyba rzucę na niego okiem, zanim go sprzedadzą.

* * *

Wagonik zjechał z turkotem na bocznicę; wjazd okalały długie, zwieszające się gałęzie drzew. Daniel wiedziałby, jaki to gatunek – pomyślała Adele. To stwierdzenie tak podniosło ją na duchu, że wyciągnęła z kieszeni na udzie osobisty terminal danych i włączyła go.
– Mistrzyni? – Porucznik Wilsing uniósł brwi.
– Zastanawiałam się, co to za drzewa – wyjaśniła Adele. Z kieszonki w futerale wydobyła różdżki. Biegłemu użytkownikowi zapewniały znacznie większą szybkość i precyzję niż dowolny inny interfejs. – Uznałam, że ich samodzielne rozpoznanie będzie dla mnie dobrym testem, skoro nie ma z nami porucznika Leary’ego, który mógłby je dla mnie zidentyfikować.
– Ma pani na myśli te przy wjeździe? – upewnił się Wilsing. – To cyprysy z Maranhamu, przywiezione przez kapitana St. Regisa, który odkrył Maranham trzysta pięćdziesiąt lat temu. Prawdę mówiąc, to całkiem sławny zagajnik.
– Dziękuję panu – rzuciła oschle uczona. Cóż, to też był sposób uzyskiwania informacji...
Wjechali na szeroki plac, okolony schludnymi ceglanymi domami, wzniesionymi z dala od linii tramwajowej. Był późny wieczór; niebo wciąż jasne, lecz ziemię spowijał już gęsty cień.
– Czwarty dom... – powiedział Wilsing. – Tamten.
Wagonik zatrzymał się z piskiem. Tak rzadko używanej bocznicy nikt nie wyposażył w perony. Porucznik wyjął z panelu kontrolnego swój specjalny klucz, który pozwolił mu skierować pojazd prosto do miejsca przeznaczenia, bez zatrzymywania się po dodatkowych pasażerów, wytypowanych przez centralny komputer transportowy jako możliwych do efektywnego przewiezienia.
– Oczywiście dysponujemy aerowozami – dodał, chowając klucz do sakiewki przy pasie i z ukłonem przepuszczając Adele przy wysiadaniu. – Lecz mistrzyni Sand woli, żebyśmy w miarę możliwości nie rzucali się w oczy.
Mundy uśmiechnęła się lekko. Zgadzała się z takim podejściem, choć podejrzewała, że po przejściu Wilsinga i jemu podobnych, z usług których korzystała mistrzyni Sand, w tkance społeczności Cinnabaru pozostawał szeroki i krzykliwy ślad. Potrzeba cichej kompetencji była za to jedną z przyczyn, dla których Sand, gdy oczekiwała wykonania prawdziwego zadania, przychodziła do takich ludzi, jak chorąży Adele Mundy...
Wilsing zatrzymał się na ceglanym chodniku, szerokim gestem wskazując na placyk. Zgromadzono na nim różnorakie wyposażenie floty. Tuż obok nich stało działo plazmowe o przeżartej rdzą lufie. Dalej wznosił się fragment Szybkiego Napędu, a na środku strzelał w górę maszt gwiazdolotu.
Mężczyzna wskazał na antenę.
– Z tego właśnie masztu komandor Stacey Bergen nawigował Doskonałością na Alexandreios – wyjaśnił. – Słyszałem, jak określano to mianem najbardziej zdumiewającego przykładu doskonałej nawigacji, odkąd Cinnabar powrócił do gwiazd.
– Porucznik Leary uważał swego wujka Stacey’a za niepowtarzalnie utalentowanego astrogatora – oznajmiła Adele, obrzucając spojrzeniem niewielki park. Prawdziwe muzeum pod gołym niebem, jakie mogliby stworzyć odchodzący na emeryturę oficerowie FRC. Oddanie pamiątce po komandorze Bergenie honorowego miejsca znaczyłoby bardzo wiele dla Daniela... Niemal na pewno właśnie dlatego Wilsing o tym wspomniał. Możliwe, że oprócz dobrego pochodzenia młodzieniec miał jednak pewne zalety. – Nie znam nikogo, kto mógłby ocenić to lepiej niż Daniel.
Wilsing poprowadził ją ścieżką do jednego ze skrytych za drzewami domów. Krawędzie ścieżki wyznaczały smugi światła, zapalającego się wraz z ich nadejściem. Ganek oświetlała odpowiednio przyćmiona latarenka.
Otwierający drzwi sługa był za stary na noszenie liberii. Ukłonił się nisko.
– Poruczniku Wilsing, jak mniemam, zna pan drogę do Czerwonego Salonu? – zapytał. – Kapitan zostawił dla pana na stoliku dzbanek i szklankę. Mistrzyni Mundy, jest pani oczekiwana w bibliotece. Zechce pani pójść za mną.
Służący – jedyna osoba w zasięgu wzroku z wyjątkiem Wilsinga, który z krótkim skinieniem zniknął w bocznym pokoiku – poprowadził ją przez ciąg pomieszczeń o prostych i bardzo egzotycznych meblach. Wszystkie wykonano ręcznie z fantazyjnie usłojonego drewna; było ono różne w poszczególnych pokojach, dalece odbiegało także od wyglądu rodzimych, cinnabarskich gatunków.
Wzdłuż boku domostwa ciągnął się korytarz; w ścianie po lewej stronie umieszczono prostsze drzwi niż te, przez które wcześniej przechodziła Adele. Korytarz przeznaczono dla służby, a nie właścicieli i ich gości.
Drzwi do trzeciego pomieszczenia stały otworem, Mundy ujrzała w środku przeszkloną biblioteczkę.
– Proszę tamtędy, mistrzyni – oznajmił z ponownym ukłonem służący. Gdy Adele weszła do środka, zamknął za nią drzwi.
Bernis Sand podniosła się z ławeczki w rogu i wskazała przybyłej miejsce na drugim końcu półkolistego siedziska.
– Dobrze, że przyszłaś, Mundy – oświadczyła. – Usiądź, proszę. Może coś do picia? Mój przyjaciel Carnolets ma tutaj imponującą piwniczkę.
– Nie, dziękuję – odrzekła Adele. – Chyba że... wodę, jeśli można. Zaschło mi w gardle. Bardzo.
– Tak, oczywiście. – Sand musnęła płytkę przyzywającą, wmontowaną w stojący przed ławeczką stolik. Była okazałą kobietą w nieokreślonym wieku, w przyćmionym świetle biblioteki niemal pozbawioną płci. Miała na sobie brązowe spodnium w jodełkę, z daleka absolutnie nie rzucające się w oczy, niemniej znakomicie uszyte z naturalnych surowców. – Słyszałam, że miałaś wieczorem jakieś kłopoty. Czy powinnam o czymś wiedzieć?
Uczona krótko pokręciła głową. Usiadła na ławce, skupiona na wykonywanej czynności, dzięki czemu mogła uniknąć wzroku szefowej wywiadu.
– To była prywatna sprawa – powiedziała. – Została już rozwiązana lub wkrótce zostanie.
Ścierpła jej lewa dłoń, którą dzisiaj znowu zabiła. Pomasowała ją palcami prawej ręki, wpatrując się w bogaty, miodowo-brązowy wzór słojów na stoliku i widząc w nich twarz bandyty, któremu przebijający lewy policzek pocisk wybił dwa zęby.
Służący postawił na blacie karafkę i dwie szklanki, po czym dyskretnie wyszedł.
– Mundy? – zagadnęła mistrzyni Sand. – Jesteś pewna, że nie chcesz czegoś mocniejszego?
– Absolutnie – zapewniła ją pewnym głosem Adele. Nalała sobie wody i wypiła, z przyjemnością stwierdzając, że ręka prawie wcale jej nie drżała.
Sand rozsiadła się wygodniej na drugim krańcu ławki; nie znajdowały się przy małym stoliczku dokładnie twarzą w twarz. Zerknęła na oszklony barek w alkowie koło drzwi, zamiast jednak wziąć szklankę, wyjęła z kamizelki tabakierkę ze skorupy żółwia i nasypała szczyptę w zgięcie lewego kciuka.
– Wiesz coś o Boskiej Federacji, Mundy? – zapytała lekkim tonem, a następnie zażyła tabaki.
– Moje wiadomości o jakiejkolwiek części Galaktyki Północnej są bardzo skąpe – odrzekła Adele. Bezwiednie wyciągnęła terminal danych i różdżki. – Moja rodzina nie prowadziła tam żadnych interesów. Czasami myślałam – zerknęła na Sand z cierpkim uśmiechem – że w bibliotekach tamtejszych władców powinny znajdować się bardzo interesujące księgi z okresu przed Przerwą, ale życia mi nie starczy, by skatalogować wszystkie znaleziska ze strychów Xenos.
Na środku pomieszczenia stał globus, na którym kontynenty osadzono w morzu kontrastujących kamieni półszlachetnych. Nie był to Cinnabar ani żadna znana Adele planeta.
Bernis Sand zatkała palcem wskazującym jedną dziurkę, niuchnęła, po czym gwałtownie kichnęła w chusteczkę, którą wyciągnęła z prawego rękawa. Podniosła głowę i spojrzała przenikliwie na Adele.
– Federacja nie jest szczególnie zajmująca, to fakt – powiedziała. – Jak tylko odwrócisz się do nich plecami, połowa tamtejszych kapitanów okazuje się być piratami, a rząd centralny nadrabia brak kompetencji brutalnością. Niemniej jest duża. Pomimo jej luźności całkowity handel z Federacją stanowi jedną dziesiątą obrotów domów kupieckich Cinnabaru i jego sojuszników. Od pokoleń Federacja była nastawiona do nas mniej lub bardziej przyjaźnie. Otwarte opowiedzenie się po stronie Sojuszu miałoby poważny wpływ na nasze relacje z mniejszymi państwami, których byt zależy od handlu z Północą.
Adele Mundy odnalazła poszukiwane informacje na holograficznym wyświetlaczu, wiszącym nad palmtopem. Odchyliła się na oparcie i uśmiechnęła zimno do Sand. Jedno zdanie wystarczyło, by przypomniała sobie pewien epizod z rodzinnej historii.
– Po rozprawieniu się z Konspiracją Trzech Kręgów – oznajmiła suchym, rzeczowym tonem – do Federacji uciekł okręt liniowy FRC admirała O’Quinna. Domniemywam, iż odmowa wydania okrętu i zbuntowanej załogi znacznie pogorszyła relacje.
– Tak, chodzi o Aristoxenosa. – Pokiwała głową Sand. – Większość korpusu oficerskiego okazała się należeć do Partii Ludowej. Pani kuzyn był tam pierwszym oficerem, jak sądzę?
– Tak – przyznała Adele. Jej uśmiech był zimny jak zimowy księżyc. – Komandor Adrian Purvis. Dzięki szczęśliwej ucieczce jest moim najbliższym żyjącym krewnym.
– Prawdę mówiąc, Aristoxenos to tylko część problemu – wyjaśniła szefowa wywiadu, wstając i podchodząc do barku. – Widzisz, Boska Federacja rozdarta jest wewnętrznymi podziałami, znacznie gorszymi od tych, jakie dręczyły Republikę szesnaście lat temu. O’Quinn wylądował na Todos Santos w Klastrze Dziesięciu Gwiazd, gdzie gubernator Sakama prowadził politykę niezależną od rządu Blasku.
Nie odwracając się, Sand podniosła do światła szklankę z alkoholem, któremu padające promienie słońca przydały barwy mosiądzu.
– Dysponując wsparciem nowoczesnego okrętu liniowego z załogą FRC – kontynuowała – Sakama przyjął jeszcze twardszą linię. Sześć miesięcy później Aristoxenos praktycznie unicestwił flotę Federacji. Odtąd rząd centralny musi zadowalać się gołosłownymi deklaracjami poparcia z ich strony.
– Rozumiem – mruknęła Adele. Nalała sobie jeszcze wody, choć nie czuła już pragnienia. Prawdziwe zadanie do wykonania wyrwało jej umysł z wypełnionego krwią rowu, w którym pływał od momentu zastrzelenia uzbrojonego oprycha.
Nie miała wyboru. Zaatakował, a ona się broniła. Miała wszelkie prawne i moralne podstawy, żeby go zastrzelić...
Lecz tylko socjopaci, tacy jak Tovera, zabijali bez żalu, ponieważ nie mieli sumień ani dusz. W odróżnieniu od Adele Mundy. Na razie.
– Bez prawidłowej konserwacji okręty wojenne niszczeją – zauważyła na głos, napotykając wzrok odwracającej się Bernis Sand. – Załogi również. Czy Klaster jest w stanie utrzymywać Aristoxenosa? Bo jeśli nie, to wątpię, czy do tej pory zachował pełną efektywność bojową.
– „Efektywność” jest pojęciem względnym, Mundy – zauważyła mistrzyni Sand. – Na tle małych okrętów o przeciętnych załogach, jakie składają się na Marynarkę Wojenną Federacji, owszem, Aristoxenos jest wciąż efektywny, przynajmniej jako broń odstraszająca. A wycisk, jaki sprawił flocie rządowej, przeszedł do legendy, której nie wymazało ostatnich piętnaście lat.
Dawna bibliotekarka uniosła dłoń.
– Proszę mówić dalej – poprosiła cicho. Najszybszą metodą dowiedzenia się od Sand, czego ta od niej chciała, było siedzenie i słuchanie.
– Klaster Dziesięciu Gwiazd leży na najkrótszej trasie z Cinnabaru do Galaktyki Północnej – ciągnęła kobieta. – Wtedy Republika miała większe problemy niż dezercja jednego okrętu liniowego...
Adele skinęła krótko głową. Sojusz zgromadził liczną flotę, zagrażając kilku protektoratom Cinnabaru. Gdyby spiskowcom udało się przejąć władzę w Xenos, eskadry Sojuszu niemal na pewno przyleciałyby ich wesprzeć. Starcia ograniczyły się do potyczek pojedynczych okrętów, lecz wówczas nikt nie mógł tego przewidzieć. Mówca Leary nie miał najmniejszej ochoty nakazywać FRC wyprawiania daleko od domu poważnych sił, które mogły być potrzebne do obrony samego Cinnabaru.
– ...potem zaś uznaliśmy, że zdobycie lub zniszczenie Aristoxenosa za cenę wiecznej wrogości tamtejszych władców to bardzo nieopłacalny interes. Poza tym... gdy emocje już opadły, zabrakło determinacji do wykonania egzekucji na ponad tysiącu buntowników.
Adele przyszli do głowy dwaj żołnierze, którzy ucięli głowę jej siostrzyczce Agacie po tym, jak przez kilka tygodni udawało jej się unikać pojmania. Czyn ten wstrząsnął sumieniami nawet tych, którzy skazali Mundych na banicję.
– Tak – powiedziała bez emocji. – Rozumiem, że byłby to pewien problem. Praktyczny polityk mógłby postanowić żyć i dać żyć innym.
Sand z powrotem usiadła naprzeciwko Mundy. Napiła się z kryształowej szklanki, nie żeby zaspokoić pragnienie, lecz ukryć twarz podczas wygłaszania trudnej prawdy.
– Z punktu widzenia Cinnabaru sytuacja była – jest – zadowalająca – oznajmiła, wzruszając ramionami. – Wszak polityka to sztuka możności. Jednak dla władz Blasku to cierń w boku. Pomijając upokorzenie, trybut z Klastra Dziesięciu Gwiazd stanowił trzecią część dochodów rządu centralnego. Po pojawieniu się Aristoxenosa źródełko wyschło. Teraz zaś... – Upiła łyk, wpatrując się Adele w oczy ponad brzegiem kryształu. Odstawiła szklankę. – Otrzymałam raport, że Sojusz buduje nowoczesną bazę Marynarki Wojennej na Gehennie, jedynym satelicie Blasku. Gdyby Federacja miała odzyskać Klaster Dziesięciu Gwiazd przy wsparciu Sojuszu, reperkusje dla Republiki byłyby bardzo poważne.
– Rozumiem – powiedziała ostrożnie Adele. – Nie pojmuję tylko...
Szukając właściwych słów, pozwalała oczom błądzić po przeszklonych frontach szafek bibliotecznych. Nie mogła odczytać wytłoczonych na grzbietach tytułów, było jednak oczywiste, iż miała do czynienia z prawdziwym księgozbiorem, a nie kupowanymi na metry, ładnie wydanymi książkami, jakie często można ujrzeć w rezydencjach, których wysoko urodzeni mieszkańcy pragnęli zabłysnąć erudycją zamiast osiągnięciami sportowymi czy rozmiłowaniem w sztukach graficznych.
Kosmiczny kapitan prawdziwie kochający literaturę miał mnóstwo czasu i sposobności, by poświęcać się swemu hobby. Carnolets najwyraźniej był jednym z takich kapitanów. Adele Mundy poczuła przypływ ciepłych uczuć do człowieka, którego nigdy nie spotkała.
– ...czemu wezwałaś mnie – dokończyła, patrząc szefowej szpiegów prosto w oczy. – Jeżeli na Gehennie powstaje baza wojenna, to jest to sprawa dla całej FRC. Nie dla mnie.
– Senat nie chce wojny – oznajmiła bez ogródek Sand. – A firmy transportowe, od gigantów po niezależnych trampów, naprawdę nie życzą sobie powrotu wrogich działań. Ambasador Cinnabaru w Federacji, Train z Lakeside, wierzy, iż minie jeszcze wiele lat, zanim baza na Gehennie zostanie ukończona. Jeżeli ma rację, to nie istnieją podstawy do zadawania przez nas ciosu uprzedzającego. – Napiła się. Po opuszczeniu szklanki podjęła: – Nie mam dowodów na to, że Train się myli, ale kiedy ten miły dżentelmen twierdzi, że słońce wstaje na wschodzie, to wolałabym usłyszeć drugą opinię na ten temat. Chcę, żebyś ustaliła prawdziwy stan prac nad tamtą bazą.
Różdżki Adele wywołały na holograficznym wyświetlaczu prawdziwą kaskadę danych. Gehenna miała średnicę równą jednej trzeciej średnicy swej planety macierzystej, Blasku, lecz była niezamieszkana, o lodowatym rdzeniu i pozbawiona atmosfery. Ale z drugiej strony: w płaszczu uwięziona była spora ilość wody, co zapewniało paliwo dla silników plazmowych, które wynosiły gwiazdoloty w próżnię, gdzie mogły skorzystać z Szybkiego Napędu na antymaterię.
Gehenna była znakomitym miejscem na założenie bazy Marynarki Wojennej dla kogoś, kto zgodziłby się na pewien dyskomfort w zamian za zapewnienie sobie niemal całkowitej tajemnicy.
– Zamierzasz wysłać okręt do systemu Blasku? – zapytała Adele. Nieomal powiedziała: „Wysłać Księżniczkę Cecile?”, ale do tego już nigdy nie dojdzie.
Nie przestawała przetrząsać danych. Najlepszą metodą dowiedzenia się czegoś było zbadanie tego, co zostało na ten temat opublikowane, porównanie i wychwycenie anomalii. Kiedy coś nie pasowało, znaczyło to, że ktoś kłamał, a samo wykrycie łgarstwa często pomagało ujawnić skrytą za nim prawdę.
– Trzy lata temu Federacja zabroniła obcym okrętom przylatywać na Blask – poinformowała ją Sand gniewnym tonem. – Ambasador Train był wściekły, ponieważ załatwiał sobie uznanie prywatnego jachtu za okręt FRC, dzięki czemu załoga i utrzymanie przeszłyby na marynarkę. Mimo to nie przyszło mu do głowy zgłosić sprawę oficjalnymi kanałami.
– Jak w takim razie...? – spytała oficer FRC, po raz pierwszy od wielu minut odrywając wzrok od wyświetlacza. Czyżby któryś z magnatów Federacji zapragnął zatrudnić wyszkolonego bibliotekarza?
– Hrabia Klimov z żoną Valentiną, z Nowego Swierdłowska, planują prywatną ekspedycję do Galaktyki Północnej – wyjaśniła rozmówczyni. – Są autentyczni. Nie mają powiązań ani ze mną, ani z Cinnabarem. Kupują Księżniczkę Cecile i wynajęli porucznika Mona jako jej kapitana. Chciałabym, żebyś poleciała z nimi w charakterze oficera łączności.
– Och – mruknęła Adele. Wyłączyła terminal danych i złożyła ręce na stoliku. Błądziła wzrokiem po pomieszczeniu; w głowie wirowało jej od implikacji prostego oświadczenia jej przełożonej. Taka gwiazdka z nieba całkowicie wyjaśniała podniecenie Mona, kiedy przyszedł w poszukiwaniu Daniela... lecz była to jedyna oczywista rzecz w całej tej sprawie.
– Oczywiście znasz porucznika Mona – powiedziała cicho Sand, odstawiając pustą szklankę. – Wasze relacje są dobre?
– Oczywiście, że tak – odrzekła z cieniem irytacji Adele. – Ufam mu, pewnie. Ale...
Wstała i schowała palmtopa do kieszeni.
– Mistrzyni Sand – zaczęła. – Rozumiem wagę tego zadania dla... dla Republiki. Nie chciałabym jednak udzielać odpowiedzi natychmiast, gdyż w tej chwili brzmiałaby ona negatywnie.
Sand spokojnie pokiwała głową.
– Szanuję pani troskę, mistrzyni – oznajmiła. – Będę oczekiwała odpowiedzi, jak tylko będzie pani mogła jej udzielić.
Chorąży udała się do drzwi, które służący otworzył przed nią w milczeniu. Zastanawiała się, ile czasu zajmie jej podróż tramwajem stąd do Portsmouth...
– Mundy? – zapytała szefowa wywiadu. Adele obejrzała się za siebie. – Czy podjęcie decyzji przyszłoby ci łatwiej, gdyby Klimovowie zatrudnili jako kapitana porucznika Leary’ego zamiast Mona?
Adele uśmiechnęła się, choć tylko ten, kto znał ją naprawdę dobrze, doszukałby się w tym grymasie humoru.
– Owszem – odparła. – Ułatwiłoby to sprawę. Lecz szansa na to, że Daniel pozbawiłby kolegę oficera etatu, którego tamten rozpaczliwie potrzebuje, jest mniejsza niż na przyjęcie przez Daniela religii wymagającej życia w celibacie.
Wciąż się uśmiechała, gdy służący odprowadził ją do drzwi wyjściowych, gdzie oczekiwał na nią porucznik Wilsing.



Dodano: 2008-01-17 15:38:39
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS