NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Ukazały się

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)


 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Hufflepuff)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Ravenclaw)

Linki

Dębski, Eugeniusz - "Krucjata", tom 2
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Dębski, Eugeniusz - "Krucjata"
Data wydania: Styczeń 2008
ISBN: 978-83-60505-34-2
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Liczba stron: 464
Cena: 29,99
Seria: Bestsellery polskiej fantastyki



Dębski, Eugeniusz - "Krucjata", tom 2 #1

Wstrząsy, ruiny i zgliszcza

Z PODRÓŻY
Pięknie to musi z boku wyglądać – powiedział Walt Disney, delikatnie głaszcząc krawędź ucha Tildy Saltwater. – Zieleń trawy, liście drzew, brzeg zbiornika, woda... I my na brzegu...
– Jak dla mnie, kochany – powiedziała Tilda, nie otwierając oczu – piękne jest zwłaszcza to „my na brzegu”.
Walt podniósł jej dłoń do ust i złożył lekki ceremonialny pocałunek. Tilda zamruczała i wyprężyła się na trawie.
– Warto było... – omal nie powiedziała „umrzeć”, powstrzymała się w ostatniej chwili i zmieniła, mając nadzieję, że Walt nie zauważy, iż igła przeskoczyła rowek: – ...czekać.
Zauważył, ale nie zareagował. Jednak Tilda już go znała. Otworzyła oczy, podniosła głowę i chwilę wpatrywała się w krajobraz. Ściany dość zgrabnie, jak w starych panoramach, przechodziły w zieleń podłoża, rozszerzając i – właściwie – gubiąc horyzont. Ułożyła się wygodniej na trawie, z głową na kolanach opartego o pień drzewa Walta.
– Za mało zieleni – powiedziała. – Takiej wysokiej, sadu, lasu czy czegoś podobnego.
– Przecież pytaliśmy Nemo, powiedział, że, niestety, na statku te większe rośliny słabo sobie radzą. Wysoki procent odpadu, a jemu nie podoba się marnowanie materiału genetycznego i wysokie zużycie energii oraz wszystkiego, co potrzebne do wyhodowania i utrzymania jednego drzewa. Zdaje mi się, że to prawda, przecież drzewo to nie tylko pień, korzenie i gleba, to zapylanie, to dżdżownice, to kąpiele podczas deszczu, słońce i tysiące innych spraw, których tu, w częściowo wyjałowionym obiekcie, nie ma. Inna sprawa, że naczelnym zadaniem Nemo, jak mi się wydawało, jest służenie załodze, a nie marudzenie. Jak jakiś skąpy zaopatrzeniowiec. – Nagle parsknął. – Miałem kiedyś takiego w swoim pierwszym studiu, wspaniale obniżał koszty. Straszny typ, przychodził wcześniej do pracy i ostrzył rysownikom ołówki, żeby nie narzekali i nie żądali nowych. A jaki był szczęśliwy, gdy wygrzebał skądś niemiecki patent na przedłużanie ołówka! Bo, rozumiesz, w pewnej chwili ołówek jest już tak mały, że nie trzyma się go dobrze w ręku, i wtedy rozrzutni rysownicy posyłali je do kosza. A on kupił kilkadziesiąt metalowych trzpieni-obsadek i żądał, by zużywano te ogryzki do cna, do ostatnich trzech milimetrów grafitu. – Pokręcił głową uśmiechnięty.
– Ale przecież pamiętasz – na inauguracji „Zemsty Magów z Yara” była taka masa zieleni?!
– Połowa była sztuczna – machnął ręką Disney. – Pytałem Nemo. Przyznał samokrytycznie, że wtedy jeszcze nie wiedział, że to będzie taka rozrzutność. No i – jak mówię – połowa była z plastyku. Takie sztuczne gaje możemy tu mieć, ale przecież nie chcieliśmy.
– Nie, nie! Oczywiście. Wtedy bym się czuła jak w obozie czy...
Za nimi, od strony wejścia do hali parkowej, pojawił się i narastał dziwny odgłos, jakby uderzających z ogromną siłą ziarenek piasku w ogromny arkusz cienkiej blachy. Kiedy Walt odwrócił głowę, a Tilda zaczęła się podnosić, dźwięk spotężniał gwałtownie i zgęstniał – teraz już wydawało się, że nie pojedyncze ziarenka, ale szeroka struga żwiru. Podłoże zadrżało, zadygotały ściany. Tilda pisnęła i – już na kolanach – rzuciła się Waltowi na szyję. Przycisnął ją do siebie i coś mówił, ale głos człowieka nie miał szans przebić się przez ryk, trzask i dudnienie. Czasem, gdy nawała cichła, dobiegał ich wielogłos syren „Gwiezdnego Szamana”. Nagle olbrzymia hala podskoczyła jak tańczące na gumie pudełko. Brzoza za plecami Walta zaskrzypiała i zwaliła się, odrzucając węzłem korzeni mężczyznę i kobietę w różne strony powstałego wykrotu. Tilda upadła tuż na brzegu, kolejny wstrząs szarpnął nią w tył, przekręcił kobietę na plecy i pchnął głową w dół. Kwiecista sukienka z crep-de-chine podwinęła się kompletnie nieelegancko, odsłaniając ładne nogi w archaicznych pończochach, podwiązki, białe majteczki. Wtedy do wykrotu chlusnęła pierwsza fala z rozkołysanego stawu.
Tilda próbowała się poderwać, ale była uwięziona w regularnym leju, na tyle stromym i wąskim, że nie mogła ani się odwrócić, ani wydostać. Na domiar złego nie było dość wody, by wypłynąć, choć pływała nieźle, jednak woda pokryła ją tylko warstwą błota – ziemi spłu­kanej ze ścian wykrotu.
Walt, wyrzucony na plecy z drugiej strony, upadł ciężko, aż z bólu pociemniało mu w oczach. Druga fala ocuciła go, jęknął i przewrócił się na bok. Zobaczył trzecią falę, jak przy akompaniamencie potwornego jazgotu ścian, okablowania i orurowania statku uderza wolno, jak w dobrym rysunkowym filmie z jego wytwórni. Disney przekręcił się i dźwignął na czworaki.
Krzyczał, ale nie słyszał własnego głosu. Rzucił się w stronę bryły korzeni, która przed chwilą zaaplikowała mu krótki lot z bolesnym lądowaniem. Chciał ominąć wykrot, ale mignęło mu coś jasnego. Kremowy pantofelek Tildy. Wrzasnął z rozpaczą i skoczył w dół, natychmiast trafił na nogę kochanki, pokrytą błotem, mokrą i śliską. Nie puścił. Sięgnął niżej, trafił na tkaninę i szarpnął z całej siły. Udało się za pierwszym razem – Tilda ugrzęzła w katastrofalnej pozycji, na szczęście jednak w wodzie. Wynurzyła się filmowo, ociekająca błotem, z szeroko otwartymi ustami, kaszląc strugami wody i mułu. Dokoła szalało akustyczne piekło, nadchodziła kolejna fala z rozkołysanego stawu. Walt szarpnął Tildę, przyłożył usta do jej ucha i wrzasnął z całej siły:
– Nabierz powietrza!
Kaszlnęła raz i drugi, ale zdążyła przed uderzeniem. Fala przygniotła ich do siebie, Walt zdołał chwycić korzeń. Napór wody poruszył drzewem, pień drgnął, przesunął się i dość spokojnie odpłynął, wyciągając oboje z kipieli. Kilkanaście metrów dalej impet przygasł, lu­dzie uklękli. To wystarczyło, by głowy znalazły się nad poziomem wody. Fala wracała znowu do niecki, drzewa leżały pokotem, krzewów nie było widać. Ryk słabł albo wysiadał słuch.
– Cała jesteś? – krzyknął Walt ile sił w płucach. I usłyszał własny głos.
Tilda też usłyszała. Pokiwała głową, nerwowo rozejrzała się, przetarła twarz, odgarnęła z czoła pasma mokrych włosów.
– Uciekajmy! – zawołała.
Walt popatrzył w stronę drzwi i pokręcił głową.
– Nie otworzą się. To zasada drzwi na statkach, zresztą... – Hałas równie gwałtownie, jak powstawał, cichł. – Już się chyba skończyło...
– Ale co to było?
– ...cokolwiek to było – dokończył jednocześnie z pytaniem Tildy.
Podniósł się i jęknął, gdy w okolicach kości ogonowej eksplodował piorunujący ból, ale przy zmianie pozycji mógł ustać na nogach. Tilda nie zauważyła zachwiania Walta, usiłowała pod wodą pozbyć się pantofelka idiotycznie zaplątanego przy stopie na pasku. W końcu, nie widząc, że Disney sam ma problemy ze staniem, wczepiła się w jego ramię, podniosła nogę i uwolniła stopę. Dopiero wtedy, widząc bladość na jego twarzy i przygryzioną wargę, zaniepokoiła się.
– Co się... Walt?! Co się stało?
– Huk...nąłem plecami o ziemię – wykrztusił. Usiłował się uśmiechnąć, ale tym razem elegancko przystrzyżony wąs nie wyglądał zawadiacko.
Saltwater szybko objęła go w pasie. Dokoła panowała już właściwie cisza – skarżyły się jeszcze niewyżyte w silniejszym hałasie syreny, przelewała woda w stawie, ale generalnie było spokojnie.
– Oprzyj się na mnie! – poleciła. – I żadnych tam męskich podskoków i bohaterstwa. Już! Walimy do mnie, jest bliżej.
– Możemy wezwać wózek... – syknął Walt, korzystając z oparcia.
– Akurat! – Tilda prychnęła zdecydowana przejąć inicjatywę. – Jeśli mieliśmy, a mieliśmy, sytuację awaryjną, to lepiej polegać na sobie. W końcu nic nie połamaliśmy.
– Obcasss... – syknął Walt.
– No tak, obcas. Szlag z nim. Mam takich pantofli...!
– Skąd to rynsztokowe słownictwo, skarbie? – powiedział Disney.
Tilda Saltwater zatrzymała się, odwróciła do Walta i nagle rozpłakała, a potem, zapominając o urażonym kręgosłupie, przywarła kurczowo do mężczyzny.
– Matko... Walt, tak cię kocham... Nie wiem, za dowcip, za... za... za to, że jesteś...
– No cicho, skarbiku. Cicho. Jestem. Jestem. I też cię kocham. I patrz – zawsze byłem religijnym zaprzańcem, a w nagrodę trafiłem po śmierci do raju. Czyż to nie ironia losu? A ci wszyscy biedacy, co tak...
– Zamknij się, bo... Bo ci przywalę! – zagroziła Tilda. – I chodź. Wykąpiemy się, potem cię wymasuję... – Zobaczyła figlarny błysk w jego oku. – Nie, nie! Będziesz leżał na brzuchu. Chodź... No, może trochę... potem... inaczej...
Doszli do drzwi, które pod dotknięciem ustąpiły. Na korytarzu kręciła się wywrócona parodia R2D2, odczekali, aż uderzyła gąsienicami w ścianę i znieruchomiała, wtedy przekuśtykali obok i skierowali się do mieszkania Tildy
Rzadko w nim bywała przez ostatnie kilka miesięcy...

Z WYPRAWY
Jazda po wypalonej ziemi okazała się udręką. Każdy krok konia wzbijał w powietrze kłąb pyłu, siwego i dokuczliwego. Nie dało się inaczej jechać, jak w jednej linii. W wózku został tylko Onro, za radą Brou chłopak zasłonił sobie usta i nos chustą; jak dobry był to pomysł, widać było już po celii, kiedy pojawiły się na chuście plamy pyłu. Kiedy wjeżdżali na pasmo zgorzeliny, Darys zatrzymał się nad jakąś ciemniejszą plamą na ziemi, potem przywołał okrzykiem najbliżej jadącego Brou.
— Patrz — powiedział, wskazując dziwne zjawisko.
W pierwszej chwili plama po prostu miała nieco jaśniejszy, nieregularny odcień, przyjrzawszy się jednak, można było rozpoznać kontur zwiniętego w kłębek zająca, nawet słuchy wyróżniały się barwą popiołu.
Kowal pokiwał głową.
— W kuźni też tak jest — jak coś długo stoi między paleniskiem i ścianą, to po jakimś czasie masz tego taki niewypieczony cień — powiedział. — Postaw na przykład świecę, to za jakiś czas zniknie, a cień zostanie. Tylko że z żywej istoty to widzę pierwszy raz. Żar musiał być upiorny — wyparowała, nie ma kości, skóry, rogów…
— To zając, skąd ma mieć rogi? — prychnął Darys.
— Tak, lecz ja wcześniej widziałem takie plamy, tylko nie domyśliłem się, o co chodzi, a to musiały być kozły, jelenie, może łosie, i ani krzty kopyta czy rogu nie zostało. Więc ogromny żar działał, ale krótko, jak błysk.
Darys zmrużył oczy.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Gdyby ten żar działał długo, to najpierw spłonęłoby ciało, potem cały popiół wypaliłby się do takiej samej jasnej barwy, jaka została po trawie i mchu, ale nie, został ciemniejszy, niewypalony, bo ciało spłonęło i w tym momencie żar już się przesunął dalej. — Prych-nął przez chustę, by strząsnąć przywierający do niej popiół. — Zaiste Bicz Ognisty! Nie ma co!
Plamy-cienie zwierząt zniknęły po kilkuset krokach, tu widocznie żar był jeszcze silniejszy albo trwał dłużej. Popiół też stał się drobniejszy, wiatr ciskał delikatne welony w twarze wędrowcom, czasem porywał obłoczek spod kopyt i jakby z zemsty rzucał w plecy ludziom. Niebo było tego dnia czyste, szaroniebieska gładź jak roz-smarowana po kopule, słońce świeciło miękko i przyjemnie, ale słabiej, niż przywykli. Zenke pomachała ręką, skrzywiła się i krzyknęła do Waltana:
— Czy tu padają deszcze?
— Oczywiście, a jak by ros… — Znieruchomiał z otwartymi ustami. — Zanosi się? Umiesz przepowiadać pogodę?
— Nie, ale umie mój łokieć.
— Do licha! Niedobrze, tu się zrobi błocko po uszy. — Mag uniósł się w strzemionach i rozejrzał na wszystkie strony. — Tam! — Wskazał ręką południe, skąd przybywali. Hej, wszyscy! Ruszamy szybciej! Onro, ty dyktujesz tempo, nie zakatuj multonów, ale niech się dobrze wysilą! Jedziemy, reszta za wózkiem, bo się podusimy.
Ruszyli szybciej, wpatrując się w przejętego rolą Onro.
— Moglibyśmy wziąć trochę bagaży na siodła! — krzyknął Brou.
Waltan obejrzał się i pokręcił głową.
— Teraz to już ważniejsze przebyć jak najwięcej popieliska, zanim nas dopadnie.
Multony wyciągnęły szyje i pokonywały przestrzeń słynnym kłusem, w gruncie rzeczy wcale nie tak wiele wolniejszym niż konia. Co chwilę ktoś oglądał się i szacował odległość od ciemnej ściany deszczu ścigającej wyprawę. Zbliżała się wyraźnie. Onro strzelił z bata i mul­tony przeszły w galop, ale już było widać, że ucieczka się nie powiodła, quodm później poczuli potężne pchnięcie, dogonił ich mocny podmuch wiatru, na szczęście nie pędził przed sobą całego pyłu i popiołu. Ale i tak niemal zniknęli sobie z oczu, pochylili się w siodłach, ukryli głowy pod kapturami, chustami i derkami, tylko przejęty Onro, z pobladłą twarzą i zaciśniętymi zębami, rzucił bat za siebie, trzymał z całej siły lejce i powoli uspokajał multony. Wściekły galop nie miał już sensu, zwłaszcza że niewiele było widać, każda przeszkoda, rów, głaz czy drzewo, na drodze wózka skończyłaby się katastrofą. Dogoniła ich ulewa. Najpierw coraz głośniejszy był głuchy tupot jakby uderzenia dziesiątków cepów, potem dało się wyróżnić chlupot, a potem coś jak miękka poducha uderzyło w głowy, barki, spłynęło po plecach, przydusiło, ponagliło. Widzieli, jak granica ściany deszczu wyprzedza ich, jak awangarda kropel wzbija w powietrze pył, który zaraz opada na ziemię i natychmiast tworzy warstwę błocka, przywierającą do kopyt niczym niezgrabne końskie buty. Strumyki wody, najpierw spływające po pyle, zaczęły wsiąkać; przejechali kilkadziesiąt kroków i grunt pod nogami zamienił się w grząskie ciasto.
Woda była ciepła, powietrze dokoła też pocieplało, zrobiło się parno, najpierw Waltan, potem reszta mężczyzn odkryła głowy, gdy pot zaczął zalewać im oczy. Po pierwszych trudnych dla koni krokach sytuacja się poprawiła, woda zmieniła popioły w ciekłą breję, w której kopyta koni zanurzały się niezbyt głęboko i wynurzały swobodnie — wszak step, przez który wędrowali i który spalił Ognisty Bicz, porośnięty był wątłą trawą i mchem, spalonej roślinności nikt by bujną nie nazwał, popioły po niej zalegały ziemię raczej cienką warstwą. Gdyby nie kolor, błoto nie różniłoby się niczym specjalnym od innych jesiennych topieli na wszystkich drogach świata.
— Ten deszcz to błogosławieństwo dla ziemi — krzyknął Brou, którego wieśniacza krew radowała się na widok zapowiedzi odrodzenia życia na stepie.
— Dla nas mimo wszystko też! — odkrzyknął Waltan. Zdmuchnął kroplę z czubka nosa, a potem podstawił twarz pod strugi wody. Wypluł ją z ust…
Zenke pomyślała, że taki Mag, kiedy nie jest uzbrojony w Moc, kiedy nie ma laski, węży świetlnych, gromów i potworów do pomocy, staje się… dziwnie zwyczajnie ludzki. Dłubie w nosie, kicha, mlaszcze przy jedzeniu. Przypomniała sobie, że chodzi za potrzebą w krzaki. No właśnie, uśmiechnęła się w duchu. Królowe nie mają nóg, a Magowie tak?
Dzięki temu, że była mała, zwyczajna derka okryła ją całą, koń niósł równo, mogła pozwolić sobie na puszczenie wodzy i takie osłonięcie twarzy, by woda nie spływała na szyję. Kąpała się… ho, będzie już z tydzień temu… Zamarzyła jej się wanna z gorącą wodą, no — niechby była choć duża misa, wystarczy… Pewnie w tych Cudownych Ogrodach… nie, Sadach Plomaru, jest jakaś łaźnia. Byłoby miło.
Ulewa zmieniła się w rzadki deszcz o kroplach ogromnych jak rzodkiewki. Uderzały boleśnie, wszyscy, którzy odsłonili twarze, szybko je zasłaniali, krople głośno plaskały o grzbiety multonów, ale zwierzęta wydawały się nie zwracać uwagi na niedogodność. Wreszcie ulewa wyczerpała wszystkie możliwości, odstąpiła od gnębienia wyprawy. Została po niej wilgoć w powietrzu i rzadkie błoto pod stopami. Waltan pierwszy odrzucił kaptur.
— Już niedługo teren zacznie się pochylać ku rzece, a potem… — zamilkł z miną człowieka, któremu nie spodobała się ostatnia jego myśl.
— Co potem? — zapytała Wymina.
— Potem Ogrody Plomaru… — powiedział wolno Mag. — Ale… Nie, to być nie może! — Potrząsnął głową.
— Myślisz, że Bicz dotarł i tam? — zapytał kowal, a potem nagle zdarł wodze, niemal w miejscu osadzając konia, z dziwną miną szarpiąc go, by skręcił w prawo.
— Co się stało? — krzyknęła Wymina i pognała w jego kierunku.
— Sama zobacz… — powiedział Brou, wskazując coś na ziemi.
Z błota wyłaniały się szczątki konia i jeźdźca. Żar musiał ich dogonić albo przeciąć im drogę, upadli razem i pożoga przemknęła po nich.
— To nie jest jeden z tych, co myto chcieli brać? — zapytała cicho Zenke. — Mieli takie karbowane jelce przy rękojeściach…
— Chyba tak… — równie cicho odpowiedziała Wy-mina. — Może innym się udało? Mógł mieć słabszego konia albo się potknął?
— Niech to diabli i licho! — wrzasnął Waltan. — Czuję, że coś się stało! Jadę pierwszy, wy się nie śpieszcie, wóz jest ważny!
Odwrócił konia i pocwałował za deszczem, dogonił i przebił szarosiną pelerynę.
— Wóz może być bardzo ważny, jeśli miasta nie ma — powiedziała wolno Nanteli.
Głowa tak piękna, a wypełniona wyłącznie złymi, niedobrymi, niemiłymi myślami, pomyślał Darys. Ale — złośliwa czy nie, ma rację.
— No to jedźmy i, moim zdaniem — powiedział — powinniśmy się pośpieszyć.
— Też tak sądzę — przytaknęła karlica.
Jako jedyna stała twarzą do niewidocznego jeszcze miasta, od razu więc pchnęła wierzchowca w kłus. Pozostali odwrócili się i rozwinąwszy tyralierę, popędzili w jej ślady. Onro, który nie zsiadał z kozła i nie podjeżdżał do spalonych zwłok, wysłuchał z ust Brou relacji, potrząsnął lejcami i ponaglił multony. Ściana deszczu oddalała się, powietrze było wilgotne, pod kopytami ciamkało błoto i jeźdźcy po kolei ściągali derki, kaptury, opończe, podjeżdżali do wózka i rzucali je na ławy. W nozdrza bił wilgotny, kwaśny odór, ni to spleśniałego pierza, ni to gnijącego futra, im dalej byli od deszczu, tym mocniej śmierdziało. Onro dobrze zrozumiał rzucane coraz częściej na wózek spojrzenia — pogonił mul-tony okrzykiem, strzelił z bata.
Galopowali niemal godzinę, gdy nagle przy coraz lepiej widocznych nawet w błocku koleinach drogi pojawił się pierwszy spalony budynek. Stał tu niedawno, wczoraj jeszcze, niewielki dom na kamiennej podmurówce, ta się ostała, reszta spłynęła popiołami w błocko.
— Już niedaleko! — krzyknął prowadzący Brou.
Po obu stronach drogi zaczęły się pojawiać sterty gruzu, kamieni i wyżarzonych cegieł. Raz zobaczyli równe szeregi kopczyków — nie do końca wypalone pnie drzew tworzących sad, w innym gospodarstwie, może karczmie, za niskim kamiennym cokołem ział duży otwór do piwnicy — klapa do niej musiała spłonąć. Kiero-wana nagłym impulsem Wymina skręciła i podjechała pod otwór, zajrzała do środka. Dołączywszy do pozostałych, krzyknęła:
— Chyba kilka rodzin znalazło tam kryjówkę, ale upiekli się w środku. Okropna śmierć!
Splunęła w błoto i wytarła usta, jakby słowa miały obrzydliwy smak.


Dodano: 2007-12-19 18:15:06
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS