NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Ukazały się

King, Stephen - "Billy Summers"


 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

Linki

Zagańczyk, Mieszko - "Czarna ikona", tom 2
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Zagańczyk, Mieszko - "Czarna ikona"
Data wydania: Listopad 2007
ISBN: 978-83-60505-78-6
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Liczba stron: 480
Cena: 29,99
seria: Bestsellery polskiej fantastyki



Zagańczyk, Mieszko - "Czarna ikona", tom 2 #2

Trzaskały kości, chrupały łamane nosy

Następny stracony dzień. Nie działo się nic. Słońce, cykady, strażnicy leniwie łażący między namiotami. Jeno robotnicy dobrani spośród najsilniejszych, a przy tym najmniej sprytnych, kopali z mozołem wał okalający obozowisko.
– Eee! Makary...
Byczek niechętnie rozwarł powieki. Leżał na wyrze i chyba przymierzał się do popołudniowej drzemki.
– A, to ty. Wyszczekany ziomek. Czego tu?
– Tyś z Cezarei.
– No i co z tego? – Z gęby buchnął mu ten sam smród. Baranina z czosnkiem i przetrawione wino.
Skąd, u diabła, ta świnia ma wino? – pomyślał Kalikst. – Chyba, że ma flaki przesiąknięte nim jak stary dzban. A miast krwi barani tłuszcz rozcieńczony białym z Rodos.
– Znam tam paru złodziei - rzekł. - Paru mocnych rębajłów...
– Taaa...? No coś takiego... - burknął bez zainteresowania osiłek i z zapałem zabrał się za dłubanie patykiem w zębach.
– U nas w Konstantynopolu bywał taki jeden... Manuel Chazar. Gadał o tobie...
Kalikst strzelał w ciemno. Bandziora z Cezarei znał jeno z tawernianych opowieści snutych przez złodziei przy dzbanach z wińskiem. Pono był niezły kizior i ważna persona w światku kapadockich złodziei. Niezorganizowanych, pozbawionych celów i sensu działania, jaki dawała gildia. O nim to właśnie mawiał czasem Atanazy kiedy roił o utworzeniu organizacji w inszych miastach. Jednako Belzebub na oczy go nie widział, nie wiedział nawet, czy oprych zawitał kiedykolwiek do stolicy.
Niemniej strzał był celny. Widać złodzieje z Cezarei znali się lepiej niż koloni z jednej wioski. Na dźwięk jego imienia Makary skoczył na równe nogi. Odrzucił patyczek, którym z takim zapałem wyskrobywał resztki posiłku spomiędzy zębów i z błyskiem w oczach ryknął:
– A więc to tak! To on do Konstantynopola jeździł! I co gadał? Mówże, ziomek!
– Ano brechał o tobie same dobre słowa. Bo szło o to, że nasi mistrze chcieli z wami, znaczy z Cezareą, wejść w układ. Coby z waszym udziałem położyć łapę na szlakach kupieckich z Syrii i ciągnąć z tego wspólne zyski. Nasz mistrz, Atanazy Meklidos, się pyta: Masz ty tam zaufanych ludzi? Masz kogo na swego zastępcę? A na to Manuel Chazar: Ano jest paru, ale najlepszy z nich Makary. Byk na niego mówią. Taki jest silny i uparty. Da se radę.
– Nie łżesz aby, przyjacielu? – Zakapior wbił uważne spojrzenie w oczy Kaliksta. – Bo widzisz, u nas w Cezarei takie były układy, że złodzieje nie zawsze miały do siebie szacunek. No i jakieś przyczajki były, jeden przeciw drugiemu i nie do końca wiadomo, o co idzie. O, Chazar mocarz! Gadałem z nim parę chwil, ale nie rzekł ni słowa, że mnie wyróżnia. Myślałem se wtedy nawet, że lipa, że on kiep i malaka. Dał mi ze dwie robótki, coby pożenić kosałkę jednemu z drugim... No pożeniłem, ale jakby nic dalej... A więc nawijasz, że on mnie chciał?
– Tak było. Jeszcze tak gadał: Ja tego Makarego trzymam w skrytości. To moja tajna broń jako te ognie cesarskie. Jak nim uderzę, to nikt się nie spodziewa. Nawet on sam nie wie, że będzie mi potrzebny.
Kątem oka Belzebub złowił przerażone spojrzenie. Tryfon Szachista zmasakrowany na miazgę. Najwidoczniej robił u Makarego za niewolnika. I za dziewkę. Brak kobiet już zaczął psuć krew u niektórych. Dawny zaufany Atanazego jawił się jako obraz skrajnej nędzy, bólu i rozpaczy. Napuchnięte oczy, bezkształtny nos, rozcięte łuki brwiowe. Na policzkach ślady zakrzepłej krwi. Jego wzrok błagał o pomoc.
– Chodźże, pogadamy na zewnątrz – powiedział Kalikst. – Mam ci coś do powiedzenia.
Wyszli przed namiot. Belzebub wskazał głową: Chodźmyż jeszcze dalej. Tam, gdzie kończy się obóz.
– Można gdzieś tu wino skołować? – spytał. – I coś poszamać lepszego niż ta breja, co nam rozdają?
– Wina w bród. Mięsa, ile dusza zapragnie. Nawet piwo w beczce, jak będziesz miał chętkę. Tylko wiesz... Trza solidy mieć. I nimi ładnie zabrzęczeć.
Makary zarechotał zadowolony, że się rozumie ze swoim nowym przyjacielem z Konstantynopola.– A broń? Można też jakieś ostrze skołować?
Zbir posmutniał.
– Gorzej. Z tym nie idzie. Ostrza nie mam nawet ja. Widzisz, wino i mięso donoszą gady. Jak się z nimi ustawisz, to doniosą wszystko inne. Ale ostrza... Nie. Broni nie chcą opylić, bo wiedzą, że to może być przeciw nim. Że byśmy im kosałki pożenili, jak tylko nocka zapadnie. No i to prawda przeca, he, he...
Kalikst wygiął usta ze zdziwienia. Przesadnie, niczym aktor w theatronie. Jednako byczek wziął to za dobrą monetę.
– No wiesz, przyjacielu – szepnął Belzebub – ja właśnie w tej sprawie. O kosałkę mi się rozchodzi.– Zapomnij! Gady uparte są i nieprzekupne.
– Jakże to? Ale jeden ma koskę. Ładny kawałek metalu, mówię ci...
– He, he! Nie wierzę. Coś mi tu łżesz, przyjacielu.
– Jak mi Bóg miły! W życiu! Łgarstwa mi nie w głowie. Jeden ma kosałkę. Ładniusi puginał, aż dusza się raduje na myśl, coby takim podziargać gadów i porobić tu własne porządki.
Oprych z Cezarei zbystrzał. Zrozumiał, że to już nie żarty, jeno poważna sprawa.
– Który ma? Który ma koskę, co?
– No ten duży... Zwą go Wielka Pięść. A na chrzcie dali mu bodajże Nicetas. Nicetas Wielka Pięść.
Makaremu aż zalśniły oczy. Już widział w wyobraźni, jak tłucze łbem tamtego o kamień. I drze się: Ja tu jestem basileusem! Mnie masz słuchać, koproskilo!
Zaraz jednak ogniki przygasły. Czoło sfałdowała nieufna myśl.
– Zaraz! A to chyba jakiś twój kompan? Widziałem was razem i to nieraz. No i on chyba też ze stolicy. No, popraw mnie, jeżeli łżę!
– A owszem, on też z Konstantynopola – przytaknął z obojętną miną Kalikst. – To taki przygłup z portu. Znamy się, ale moim ziomkiem nie jest. No cóżeś?! Mam traktować jak swego każdego głąba, co się wylągł w tym samym mieście? Snuje się za mną, gdzie bym nie poszedł. W japę bym mu przydzwonił, ale po prawdzie jakoś mnie bardzo nie zawadza. No i przy tej okazji pokazał mi kosunię. Ale nie chce zdradzić, skąd ma. Jak się pytam, to rechocze i tylko łypie oczami.
– Nie pękaj, przyjacielu. Już ja z niego prawdę wycisnę. Makary ma swoje sposoby!
Sposoby? Gadanie! Po prostu dopadł go w środku nocy, gdy Wielka Pięść tylko zasnął. Pomagały mu jego zbiry – Brodaty i wodnooki Rus Radymicz. Tamci trzymali Nicetasa za nogi i za ramiona. Makary łomotał swym wielkim kułakiem raz po razie w nos. Tak, by pokaleczyć. Tak, by bolało.
– Brechaj! Brechaj, koproskilo, z psiego odbytu gówno, mów! Skąd masz kosałkę? I gdzie ją kryjesz? No, nawijaj! Przed Makarym nic się nie ukryje!
Wielka Pięść nawet nie pisnął. Był kompletnie zaskoczony, nieprzytomny, zaspany. Jucha zalała mu gardło, zatkała nos. Prychał, dusząc się. Niechybnie zszedłby, jednako ciosy byczka miały też swój dobry skutek – udrażniały oddech.
Wit Wodnik wył. Wył z wściekłości. Trzymały go jakieś dwa draby. Jego brata – nie inaczej. Waldemar leżał przyciśnięty do ziemi z ustami wypełnionymi suchym piaskiem. Oprychów w namiocie było więcej – Makary zwołał całą swoją bandę. Któryś trzymał pochodnię omiatającą słabym światłem wnętrze.
Tylko Kalikst stał na boku. Skryty pod płaszczem mroku, niewidzialny. Wolny.
– Cho... jest? Jakhą khosałkę? – wystękał z wysiłkiem Nicetas. – Człhowieniu, ja nhic nie...
Łup! Łup, łup, łup! Makary nie miał litości.
– Odstąp go! Zostaw!
To ryczał Jałmużnik. Wypluł ziemię z ust, jakoś udało mu się odepchnąć trzymającego go zbira. Szybko dostał za to trzy silne ciosy i już legł bez sił, brocząc krwią.
Makary w jakimś przebłysku głębszej myśli zdał sobie sprawę, że grzmocąc Nicetasa po twarzy, nie wyciągnie prawdy. Pozwolił więc dryblasowi odetchnąć, a nawet splunąć i wysmarkać nos.
Wielka Pięść siadł oparty o maszt namiotu. Mimo krwi zalewającej mu twarz, oczy lśniły dziko pełne furii. Mięśnie rwały się do bitki. Jednak nim obaczył co i jak, już oplotła go lina. Tkwił bez ruchu.
– Dobra, przyjacielu. Pogadamy na spokojnie. Możesz być pewien jednego. Mnie nie omamisz. Ja wiem. Wiem, że kitrasz ostrze. Powiem ci tak: a miej sobie to ostrze. W końcu jesteś nawet swój chłop i nie muszę ci jumać twoich zabawek. Ja tylko chcę wiedzieć jedno. Od kogo masz? Za ile? I jakie jeszcze masz wejścia tutaj? I dlaczego nic o tym nie wiem?
Nicetas nie odpowiedział.
– Bo widzisz – podjął Makary po chwili milczenia. – Tak się złożyło, że w tym obozie basileusem jestem ja. Ja! Tutaj nic się przede mną nie ukryje. Muszę wszystko wiedzieć. A i kosałka mi przynależna. Diabeł jeden wie, kiedy oddadzą nam naszą broń. Więc brechaj jak na spowiedzi, co masz, gdzie masz i od kogo.
Osiłek znów nie wyrzekł ani słowa. Zaczął szarpać oplatające go liny, aż cały namiot zadrgał. Maszty zaskrzypiały, a płótno zafalowało niespokojnie. Makary ruszył, by dosadzić Nicetasowi kolejną pięść.
Belzebub już dłużej się nie wahał. Cicho dobył swej broni. Ostrze puginału natarte węglem z ogniska chlasnęło ramię zbira trzymającego pochodnię. Ten zawył i wypuścił żagiew. Zdrową ręką chwycił tryskającą juchą ranę, światło przygasło.
Trzy skoki i drugi cios. W oko. Makary nie podniósł już swej pięści do ciosu. Krótko ryknął, gdy ostrze noża rozdarło mu oczodół, potem zacharczał i runął jak kłoda w tył. Kalikst wyszarpnął ostrze – teraz już czarno-czerwone, ciachnął Radymicza w gardło. Poszła krew, Rus z bulgotem padł na kolana.
– Zdhrada... Makhary... To zdhrada – wybełkotał i runął twarzą w kurz. Tarzał się w nim, próbując dłońmi powstrzymać buchającą juchę. Wreszcie znieruchomiał.
Brodaty już nie dał się zaskoczyć. Uniósł nawet do ciosu łapę uzbrojoną w kij. Niewiele mu to pomogło. Zaraz dostał kosałkę pod żebro – krótko i płytko. Nie trzeba od razu zabijać, sam się wykrwawi...
Płótno namiotu zadygotało od nagłego ruchu wielu postaci. Napastnicy widzieli, że coś jest nie tak. Coś ich atakuje. Ktoś? Gdzie? Co?! Wit Wodnik nie czekał, co będzie dalej. Ze zdwojoną siłą naparł na dwóch bandziorów trzymających go za ramiona. Jednego pchnął w tył. Z drugim nie poszło tak łatwo. Drab oplótł ramieniem szyję Żmudzina i zaczął go dusić.
Dostał od Kaliksta kosę w nerkę i padł, charcząc.
Wtedy już ruszył do walki Wodnik. Naparł na drabów trzymających Waldemara. Rozprawili się z nimi w try miga. Tego, który próbował przygrzmocić Jałmużnikowi hamulcem wielkości bochna chleba, zdjął w ostatniej chwili Belzebub. Wbił puginał pod pachę tamtego, a później drugi raz – w łopatkę. Zbir upadł na ziemię.
Po chwili kompani pomogli uwolnić się Nicetasowi. Teraz już nie było przebacz. Rozwścieczony Wielka Pięść skoczył na bandę Makarego, sowicie rozdając razy. Tylko kości trzaskały, chrupały łamane nosy. Nikt jednak nie krzyknął głośno, nie zawołał pomocy, która i tak by nie przyszła. Słychać było tylko zduszone jęki i rzężenie.
Kalikst wycofał się, kryjąc puginał pod kamieniem kilka kroków za namiotem. Wrócił z długim na łokieć zaostrzonym sękatym patykiem.
Zabił nim ostatniego oprycha, który chwilę wcześniej złapał tlącą się pochodnię i pchnął nią w twarz Jałmużnika.
Waldemar, wyjąc rozdzierająco, skoczył w przód, by obalić zbira. Ten jednak już osunął się martwy na ziemię.
Nicetas sięgnął po żagiew. Jeszcze dawała nieco światła, obficie przy tym kopcąc.
- Khijek? Załathwiłeś ich zaostrzhonym pathykiem? -zdziwił się, wyszarpując tę zaimprowizowaną broń z szyi bandziora.
- A co? Masz lepszą kosałkę? Tę, za którą lipał Makary?
- Nho... Nie mam. Żadnej kosałki! Makharego chyba osioł w bańkę kopnął. Gamoto! Khinol mi połamali!
Odrzucił kijek i chwycił się za nos. Wciąż szła z niego krew, zalewając usta.
- Niezły jest! Niezły jest Kalikst! Kołkiem ich zadźgał, jakby mieczem wywijał! - rzekł z podziwem Wodnik. - O!
A jak Makarego przyszpilił. Patrzcie! W oko mu wepchnął!
Jałmużnik też był zachwycony.
- Zasłużył sobie! Dobrze, że ktoś wreszcie tę świnię wykończył! Tu już pół obozu robiło podchody, jak tego ćwoka złomotać.
Belzebub ostudził ich zapały.
- Doigrał się. Teraz to bez znaczenia. Mamy... Raz, dwa... Sześć trupów. Trzech nawiało, ale jeżeli chcą przeżyć, to zawrą gęby na kłódkę. Tyle że tych tutaj musimy uprzątnąć. I krew zetrzeć, bo zaraz gady się zejdą i będzie bardacha.
- Dzięki, ziomek - powiedział Nicetas, gdy już opanował krwotok z nosa. - Kto go tam wie, tego Makarego. Pewno gdyby nie ty, toby teraz tamci nasze trupy wlekli. A ja żem myślał, że ty po jego stronie, nie po naszej. Bośmy tu już szykowali na niego mały wypad. Ale nas ubiegł.
- Nie ma za co dziękować, Nicetas. Tyś zawsze był moim kompanem, co się nie działo. Ale teraz nie trza nam gadać, tylko truchła wynieść.
- To co robimy?
- Z obozu z taką stertą zadźganych nie wyjdziemy. Gady się przyssą i będzie bitka, ale wtedy z patykami nie damy rady. Ale jest takie miejsce... Tam na tyłach, gdzie jeszcze wału nie wznieśli.
- Co to da? Tam Waregi stoją. Zbrojne, przejścia pilnują.
- Nie pękaj! Będzie dobrze. Ty mi, Nicetas, wciąż nie wierzysz! Myślisz, że łżę jako ten Saracen!
Osiłek stropił się.
- Nie... Ale... No...
- No właśnie! Niech każdy złapie jednego i obwiąże mu rany, coby jucha nie kapała. Ponieście ich tam, gdzie poprowadzę. Cicho, gęby na kłódkę, no i lipajcie na gadów. No co ty robisz, Wodnik?! Mówiłem, baczcie na juchę. Jak który kapie, to szmatą mu ranę obwiązać, coby ślady do nas kogo nie sprowadziły. No to już!
Zrobili, co im Kalikst kazał, i ruszyli chyłkiem w mrok. Szczęście, że odgłosy awantury nie ściągnęły ciekawskiej gawiedzi. Strażnicy też nie zdradzali zainteresowania. Tym bardziej teraz, gdy hałasy ucichły i ponad obozem niosło się jeno brzęczenie cykad.
Belzebub poprowadził kompanów znaną już sobie ścieżką z dala od straży. Jeszcze sto kroków i zobaczyli ognisko Waregów.
- Idziemy! - polecił cicho. - Pochylcie się tylko i mordy w kubeł.
Targali trupy, aż dotarli do skał. To był już kres obozowiska. Po prawej ciągnęły się tufowe ułomki, z lewej zaś – ledwie wykopany rów.
– Zwalcie ich tutaj.
– Co to za miejsce? Rano przyjdą wał sypać, to ich znajdą i na jedno wyjdzie.
– Zrzucaj tutaj i chodu. Nie myśl o tym, co jutro!
Ciała z głuchym łoskotem spadły do dołu.


Dodano: 2007-11-28 13:58:14
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS