NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Gardner, John - "Grendel"
Wydawnictwo: Replika
Data wydania: Listopad 2007
ISBN: 978-83-60383-39-1
Liczba stron: 160
Cena: 21,90 zł



Gardner, John - "Grendel"

Tej nocy pierwszy raz zobaczyłem ludzi.
Kiedy się zbudziłem, czy raczej ocknąłem, było ciemno. Od razu domyśliłem się, że coś jest nie tak. Las milczał. Ucichło nawet rechotanie żab i cykanie świerszczy. Wokół unosił się dziwny zapach, zapach ognia, ale innego niż nasz. Woń była ostra, kłująca niczym oset. Otworzyłem oczy, lecz widziałem wszystko niewyraźnie, jak pod wodą. Wokół mnie, niczym ślepia niezwykłych stworzeń, płonęły ognie. Kiedy na nie spojrzałem, uskoczyły gwałtownie. Później zaczęły do mnie docierać głosy, pojedyncze słowa. Dźwięki brzmiały obco, ale kiedy się trochę uspokoiłem, okazało się, że je rozumiem. Był to mój własny język, chociaż brzmiał dziwnie, jak gdyby dźwięki wydawały kruche gałązki, suche patyki i pękające płytki łupka. Widziałem teraz trochę lepiej: siedzieli na koniach, trzymając w rękach pochodnie. Niektórzy mieli zamiast głów błyszczące kopuły (tak się wydawało), z których wyrastały rogi jak u byka. Te niewielkie stworzenia miały martwe oczka i szarobiałe twarze. Mimo że były do mnie trochę podobne, sprawiały dziwaczne, irytujące wrażenie — niczym szczury. W ich sztywno odmierzanych ruchach kryła się jakaś logika — chude, nagie ręce skakały raptownie. W momencie kiedy zdałem sobie sprawę z ich obecności, wszyscy mówili coś jeden przez drugiego. Chciałem poruszyć się, lecz oprócz jednej ręki całe ciało miałem zupełnie zdrętwiałe. Ucichli jak stadko wróbli. Patrzyliśmy na siebie.
Jeden z nich — wysoki, z długą czarną brodą — zauważył:
—To coś porusza się inaczej niż drzewo!
Wszyscy przytaknęli.
—Według mnie to chyba jakaś narośl. Rodzaj zwierzopodobnej huby — dodał wysoki.
Wszyscy uważniej spojrzeli ku konarom.
Grubasek z białą, splątaną brodą wskazał toporem w stronę drzewa.
—Od północnej strony gałęzie są już martwe. Do jesieni zginie całe drzewo. Zawsze kiedy brakuje soków, północna strona schnie najpierw.
Przytaknęli.
—Rzeczywiście — odezwał się inny. — Popatrzcie tam, gdzie to coś wyrasta z pnia. Wszystko w soku!
Podnieśli wyżej pochodnie i wychylili się z siodeł, by lepiej widzieć. Oczy koni rozbłysły.
—Trzeba to zatamować, jeśli chcemy uratować drzewo — powiedział wysoki. Wszyscy chrząknęli z aprobatą. Wysoki z wyraźnym zakłopotaniem spojrzał mi w oczy. Nie mogłem się poruszyć. Zsiadł z konia i podszedł tak blisko, że gdybym miał władzę w rękach, jednym ruchem roztrzaskałbym mu głowę.
—To wygląda jak krew — rzekł i zrobił dziwną minę.
Dwaj następni zsiedli z wierzchowców i podeszli, aby się przyjrzeć.
—Drzewo jest już do niczego — odezwał się jeden.
Wszyscy, prócz tego wysokiego, przytaknęli.
—Nie możemy dać mu tak po prostu uschnąć — zaprotestował wysoki. — Jeśli będziemy na to pozwalać, niedługo wszystko pójdzie w diabły.
Pozostali przytaknęli. Zsiedli z koni i podeszli bliżej.
—A może by tak odrąbać tę całą hubę? — zaproponował grubasek.
Zamyślili się, ale po chwili wysoki potrząsnął głową.
—Bo ja wiem? To może być jakiś drzewny duch. Lepiej nie wchodzić mu w drogę.
Zaniepokoili się trochę. Jeden z nich, chudy i łysy, z oczami jak dwie dziurki, wyciągnął ramiona i jął zataczać małe kółka. Wpatrywał się badawczo w drzewo, w las, w moje oczy. Nagle zatrzymał się i wykrzyknął:
—Właśnie! Król ma rację! Oczywiście, że duch!
—Myślisz? — spytali, wyciągając szyje.
—Jestem tego zupełnie pewien.
—A czy sądzisz, że to przyjazny duch? — zaniepokoił się król.
Łysy przez chwilę patrzył na mnie, przygryzając palce. Rozmyślał tak, wbijając we mnie małe, czarne oczka, jak gdyby czekał, aż coś mu powiem. Spróbowałem się odezwać, ale z ust nie wydobył się żaden dźwięk. Ludzik odskoczył.
—On jest głodny! — zawołał.
—Głodny! — Poruszyli się. — A co on je?
Łysy znów prześwidrował mnie wzrokiem i skulił się, jakby chciał wskoczyć mi do mózgu. Serce zabiło mi mocniej. Byłem już tak głodny, że mógłbym pożreć skałę. Nagle łysy rozpromienił się, jak gdyby doznał jakiegoś religijnego olśnienia.
—On je świnie! — oświadczył. Miał widocznie wątpliwości, bo prędko dodał: — Albo może dym z pieczenia świńskiego mięsa. Jest w okresie przemiany.
Spojrzeli na mnie, przez chwilę przeżuwając tę myśl, i pokiwali głowami.
Król wyznaczył sześciu ludzi.
—Natychmiast sprowadzić tu parę świń!
—Tak jest! — Sześciu pospiesznie dosiadło koni i odjechało. Ucieszyłem się i chociaż czułem w tym wszystkim szaleństwo, roześmiałem się. Odskoczyli wszyscy, z lękiem popatrując ku górze.
—Duch się gniewa — szepnął któryś.
—To u niego normalne — wyjaśnił drugi. — Dlatego chce zabić drzewo.
—Mylicie się obaj — przerwał łysy. — On chce świni.
—Świnia! — usiłowałem zawołać. Przestraszyli się.
Zaczęli coś do siebie krzyczeć, któryś z koni zarżał i stanął dęba. Nie wiedzieć czemu, wzięli to za sygnał do ataku. Bez żadnego ostrzeżenia król wyszarpnął najbliższemu topór i cisnął we mnie. Uchyliłem się z rykiem. Topór przeleciał tuż obok i zadrasnął mi skórę. Pociekła krew.
—Powariowaliście wszyscy! — chciałem zawołać, ale wydałem z siebie tylko jęk. Z wyciem przyzywałem matkę.
—Otoczyć go! — wrzeszczał król. — Uwaga na konie!
Wtedy wreszcie zorientowałem się, że mam do czynienia nie z głupim mechanicznym bykiem, lecz z istotami myślącymi, samodzielnie układającymi plany działania — najniebezpieczniejszymi stworzeniami, jakie napotkałem. Zacząłem wrzeszczeć na postrach, ale tamci, ukryci za krzakami, sięgali już po łuki i oszczepy.
—Powariowaliście! — ryczałem. — Macie źle w głowie! — Nigdy w życiu nie wydałem głośniejszego ryku. Groty strzał parzyły mnie w nogi i ramiona jak gorące węgle, wyłem coraz głośniej. I wtedy, gdy myślałem, że już po mnie, od urwiska dobiegło wycie dziesięciokrotnie potężniejsze niż moje. Matka! Spadała jak piorun, jak huragan, a oczy płonęły jej niczym ogień w smoczej paszczy. Była jeszcze o milę od nas, gdy ludzie wskoczyli na konie i co sił umknęli. Tam, gdzie przechodziła, trzęsły się i padały potężne drzewa. Ziemia drżała. Zapach matki wlewał się w noc jak krew w srebrny puchar, wypełniając zalaną księżycowym światłem polanę aż po krawędzie. Poczułem, jak puszczają więżące mnie drzewa, i oswobodzony potoczyłem się w trawę.
Ocknąłem się w pieczarze. Po ścianach pełzał ciepły blask ognia. Matka grzebała w stercie kości. Usłyszawszy, że się ruszam, odwróciła się ze zmarszczonym czołem. Tamte postacie zniknęły. Chyba już wtedy domyślałem się, że skryły się głębiej w ciemność, dalej od ludzi. Chciałem opowiedzieć matce o wszystkim, co mi się przytrafiło, o wszystkim, co zrozumiałem: o bezsensownej rzeczywistości świata, o bydlęcej wszechagresji. Matka patrzyła w milczeniu, zakłopotana tym potokiem słów. Dawno już zapomniała mowy, nawet jeśli niegdyś ją znała. Nie słyszałem nigdy jej rozmów z innymi mieszkańcami pieczary. (Nie pamiętam, skąd znam mowę ja sam. To było bardzo, bardzo dawno temu). Uparcie mówiłem dalej, chcąc przebić zaporę jej nieświadomości.
—Świat nie chce mnie, a ja nie chcę świata — tłumaczyłem. Przecież góry są tym, co ja sam zechcę określić jako góry.
Och, cóż za monstrualna głupota dzieciństwa, jakie nierozsądne nadzieje! Budzę się nagle i znów (kiedy jestem w jaskini, spaceruję albo siedzę nad jeziorem) widzę to wszystko. Moja pamięć wzbiera, jak gdyby mnie ścigała. Ogień w oczach matki jest coraz jaśniejszy, jej ciało pochyla się ku mnie, walcząc z dzielącym nas niewidzialnym prądem.
—Świat to bezcelowy przypadek! — krzyczę, zaciskając pięści. — Istnieję tylko ja i nic więcej!
Widzę zmiany zachodzące na jej twarzy. Matka unosi się na czworaki i zamiatając suche odłamki kości, wiedziona nadnaturalną siłą, rzuca się ku mnie poprzez pustkę. Tonę w jej szorstkiej sierści i tłuszczu. Mdli mnie ze strachu.
—Sierść mojej matki jest szorstka — szepczę do siebie. — Ciało ma obwisłe.
Nic nie widzę, przywalony cielskiem, które cuchnie rybami i dziką świnią.
—Moja matka cuchnie rybą i dziką świnią — szepczę i rozmyślam, łapiąc z trudem oddech. Nadaję temu, co widzę, użyteczność, to zaś, czego nie widzę, jest puste i bezużyteczne… Obserwuję siebie obserwującego to, co obserwuję. Nagle podrywam się z miejsca.
—A zatem to nie ja jestem tym, co obserwuje! Jestem brakiem bytu, bezbytem! Niestety, nie ma żadnej nitki, nawet najcieńszego włoska pomiędzy mną a magmą wszechświata! Dudni podziemna rzeka. Nigdy jej nie widziałem.
Mówić, mówić, rozpinać skórę, skórę…
Tracę oddech i pazurami wyszarpuję się z uścisku. Matka szamocze się. Nagle czuję zapach jej krwi i poruszony słucham odbijających się od ścian i sklepienia pulsujących uderzeń jej bijącego serca.



Dodano: 2007-11-21 23:06:13
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS