NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Mortka, Marcin - "Ragnarok 1940", tom 2
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Mortka, Marcin - "Ragnarok 1940"
Data wydania: Luty 2008
ISBN: 978-83-60505-82-3
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Liczba stron: 512
Cena: 29,99
Seria: Tryby fantazji



Mortka, Marcin - "Ragnarok 1940", tom 2 #1

Cztery śmiercionosne cygara...

Porucznik Reginald Gilford nie wierzył własnym oczom.
Obły, przybrudzony ropą dziób HMS „Narwhal” powoli, niemalże delikatnie roztrącał unoszące się na wodzie szczątki, których było pełno aż po zasnuty dymami horyzont. Gilford patrzył na połamane deski, na poły zanurzone skrzynki i baryłki oraz plamy mazutu, lecz nie dopuszczał tego widoku do siebie. Wykrzywiał pogardliwie usta, a w głębi ducha wmawiał sobie, że to jakiś złośliwy bóg gdzieś wysoko pstryknął palcami i tym oto sposobem przeniósł okręt podwodny Jego Królewskiej Mości na czarne wody rzeki Styks.
Niekiedy jednak w owej makabrycznej zupie odnajdowali ludzkie skwarki. Zwęglone, oblepione ropą strzępy, które jeszcze niedawno żyły, a teraz dryfowały z prądem nadal uczepione tratew bądź podtrzymywane pasami kamizelek ratunkowych. Bladzi marynarze o oczach za-puchniętych od płaczu stawali wówczas u nasady kiosku uzbrojeni w bosaki i przyciągali zwłoki w pobliże burty, by ochrypłymi, nienaturalnymi głosami wyczytać z pasa nazwę okrętu bądź statku.
„Dunwich”, „City of Mandalay”, „Omala”, „Plumleaf”, HMS „Shefeld”, HMS „Basilisk”, HMS „Wrestler”...
Wtedy Reginald Gilford zaczynał wierzyć.
Strzępy komunikatów wychwyconych przez okrętową radiostację po wynurzeniu powiedziały im tylko tyle, że po atlantyckiej stronie Cieśniny Gibraltarskiej nie ma już żadnych okrętów Royal Navy ani statków marynarki handlowej. Ocalałe jednostki umknęły na Maltę bądź ku portom francuskim, gdzie panował teraz niewyobrażalny chaos, zaś los tych, które próbowały swego szczęścia na wodach Atlantyku, był jasny dla każdego, kto tylko wyszedł na pomost „Narwhala”. Nawet zupełny laik w dziedzinie walk morskich szybko doszedłby do wniosku, że dańscy marynarze i piloci urządzili sobie bezkarne łowy na okręty spod bandery Union Jack.
Nie trzeba było też być prorokiem, by wiedzieć, że Gibraltar, potężna baza Royal Navy, słynne Słupy Herkulesa strzegące wejścia na Morze Śródziemne, przeszły do historii.
Morze było martwe, a popołudniowe słońce przyćmione ciemnymi dymami znad skrytej za horyzontem bazy z całkowitą obojętnością wyodrębniało coraz to kolejne szczegóły masakry. Dryfujący gumowy ponton, którego burty obsadzały morskie ptaki wydziobujące coś ze środka. Niewielki drobnicowiec, który wyglądał na nietknięty, a dopiero z bliska okazał się spalonym do cna wrakiem. Przytulone do tratwy ratunkowej ciało pozbawione głowy. Dziecięcy tornister.
Ktoś z obsady pomostu odłożył lornetkę i zgięty wpół zwymiotował.
– Kapitanie, są wreszcie instrukcje! – We włazie ukazała się głowa radiotelegrafsty. – Admiralicja nakazuje przejście w nowy sektor i nękanie dańskich jednostek do wystrzelenia całego zapasu torped.
– Wreszcie jakiś sensowny rozkaz – burknął ktoś z tyłu.
– Sensowny? – Kapitan odwrócił się z wściekłym błyskiem w oczach. – Sensownym byłoby teraz podejście pod Gibraltar jak najszybciej, nim Danowie ochłoną po zwycięstwie! Zanim ustawią nowe pola minowe oraz własne sieci podwodne! Sensownym byłoby podejść jak najbliżej i walić torpedami we wszystko, co pływa! Bo po tym, co tu zobaczyliśmy, nie ma wątpliwości, że będzie to jakaś cholerna dańska krypa. Ale nasza wspaniała admiralicja, jak widać, ma inny pomysł na ułożenie losów świata. Każą nam wycofać się na bezpieczną pozycję i poczekać bezpiecznie, aż któryś z tych starych dziadów ze złotymi galonami będzie miał ciekawszą wizję!
Od chwili gdy kapitan Austeen objął dowództwo na „Narwhalu”, nikt w całej załodze nie słyszał, by kiedykolwiek powiedział choć jedno krytyczne słowo o swych przełożonych. Ba, nikt nigdy nie słyszał, by dowódca kiedykolwiek zaklął. Na pomoście zapadła więc głęboka ci­sza, którą przerwał dopiero silący się na beztroskę Fer-guson.
– A moim zdaniem, panie kapitanie, to nie mamy się co pierdzielić. Wal pan prosto na Gibral...
– Zamknij mordę, Ferguson! – ryknął Austeen z taką wściekłością, że bezczelny marynarz aż się skulił. – Zamknij gębę, ty rozszczekana...
– Okręty w namiarze czterdzieści – rzucił pospiesznie Gilford.
Jakieś przemożne uczucie – nie wiedział, czy była nim żądza zemsty, czy może niechęć do przyglądania się dowódcy w chwili, gdy ten traci panowanie nad sobą – sprawiło, że jako jedyny człowiek na mostku wciąż trzymał lornetkę przy oczach. I pierwszy dostrzegł ciemne, przygarbione sylwetki okrętów wojennych wynurzające się spomiędzy kłębów dymu.
Austeen zaklął cicho i podniósł własną lornetkę, ze zdenerwowaniem regulując ostrość.
– Piekło i szatani... – wyszeptał ochryple. – Krążownik z eskortą, chyba ciężki... Wszyscy pod pokład! Przygotować się do zanurzenia! Alarm bojowy!
Zaterkotały dzwonki, buty marynarzy załomotały o płyty podłogowe i żelazne pręty drabinek, ktoś gwizdnął przeciągle jak na zabawie tanecznej.
– Przygotować się do napełniania! – krzyczał Au-steen. – Otworzyć odwietrzniki! Cała załoga na dziób! Wszyscy na dziób! Conally, Vickers, stery głębokości!
U góry drabiny kłapnął zatrzaskiwany luk, w centrali natychmiast zapadł mrok rozświetlany jedynie przez kilka nagich żarówek. Marynarze przeciskali się przez włazy w grodziach, przebiegali obok stołu nakresowego, jeden z nich nawet potrącił Gilforda, lecz zwykle krewki porucznik teraz nie zwrócił na to uwagi.
– Szli kursem dwieście dziesięć, góra dwieście dwadzieścia! – wysapał. Jego oczy błyszczały, jakby trawiła go malaria. – Prosto na nas, sir!
– Wiem – odparł Austeen półprzytomnie. – Wiem, pierwszy. Chief! Chief! Zatrzymaj pan okręt na peryskopowej
!– Aye, aye, sir!
W przeciwieństwie do innych okrętów podwodnych Royal Navy, podstawowym przeznaczeniem HMS „Narwhal” miało być stawianie min. Niestety zadanie to zaciążyło na dzielności morskiej jednostki – zalanie wodą umieszczonych na zewnątrz kadłuba rur do wypuszczania min zabierało sporo czasu i zanurzenie okrętu na spokojnych wodach mogło potrwać aż pięć minut. Zarówno Gilford, jak i Austeen dobrze wiedzieli o tym mankamencie, wiedzieli też, że tylko sekundy dzielą ich od chwili, gdy wzrok któregoś z obserwatorów wrogiej eskadry pochwyci kiosk zanurzającego się okrętu. Obaj nerwowymi spojrzeniami smagali przebiegających ludzi, a w myślach popędzali strumienie wody z hukiem wypełniające ogromne zbiorniki balastowe okrętu. I obaj westchnęli z ulgą, gdy podłoga pod ich stopami z wolna dostawała przechyłu. HMS „Narwhal” pogrążał się w głębinach.
– Głębokość?! – zawołał kapitan.
– Pięć sążni, sir! – odkrzyknął Gilford.
– Chief, jeszcze chwila, trymuj pan do równej stępki! Pół naprzód. Załoga na stanowiska! Peryskop w górę!
Szum silnika peryskopu utonął w bulgocie przepompowywanych mas wody. Dowódca skwapliwie przysunął twarz do gumowych muszelek okalających wizjer. Przez dłuższą chwilę w milczeniu obserwował powierzchnię morza, delikatnie obracając instrument to w prawo, to w lewo nieświadom pytających, niespokojnych spojrzeń ludzi w centrali.
– Namiar czterdzieści i... – zaczął hydroakustyk Tosh skoncentrowany na nawale dźwięków bijących ze słuchawek, lecz wtedy Austeen oderwał się od wizjera i spojrzał na stojącego tuż za nim Gilforda. Kilka długich minut przyglądania się wrogiej eskadrze sprawiło, że jego prawy policzek drgał, co rusz odsłaniając drapieżnie zęby, a przymrużone oczy ziały chłodem. Porucznik ledwie opanował odruch, by cofnąć się o krok. Nie przypuszczał, że Austeen, człowiek do przesady wręcz spokojny i opanowany, potraf okazać taką agresję.
Gilford uśmiechnął się w duchu.
„Oho – pomyślał, mimowolnie przybierając postawę na baczność. – Stary nagle uświadomił sobie, że ma pazury i potraf drapnąć.”

Ciężki krążownik, najprawdopodobniej dański „Gullintanni” – oznajmił Austeen wyzywająco, patrząc przy tym na Gilforda, jakby szukał u niego oznak słabości. – W asyście czterech niszczycieli, wśród których, ku memu ogromnemu żalowi, brakuje naszego ukochanego „Ulfrun”. Atakujemy.

Nikt nie rozdziawił ust ze zdziwienia, nikt się nie przeżegnał, nikt nie zrobił uwagi, że żaden okręt podwodny nie ucieknie czterem niszczycielom. Słowa dowódcy powitała cisza pełna powagi, jedynie Tosh wyszczerzył zęby i kilka razy zamarkował uderzenie bokserskie, aż zganiony wzrokiem Gilforda znów pochylił się nad aparaturą nasłuchową.
– Do roboty! – padł krótki rozkaz kapitana. – Ster lewo dziesięć! Chief, mała naprzód. Gilford, przypatrz się pan tym draniom i powiedz pan, co myślisz.
Pierwszy ofcer chciwie przypadł do wizjera. Tu i ówdzie okular peryskopu zakrywała plamka ropy, lecz okręty przeciwnika były nadal doskonale widoczne. Ciężki krążownik, bez wątpienia „Gullintanni” lub któryś z jego siostrzanych okrętów – ogromna bestia uzbrojona w dwanaście dział 266 milimetrów, parł niewzruszenie przed siebie, odrzucając wysoką falę dziobową. Wysokie, zwieńczone mostkiem nadbudówki przesunięte bardziej ku dziobowi niż na angielskich okrętach nadawały mu wygląd przyczajonego, gotowego do boju odyńca. Gilford przez moment podziwiał masywną sylwetkę i wysoką burtę krążownika, po czym przeniósł wzrok na eskortujące go niszczyciele – przy nim niemalże karzełki.
– Chyba niezbyt się lubią – mruknął.
– Co? – spytał Austeen pochylony już nad stołem na-kresowym.
– Niech pan spojrzy, kapitanie. – Gilford odstąpił od peryskopu.– Eskorta płynie w dwóch zespołach, ale zarówno tym z przodu, jak i tym z tyłu, daleko od szyku torowego. Drugi niszczyciel z ariergardy odstaje o dobre kilka kabli w bok.
Kapitan przejął instrument i raz jeszcze przyjrzał się wrogiej eskadrze.
– Nie lubią się? – mruknął skrzywiony. – Pobożne życzenia, pierwszy. To byłoby zbyt proste.
W jego głosie pojawiło się absolutne przekonanie co do swej racji i Gilford uśmiechnął się lekko mimo zdenerwowania. Jeszcze w Royal Naval College w Dartmouth często dyskutował na temat nieprzewidywalnych zachowań flot wojennych państw Braterstwa w wielu historycznych bitwach, od Dogger Bank aż po bitwę bornholmską. Kadeci nieodmiennie dzielili się wówczas na dwa obozy, z których jeden utrzymywał, że działania Normanów za każdym razem wynikały z drobiazgowo opracowanej strategii, a drugi twierdził, iż jakiekolwiek założenia taktyczne brały w łeb już w początkowych fazach starcia, kiedy to do głosu dochodziły duma, żądza sławy oraz osobiste animozje między normańskimi kapitanami. Wyglądało na to, że Austeen udzielał się w pierwszym obozie. Gilford zaś, choć od ukończenia szkoły upłynęło już kilka lat, nadal nie wierzył, by dowódcy wrogiej floty mogli sobie przyswoić współczesne techniki prowadzenia bitew morskich, w których podstawą były plan i dyscyplina. Miał nadzieję, że się nie mylił.
– Mogę? – spytał.
Kapitan bez słowa odszedł od peryskopu i rzucił kilka rozkazów obsłudze sterów głębokości, a porucznik zajął jego miejsce. W tej samej chwili w dańskiej eskadrze coś się zaczęło dziać. Gilford dostrzegł jakiś ruch na rufie prowadzącego niszczyciela, a potem zza plamki ropy, która utkwiła w samym środku okularu, wystrzelił jakiś punkcik i zawisł dokładnie nad nieprzyjacielskim okrętem. Po chwili w powietrze wzbił się drugi.
– Kurs sto trzydzieści – zameldował sternik pozornie spokojnym głosem.
– Tak trzymać – mruknął kapitan. – Wie pan, co mnie dziwi, pierwszy? Te sucze syny w ogóle nie zygzakują. Płyną sobie jakby nigdy nic, jakby właśnie złożyli nam kurtuazyjną wizytę, a nie rozpieprzyli największej bazy na Morzu Śródziemnym.
– Chyba znam odpowiedź na pańskie pytanie, sir – powiedział cicho Gilford, czując, jak jego serce przenika syberyjski chłód. Na jego oczach pierwszy z owych tajemniczych statków powietrznych właśnie zataczał łuk wysoko nad kominami ciężkiego krążownika, a inny wy­sforował się przed niszczyciele awangardy i zniżył lot. Sunął teraz kilkanaście jardów nad ciężkimi od plam ropy falami z prędkością o wiele mniejszą od tej, przy której jakikolwiek samolot utrzymywał się w powietrzu. – Proszę spojrzeć.
Dowódca przypadł do peryskopu i ze świstem wypuścił powietrze z płuc.
Główny mechanik przekazał wiadomość przez rurę głosową do siłowni diesli i odwrócił się ku Austeenowi. Jego spojrzenie dołączyło do dziesiątek innych utkwionych w nieruchomej postaci kapitana, który jak zahipnotyzowany trwał przy wizjerze. Tosh zdjął jedną ze słucha­wek, obaj sternicy głębokości na moment przestali śledzić wskazania swych przyrządów, a Gilford – wciąż jedyny człowiek świadom nowego zagrożenia – otarł pot z czoła. Dobrze wiedział, że okręt podwodny, nawet idący na pewnej głębokości, bez trudu można wypatrzyć z powietrza. Nie miał wątpliwości, że owe dziwaczne powietrzne pojazdy stworzono tylko i wyłącznie w tym celu.
– Do licha, przecież to ustrojstwo potrafi zawisnąć w powietrzu – szepnął dowódca.
– Ponoć nasi też zbudowali prototyp czegoś takiego – powiedział cicho pierwszy. – Ale jak dotąd nikomu nie przyszło nawet do głowy, by umieścić coś takiego na niszczycielach...
– Ster prawo czterdzieści! – rzucił nagle kapitan. – Maszyny stop!
– Co takiego?
– Ogłuchłeś pan, chief?! Maszyny stop, do kurwy nędzy!
„Znów przeklina – pomyślał Gilford. – Niedobrze.”
Wibracje przekazywane na kadłub przez oba silniki ustały niemal natychmiast. Przez moment okręt szedł siłą rozpędu posłuszny wychylonemu sterowi, aż wreszcie stanął i zaczął się lekko kołysać na boki. W centrali zapanowała napięta, duszna cisza.
– Kapitanie, mam coś dziwnego w namiarze pięćdziesiąt – odezwał się niepewnym głosem hydroaku-styk. – Jedno echo...
– Jak się pan wsłucha, Tosh, usłyszy pan dwa – parsknął Austeen i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Ale chryja! Na siedem kręgów piekła, cóż za chryja! Wilkins, włącz pan radiowęzeł.
Zapomniane głośniki ukryte w kątach przedziałów okrętu naraz ożyły. Skrzeknęły raz i drugi, po czym rozbrzmiały metalicznym głosem kapitana Austeena:
– Załoga, przystępujemy do ataku na nieprzyjacielski zespół okrętów wojennych złożony z ciężkiego krążownika i czterech niszczycieli, którym towarzyszy wsparcie z powietrza. Wszystko wskazuje na to, że będzie to pierwszy atak sił Królewskiej Marynarki Wojennej na tych zdradzieckich skurwysynów. Zróbcie, chłopcy, ile zdołacie, by nigdy o nim nie zapomnieli!
Zwielokrotniony głos dowódcy niósł się po okręcie, przekuwając niepewność w gniew i zdecydowanie. Tor-pedysta Ferguson ze złośliwym uśmiechem zatarł dłonie, Tosh znów wyszczerzył zęby, obrócił w palcach skręta i zatknął go sobie za ucho, marynarze w przedziale dieslowskim, niemal ogłuszeni chwilą rzadkiej u nich ciszy, klepali się po plecach i wygrażali niewidzialnemu przeciwnikowi. Gilford przeżegnał się krótko, niedbale i po chwili namysłu zerwał bandaże z kłykci, które od lat rozbijane w portach na normańskich gębach nie miały kiedy się zagoić.
„No – pomyślał. – Teraz to wam naprawdę spuszczę wpierdol.”
– Na stanowiska bojowe! Boże chroń króla! – huknął Austeen i wyłączył radiowęzeł.
Spojrzenia kapitana i pierwszego spotkały się na ułamek sekundy i dowódca ledwie dostrzegalnie kiwnął głową, jakby ukontentowany z niemego porozumienia. Potem odwrócił wzrok i wydał serię rozkazów, która tchnęła więcej życia w ruchy obsady centrali, a sam ponownie przypadł do stołu nakresowego.
Gilford zaś po raz ostatni zerknął przez peryskop.
– No, no, sprytne... – mruknął z podziwem.
Rozkaz dowódcy – tak dziwny dla głównego mechanika – sprawił, że HMS „Narwhal” znalazł się w samym środku ogromnej plamy ropy. Co prawda pokryte jej warstwą szkła okularu ledwie pokazywały kontury okrętów wroga, za to byli skryci przed wzrokiem obserwatorów. Obie maszyny latające zwiększyły pułap i systematycznie przeczesywały powierzchnię morza w promieniu około mili od dziobu prowadzącego niszczyciela.
– Idą prosto na nas... – wyszeptał z niedowierzaniem pierwszy.
– Siłownia diesli w gotowości! – brzęczały rury głosowe. – Przedział dziobowy w gotowości! Dolny pokład w gotowości!
– Gilford, przygotować przednie wyrzutnie! – zawołał kapitan Austeen. Jego oczy były półprzymknięte, jakby po raz tysięczny przeliczał kurs zbliżenia i namiar. Kilku marynarzy w pośpiechu zdejmowało osłony z przeliczników wyprzedzenia i rozchylenia oraz z przełącznika odpalania torped, ktoś inny zajął się przyrządami celowniczymi. Starszy sternik przeklinał głośno, rozmasowując kolano, którym uderzył w skrzynię z mapami.
– Ferguson, wyrzutnie od jeden do cztery przygotować do strzału podwodnego! – ryknął Gilford.
Zza krawędzi włazu przedziału dziobowego wysunęła się spocona, ale uśmiechnięta gęba torpedysty.
– Aye, aye, sir! Teraz to narobimy rozpierduchy!
– Ferguson!
– Słabe echo w namiarze pięćdziesiąt pięć! – zawołał nagle Tosh, zrywając słuchawki. Trącony skręt spadł na płytę podłogową i potoczył się pod gródź. – Idzie na nas i to dość szybko! Za wolno na samolot, ale...
Sternik Wilkins wyciągnął rękę w kierunku dźwigni uruchamiającej silniczek peryskopu, lecz zatrzymał go ostry rozkaz dowódcy:
– Ani kroku! Stoimy w samym środku wielkiej plamy ropy! Jesteśmy dla nich niewidzialni!
„O ile nasz peryskop nie rozciął jej na dwie części, zanim wytraciliśmy prędkość” – pomyślał Gilford.
Sternik, który najwyraźniej doszedł do takiego samego wniosku, puścił ukradkowe spojrzenie ku zamkniętemu lukowi kiosku. Rozmowy w centrali ucichły w jednej chwili, a w ciszę wdarł się ledwie słyszalny, przytłumiony warkot silnika wrogiego statku powietrznego, przenikający zarówno przez kilka sążni wody, jak i grube blachy kadłuba okrętu.
– Leci tuż nad falami – mruknął ktoś niepewnie.
– No to musi uważać, żeby nie zahaczył o nasz peryskop – powiedział kpiąco kapitan. Stał wyprostowany z dłońmi wsuniętymi w kieszenie przybrudzonych spodni i uśmiechał się lekceważąco, zupełnie jakby wciąż cichutki, ale złowieszczy warkot silnika zupełnie go nie dotyczył. Jedynie kropelka potu, która wyślizgnęła się spod marynarskiej czapki i ruszyła w dół po skroni i nieogolonym policzku, zdradzała, że i on z trudem panuje nad emocjami. – Chief, na sygnał da pan całą naprzód! Pierwszy, proszę się zająć urządzeniem przelicznikowym. Starszy sternik, po strzale natychmiast w prawo.
Ostatnie słowa wymówił już podniesionym głosem – normańska maszyna przelatywała dokładnie nad HMS „Narwhal” i warkot jej silnika był już wyraźnie słyszany. Mało kto nie uległ irracjonalnemu odruchowi zerknięcia w górę ku stalowemu poszyciu okrętu. Gilford zła­pał się na tym, iż zaciska kurczowo pięści, a jego mięśnie aż drżą.
„Boże, oby nas skurwysyn nie zauważył – modlił się w myślach. – Oby nas nie zauważył...”
Warkot wciąż świdrował uszy niczym złowrogie preludium do straszliwego huku eksplodujących bomb hydrostatycznych.
– Oddala się! – zawołał Tosh z wyraźną ulgą w głosie. – Żadnych zmian w tonacji, chyba nas nie zauważył!
– Wyrzutnie dziobowe gotowe! – Rura głosowa zabrzęczała głosem Fergusona.
– Zalać wyrzutnie! – wykrzyknął dowódca, ukradkowo ścierając kroplę potu.
– Połączyć celownik z przelicznikiem wyprzedzenia! Przełączyć na odpalanie z pomostu! – rozkazał Gilford, który na powrót przywarł do peryskopu. – Położenie przeciwnika dziób w lewo, prędkość dwanaście węzłów, odległość trzy tysiące jardów, głębokość pięć sążni...
Obsługujący przeliczniki mat powtórzył drżącym głosem rozkazy, a pierwszy oficer przełknął ślinę i przetarł oczy, po czym na powrót przywarł do wilgotnych od potu gumowych osłon wizjera. Wiedział, że urządzenie przelicznikowe przekazało już jego dane do samych wy­rzutni i musiał teraz jedynie utrzymać wrogi krążownik w siateczce celownika.
– Przygotować się do wyrównania ciśnień! Otworzyć pokrywy wylotowe!
„Gullintanni” rył głębokie bruzdy w cichej, ciężkiej od odpadków fali. Niewzruszony, wręcz monumentalny parł przed siebie ku bezkresom Atlantyku. Gilford uśmiechnął się złowrogo i przesunął dłoń na dźwignię odpalania. Niezagojone kłykcie zapiekły go raz jeszcze.
– Włączyć wyrzutnię jeden i dwa! – powiedział, dziwiąc się swemu spokojowi. – Włączyć wyrzutnię trzy i cztery! Namiar czterdzieści pięć. Proszę o pozwolenie na strzał.
– Udzielam.
– Jeden i dwa, pal! Trzy i cztery, pal!
Cztery śmiercionośne cygara bezszelestnie wyślizgnęły się z kadłuba okrętu. Gilford zdążył dostrzec, jak rozrywają pokrywę ropy i mkną po powierzchni ku burcie ciężkiego krążownika, wysokiej niczym mur fortecy, lecz teraz kruchej i bezbronnej. Potem zaszumiał silni-czek chowanego peryskopu.
– Chief, dawaj pan! – wrzeszczał Austeen. – Załoga na dziób! Napełniać przednie zbiorniki! Ster prawo na burt!
Zawył silnik elektryczny, zaszumiały wypełniające się zbiorniki, znów zadudniły kroki biegnących ludzi. Zawieszone przy ścianie sztormiaki i lornetki odchyliły się do przodu, wskazówka głębokościomierza wykonywała coraz szybsze obroty, w sąsiednim przedziale przetoczyła się puszka i uderzyła w gródź. HMS „Narwhal” posłuszny prawom ciążenia oraz swym sterom głębokości pogrążał się w odmętach niczym jego imiennik z ark-tycznych akwenów.
– Pół naprzód! – rozkazał dowódca trzymający się stołu zakresowego. – Ster lewo na burt. Tosh, co pan ma?
– Ruszyli się! – zawołał skupiony hydroakustyk, kręcąc nerwowo gałkami swego oprzyrządowania. – Mam jedno echo w namiarze czterdzieści pięć, przemieszcza się kursem dwieście dziesięć. Drugie w namiarze czterdzieści osiem. Idzie kursem dwieście... Nie, sto osiemdziesiąt!
– Dobrze, niech idą – mruknął Austeen i poprawił czapkę. – Taki ich psi obowiązek... Równać trym!
Zaszumiały zbiorniki, zachlupotała woda w zęzie, ciemne kurtki sztormowe znów skierowały się ku płytom podłogowym. Porucznik Gilford zerknął przez ramię na hydroakustyka, którego aparatura była w tej chwili jedynym łącznikiem ze światem nawodnym, jedynym źródłem jakże niepewnych i mglistych informacji. Kątem oka zauważył, że pozostali również obrzucają Tosha ukradkowymi, nerwowymi spojrzeniami. Wszyscy z wyjątkiem Austeena.
– No, Tosh, mowę panu odebrało? – spytał oschłym tonem kapitan i pochylił się nad stołem nakresowym, demonstracyjnie okazując obojętność wobec wydarzeń na powierzchni.
– Dołączyło trzecie echo, póki co odległe – wymamrotał spocony hydroakustyk. – Nie słyszę tych słabych. Pierwsze echo zmienia chyba kurs, bo traci na głośności.
– Albo wycisza maszyny, skubaniec – warknął dowódca. – Zabawa w kotka i myszkę z „Ulfrun” sporo nam dała, nieprawdaż?
Starszy sternik tylko mruknął coś pod nosem. Świadomość, że kilkanaście sążni nad cienkim metalowym dachem rozpoczęło się mordercze polowanie, odebrała większości marynarzy chęć do prowadzenia jakichkolwiek rozmów. Milczeli skupieni na swych zadaniach, wytężali słuch i przymykali niewidzące oczy, usiłując przeniknąć blachy kadłuba i wyczytać swą przyszłość wśród szumów morza.
A także odkryć, czy ich zemsta sięgnęła celu.
„Na litość boską, czyżbyśmy chybili? – zastanawiał się gorączkowo Gilford.


Dodano: 2007-12-19 18:19:03
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS