NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Nocny anioł. Nemezis"

Lee, Fonda - "Okruchy jadeitu. Szlifierz z Janloonu"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Robinson, Kim Stanley - "Lata ryżu i soli"
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Tłumaczenie: Łukasz Tabaka
Data wydania: Listopad 2007
ISBN: 978-83-73846-58-6
Liczba stron: 672
Cena: 34,90 zł



Robinson, Kim Stanley - "Lata ryżu i soli"

1

Kolejna wyprawa na zachód. Bold i Psin znajdują opustoszałą krainę.
Timur jest niezadowolony. Rozdział kończy się burzliwie.

Małpa nigdy nie umiera. Zawsze powraca i pomaga nam w trudnych czasach, tak jak pomógł Tripitace podczas pierwszej, niebezpiecznej wyprawy na zachód, w celu zaniesienia buddyzmu indyjskiego z powrotem do Chin.
Tym razem przyjął formę niskiego Mongoła o imieniu Bold Bardash, jeźdźca w armii Timura Chromego. Będąc synem tybetańskiego handlarza solą i mongolskiej właścicielki oberży, kobiety nad wyraz uduchowionej, podróżował od pierwszego dnia swoich narodzin. Zjechał północ i południe, wschód i zachód, przeprawiał się przez góry i rzeki, przemierzał pustynie i stepy, przecinał świat wzdłuż i wszerz, lecz teraz był już starcem o prostokątnej twarzy, haczykowatym nosie, siwych włosach zaplecionych w warkocz i czterech pojedynczych kosmykach na brodzie. Wiedział, że dla Timura będzie to ostatnia kampania, i zastanawiał się, czy dla niego również.
Jednego dnia grupa zwiadowców oderwała się od głównej kolumny wojsk i o zmroku wyjeżdżała spośród ciemnych wzgórz. Panująca cisza wyraźnie zaniepokoiła Bolda. Nie była to jednak cisza doskonała, jako że lasy były na ogół głośniejsze od stepów. Przed nimi płynęła poza tym szeroka rzeka, a jej pluskot łączył się z wiatrem, szemrającym wśród wysokich drzew. Czegoś jednak brakowało - może śpiewu ptaków albo jakichś innych odgłosów, których Bold nie potrafił w tej chwili określić. Konie rżały obłędnie, kiedy mężczyźni spinali kolanami ich boki. Zanosiło się na zmianę pogody, lecz w ich sytuacji nie miało to znaczenia. Na nieboskłonie rozciągały się długie, pomarańczowe końskie grzywy, wiatr się wzmagał, a z zachodu nadchodziła burza. Pod szerokim, stepowym niebem wszystko byłoby rozświetlone, lecz tu, na porośniętych lasami wzgórzach, niebo było mniej widoczne, a wiatr zmienny. Zanosiło się na deszcz.

Przez pola zbożem usłane,
Wśród kłosów ku ziemi ciążących,
Wśród wyschniętych owoców i splątanych gałęzi jabłoni,
Po zakurzonej drodze, bez śladu kolein, kopyt i stóp.
Słońce zachodzi, księżyc na niebo się wtoczył.
Sowa pikuje i wznosi się nad polem. Wiatr wieje.
Jak wielki musi być świat, jeśli jego tchnieniem jest wiatr.
Konie się zlękły, Małpa też.

Dotarli do niestrzeżonego mostu i przeprawili się na drugą stronę - kopyta zastukotały na kłodach. Dojechali do drewnianych zabudowań z dachami krytymi strzechą. W żadnym domu nie palił się ogień, nigdzie też nie wisiały zapalone lampiony. Jechali dalej. Pośród drzew spostrzegli kolejne zabudowania, lecz nadal żadnych ludzi. Mroczna kraina zionęła pustką.
Psin popędzał wszystkich. Jechali teraz po łuku, spośród wzgórz na równinę. Przed nimi wyrosło czarne, ciche miasto. Żadnych świateł ani głosów, tylko wiatr poruszał gałęziami, które ocierały się o siebie i szeleściły nad szeroką taflą wolno płynącej, czarnej rzeki. Miasto było puste.
To oczywiste, że wielokrotnie się odradzamy. Wypełniamy swoje ciała, jak powietrze wypełnia bańki mydlane, a kiedy bańki pękają, ulatujemy do bardo, po którym błądzimy, aż się nas z powrotem wtłoczy w nowe życie, gdzieś tam, na świecie. Wiedza ta często dawała Boldowi pocieszenie, zwłaszcza po bitwach, kiedy słaniał się z wycieńczenia po polach usłanych martwymi ciałami, zalegającymi jak porzucone płaszcze.
Teraz było inaczej. Przybyli do miasta, w którym nikt nie walczył, a jednak wszyscy byli martwi - już od dawna nie żyli, ciała wyschły.
Obnażone kości, rozwleczone po okolicy przez wilki i wrony, jaśniały w świetle księżyca. Bold recytował Sutrę Serca:
- Forma jest pustką, pustka jest formą. Forma nie jest różna od pustki, pustka nie jest różna od formy. Om gate gate para gate para sam gate bodhi svaha.
Konie wzdragały się przed dalszym pochodem już na rogatkach. Z oddali dobiegał szum rzeki, lecz poza tym okolica sprawiała wrażenie, jakby zastygła w bezruchu. Zezowate oko księżyca błysnęło na obrabianych kamieniach. Pośród drewnianych zabudowań stał wielki kamienny budynek, a obok kilka mniejszych, również z kamienia.
Psin rozkazał żołnierzom owinąć twarze chustami, niczego nie dotykać, pozostać w siodłach i pilnować, żeby konie stykały się z ziemią tylko kopytami. Jechali powoli wąskimi uliczkami, okolonymi po obu stronach ścianami drewnianych domów, dwu- lub trzypiętrowych, wspierających się jeden o drugi - dokładnie tak jak w chińskich miastach. Konie były bardzo niespokojne, lecz nie odmawiały posłuszeństwa. Wjechali na wybrukowany plac centralny, nieopodal rzeki, i stanęli przed ogromną kamienną budowlą. Wielu okolicznych mieszkańców przyszło tam po śmierć. Bez wątpienia był to klasztor, siedziba tutejszych lamów.
Konstrukcja nie miała dachu, otwierała się na niebo – widocznie nieukończona inwestycja. Wyglądało to tak, jakby ludzie ci zwrócili się do swego boga w ostatnich dniach ich życia, kiedy było już za późno.
Cały klasztor zamienił się w zbiorowy grób, pełny wysuszonych kości.
Gate gate para gate para sam gate bodhi svaha. Całkowity bezruch. Bold przekonał się, że przeprawa przez wzgórza, którą właśnie odbyli, była złym pomysłem, wybrali zachód - krainę umarłych. Coś sobie przypomniał i na ułamek sekundy stanął mu w pamięci obraz z innego życia. Zobaczył miasto, dużo mniejsze od tego, wioskę, wytrzebioną przez brutalną gorączkę, która odbierała ludziom zmysły i posyłała wszystkich do bardo.
Spędził wówczas długie godziny w pokoju, oczekując na śmierć – to dlatego tak często miał wrażenie, że rozpoznaje ludzi, których na co dzień spotyka na swojej drodze, że dzieli z nimi los.
- Zaraza - powiedział Psin - wynośmy się stąd.
Twarz miał zaciętą, a jego oczy błysnęły, kiedy spojrzał na Bolda. Wyglądał jak jeden z tych kamiennych urzędników, stojących w królewskich grobowcach. Boldem wstrząsnął dreszcz.
- Ciekawe, dlaczego nie uciekali.
- Może nie mieli dokąd.
Kilka lat wcześniej w Indiach też wybuchła zaraza, lecz jeśli nie liczyć dzieci, Mongołowie rzadko padali jej ofiarą. Turcy i Hindusi byli na nią o wiele bardziej podatni. Timur miał w swojej armii wszystkich: Persów, Turków, Mongołów, Tybetańczyków, Hindusów, Tadżyków, Arabów i Gruzinów.
Zaraza mogła zabić któregokolwiek z nich lub nawet wszystkich, ale oczywiście nie tylko to mogło być powodem ich śmierci. Nikt przecież nie potrafił przewidzieć swojego końca.
- Zawróćmy i powiadommy innych - rzekł Psin.
Pozostali kiwali głowami, ciesząc się, że to Psin podjął decyzję. Timur rozkazał swoim zwiadowcom wybadać równiny madziarskie, leżące cztery dni jazdy stąd na zachód. Nie lubił, kiedy wracali, nie wypełniwszy rozkazów, nawet jeśli na zwiad wyruszali najstarsi qa'uchin. Psin nie obawiał się jednak spojrzeć władcy w twarz.
Jechali z powrotem przy blasku księżyca, robiąc krótkie postoje, by konie odpoczęły. O świcie podążali już szeroką doliną między wzgórzami, którą poprzedni zwiadowcy nazwali Bramą Morawską. Z kominów wiejskich chat i lepianek, które mijali po drodze, nie unosił się dym. Poganiali konie w szybki, miarowy kłus i pędzili bez wytchnienia cały dzień.
Kiedy zjeżdżali po długim, wschodnim zboczu łańcucha górskiego, wprost na rozciągający się w dole step, dostrzegli ogromne kłębowisko chmur zbierających się po zachodniej stronie nieboskłonu.

Jak czarne włosy Kali ponad ich głowami,
Bogini Śmierci przepędza ich ze swej ziemi,
Jej gęsta czerń, marszczy się od spodu i faluje,
Poniżej wirują świńskie ogony i haczykowate strzępy,
To znak zbyt posępny, aż konie łby pospuszczały,
Aż ludzie przestali na siebie spoglądać.

Zbliżali się do obozu Timura. Do tego czasu wielka burzowa chmura zasłoniła całe niebo. Zapadła gęsta ciemność, jak w nocy. Włosy zjeżyły się Boldowi na karku. Spadło kilka grubych kropli deszczu, a od zachodu dobiegł ciężki grzmot, który przetoczył się nad nimi jak gigantyczny rydwan na spiżowych kołach. Pochyleni w siodłach, poganiali konie do galopu, wszyscy bali się wracać z takimi wieściami i to w taką burzę.
Timur z pewnością odczyta to za zły omen, tak samo zresztą jak i oni. Często powtarzał, że całe swoje powodzenie zawdzięcza jednemu asurowi, który odwiedził go i udzielił mu porady. Bold był świadkiem tych odwiedzin - widział kiedyś Timura pochłoniętego rozmową z niewidzialną istotą. Po takim spotkaniu władca potrafił odgadywać ludzkie myśli i przepowiadać przyszłość. Tak nieprzeniknienie ciemna chmura musiała zwiastować zło, czające się na zachodzie. Zdarzyło się tam coś okropnego, może nawet coś gorszego od zarazy. Kto wie? Może Timur będzie musiał porzucić plany podboju Madziarów i Franków. Ubiegła go sama bogini czaszek. Nie sposób sobie wyobrazić, aby mógł ze spokojem przyjąć fakt, iż cały jego wysiłek został udaremniony. Przybyli na miejsce, niosąc ze sobą burzę, jakiej jeszcze żaden z nich nie widział - wszyscy Madziarowie nie żyli.
Z ognisk, nad którymi gotowano strawy, unosił się dym. Z oddali obóz wyglądał jak płonący stos ofiarny, rozsiewający dokoła znajome wonie. Coś jakby zapach domu, który opuścili na zawsze dawno temu. Psin spojrzał na swoich ludzi.
- Tutaj rozbijecie obóz! - rozkazał. Wszystko wcześniej obmyślił.
- Bold! - Bolda przeszył strach. - Pójdziesz ze mną!
Bold przełknął ślinę i skinął głową. Nie był nadto odważny, posiadał za to stoickie usposobienie qa'uchin - najstarszych wojowników Timura. Psin i Bold przejrzeli swoje myśli. Byli świadomi, że właśnie wchodzą na inny plan istnienia, na którym wszystkie przyszłe wydarzenia, nawet te najdziwniejsze, są z góry ustalone, lecz konfrontacja z nimi nieunikniona - to karma, od której nigdy nie ma ucieczki.
Psin miał w pamięci żywe wspomnienie pewnego wydarzenia z młodości, kiedy to obaj zostali porwani przez plemię myśliwych z tajgi, gdzieś na północ od rzeki Kama. Udało im się wtedy zorganizować spektakularną ucieczkę. Zasztyletowali przywódcę myśliwych i uciekli na koniach, przez ognisko, w noc.
Teraz też jechali we dwójkę, minęli zewnętrzną straż i przez środek obozu dotarli do namiotu chana. Ciemne powietrze na zachodzie i północy rozrywały ogniste pioruny. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd takich błyskawic. Rzadkie włosy na przedramionach Bolda stroszyły się niczym szczecina prosięcia. Wyczuwał, jak powietrze iskrzyło się od zgłodniałych duchów - pretów, zbierających się tłumnie, aby uczestniczyć w chwili, gdy z namiotu wyłoni się wspaniały Timur.
Mężczyźni zsiedli z koni. Z namiotu wyszli strażnicy, którzy odgarnęli grube poły wejścia i stanęli po obu stronach, w pełnej gotowości i z napiętymi łukami. Boldowi całkowicie zaschło w gardle. Wydawało mu się, że z wnętrza ogromnej jurty chana bije niebieskie światło.
Timur ukazał się wysoko w powietrzu, usadowiony w palankinie spoczywającym na ramionach sług. Miał bladą twarz i pocił się, białka jego oczu były widoczne dookoła tęczówek. Spojrzał z góry na Psina.
- Dlaczego wróciliście?
- Chanie, u Madziarów panuje zaraza. Wszyscy nie żyją.
Chan przyjrzał się uważnie generałowi. Niezbyt go lubił.
- Dlaczego wróciliście?
- Aby ci o tym powiedzieć, chanie.
Głos Psina był równy i miarowy. Potrafił bez lęku spojrzeć chanowi prosto w oczy. Timur nie był zadowolony. Bold przełknął ślinę. Teraz nic nie przypominało tamtej sytuacji, kiedy wyrwali się z niewoli myśliwych.
Teraz nawet część tamtego planu nie mogła być powtórzona. Mimo to gdzieś w głębi duszy pozostawała myśl: A może jednak…
Bold zauważył, że w Timurze coś pękło. Teraz przemawiał przezeń jego asura i wyglądało na to, że czynił w nim ogromne spustoszenie. To nie był asura, może raczej nafs, zwierzęcy duch, który w nim mieszkał.
- Nie wymkną mi się tak łatwo - zachrypiał chan. - Spotka ich za to bolesna kara, nie znajdą bezpiecznej kryjówki.
Po czym skinął leniwie dłonią i rzekł:
- Wracajcie do obozu.
Po chwili zwrócił się do swoich strażników:
- Zabijcie tych dwóch, ich ludzi oraz konie. Rozniećcie ogień i wszystko spalcie. Następnie przenieście nasze obozowisko o dwa dni jazdy na wschód.
Uniósł dłoń.
Przestrzeń rozdarła się na strzępy.
Między nich uderzył piorun. Bold ogłuchł i usiadł. Kiedy oszołomiony rozglądał się dokoła, spostrzegł, że wszystkich innych również powaliło na ziemię. Namiot chana płonął, palankin Timura przewrócił się, jego słudzy z trudem podnosili się, a chan klęczał na jednym kolanie i trzymał się za pierś. Część straży podbiegła do niego i wtedy uderzył drugi piorun.
Bold tracił wzrok. Podniósł się i zaczął uciekać. Spojrzał jeszcze raz za siebie i poprzez pulsującą, zielonkawą poświatę ujrzał, jak czarny nafs Timura ulatuje zeń przez usta. Zarówno nafs, jak i asurowie opuścili Żelaznego Timura-i-Lang Chromego. Puste ciało zwaliło się na ziemię i spadła na nie rzęsista ulewa. Bold pobiegł w noc, prosto na zachód.



2

Po królestwie zgłodniałych duchów
przechadza się Małpa, samotna niczym chmura

Przez całą noc Bold to biegł, to szedł na zachód, przedzierał się w strugach deszczu przez las i wspinał na najbardziej strome zbocza, jakie tylko mógł znaleźć, aby uniknąć konnego pościgu, który najprawdopodobniej już za nim wyruszył. Wiadomo, że nikt nie usiłowałby za wszelką cenę schwytać potencjalnego nosiciela śmiertelnej choroby, zawsze jednak mógł zostać zestrzelony z większego dystansu. Pragnął zniknąć z tego świata, jakby nigdy na nim nie istniał. Gdyby nie ta przedziwna burza, już by z pewnością był martwy i rozpoczynał kolejny żywot. Nadal jednak żył. Gate gate para gate para sam gate bodhi svaha.
Świt następnego dnia zastał go przy Bramie Morawskiej. Czuł, że nikt nie ośmieliłby się podążać za nim tą drogą. Dotarłszy na Równinę Madziarską, skierował się na południe, w las. W wilgotnym świetle poranka odnalazł powalone drzewo, wsunął się pod jego wystające korzenie i przespał jeden dzień w suchej kryjówce.
W nocy przestało padać, a trzeciego dnia Bold obudził się głodny jak wilk. Bardzo szybko udało mu się znaleźć, narwać i zjeść trochę polnej cebuli - później upoluje coś konkretnego. Może w spichlerzach opustoszałych wsi zostało trochę suszonego mięsa lub ziarna zbóż, może nawet znajdzie się łuk i kilka strzał? Nie chciał podchodzić zbyt blisko wymarłych osad, ale niestety był to jedyny sposób na znalezienie pożywienia. Postanowił więc to zrobić przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Tej nocy nie spał dobrze i miał wzdęcia po cebuli. Nad ranem ruszył na południe, wzdłuż wielkiej rzeki. Mijał opustoszałe wioski i osady. Wszyscy ludzie, których spotykał, byli martwi i leżeli porozciągani na ziemi. Niepokoiło go to, lecz nic nie mógł zrobić. Sam prowadził teraz niejako pośmiertny żywot zgłodniałego ducha. Żyjąc od jednego znalezionego kęsa pożywienia do drugiego, bezimienny, opuszczony przez towarzyszy, zaczął zamykać się w sobie jak podczas najcięższych kampanii stepowych. Powoli stawał się zwierzęciem, a jego umysł kurczył się jak rogi ślimaka pod wpływem dotyku. Podczas długich wart nie myślał o niczym innym, jak tylko o Sutrze Serca. Forma jest pustką, pustka jest formą. Nie bez powodu w poprzednim wcieleniu nazywał się Sun Wu-kong,
Przebudzenie w Pustce. Małpa w próżni.
W końcu doszedł do wioski, która wyglądała na nietkniętą. Obszedł ją dookoła. W pustej stajni znalazł łuk pozbawiony cięciwy i kilka strzał w kołczanie, wszystko bardzo prymitywne i niewykończone. Coś poruszyło się na zewnątrz. Wyszedł ze stajni i zobaczył wychudłą, czarną oślicę, którą zwabił główką cebuli, a następnie wskoczył na jej kościsty grzbiet. Przejechał na niej przez kamienny most, rozpięty nad szeroką rzeką, i powoli przemierzał wyschniętą ziemię, kierując się na południe. W górę i w dół, w dół i w górę. Wszystkie następne wsie również były opustoszałe, a pozostawione w nich zapasy zgniłe lub rozszarpane przez zwierzęta. Teraz jednak miał oślicę - jej mleko i krew pozwolą mu przetrwać jakiś czas, więc na razie głód mu nie groził.
Była jesień, zaczął żyć jak niedźwiedź, żywiąc się jagodami, miodem i zającami, które udało mu się upolować swoim marnym łukiem, zrobionym najpewniej ręką dziecka. Nie wierzył, aby mężczyzna mógł skonstruować coś takiego - pojedyncza, wygięta gałąź, chyba z jesionu, częściowo rzeźbiona, lecz i tak bardzo nieudolnie. Nie było odpowiedniego wycięcia na strzałę, a na cięciwie brakowało siodełka, naciąg przypominał zwykły sznurek, na którym buddyści rozwieszali modlitewne tanki. Jego stary łuk był laminatem z rogu i klonu, za spoiwo służył klej ze ścięgien, a korpus obciągnięty był niebieską skórą. Napinał się łatwo i strzelał z taką mocą, że potrafił przebić napierśnik z odległości ponad li, gate gate para gate para sam gate bodhi svaha... przepadł z całą resztą jego dobytku. Kiedy tak strzelał gałązkami, przypominającymi strzały, z łuku, który nie był prawdziwym łukiem i chybiał, zastanawiał się, czy w ogóle warto celować. Nie dziwota, że ci ludzie wymarli.
W małej wsi nad brzegiem strumienia stało pięć przylegających do siebie budynków. W największym znajdowała się zamknięta na klucz spiżarnia, w której zostało sporo suszonych ciastek rybnych, przyprawionych w nieznany Boldowi sposób. Dostał od nich mdłości. Mając żołądek wypełniony obcym pożywieniem, poczuł, że mimo wszystko odzyskuje siły i dobry nastrój. W stajni znalazł skórzane sakwy, które wypchał suszonym jadłem i przytroczył do boków oślicy. Ruszył dalej i odtąd baczniej przyglądał się mijanym miejscom.

Pobielone drzewa o czarnych konarach.
Sosny i cyprysy soczyście zielone,
Czerwony i niebieski ptak siedzą obok siebie
Na tym samym drzewie.
Może już się zdarzyć wszystko.

Wszystko, tylko nie powrót do przeszłego życia. Bold nie chował urazy do Timura, sam przecież zrobiłby to samo. Zaraza to zaraza - nie wolno jej lekceważyć. Jednak ta zaraza była o wiele gorsza od innych, zabiła wszystkich mieszkańców okolicy. Wśród Mongołów zmarło jedynie kilkoro dzieci i pochorowało się kilku dorosłych. Myszy i szczury zabijano od razu, a kiedy dzieci dostawały gorączki i na ich skórze pojawiały się krosty, matki zabierały je nad rzekę i pozostawiały samym sobie. Miasta hinduskie miały jeszcze gorsze przejścia z chorobami. Padały tam całe tłumy ludzi, lecz nic z tego nie przypominało obecnej sytuacji. Może tych ludzi zabiło coś innego?

Przez pustą krainę.
Przez mgły.
Pod oszronionym niebem,
W zimnym świetle księżyca,
Które mrozi swym blaskiem
Przeszywa wiatr, przeszywa strach.
Tysiące drzew huczy w rzadkim lesie,
Samotna Małpa płacze na spalonym wzgórzu.

Wezbrało w nim przerażenie, które po chwili opadło miękką falą, pozostawiając jego umysł pusty jak ziemia dokoła. Panowała cisza. Gate gate para gate para sam gate bodhi svaha. Przez jakiś czas wydawało mu się, że minął już tereny dotknięte zarazą i że w końcu spotka jakichś żywych ludzi. Zamiast tego dotarł do łańcucha postrzępionych wzgórz, a u ich podnóża dostrzegł rozległe miasto, o wiele większe od tych, które widział wcześniej. Całe dno doliny przykryte było połacią dachów. Miasto opuszczono. Żadnych dymów, żadnych głosów, żadnego poruszenia. Pośrodku stała gigantyczna, kamienna świątynia, otwierająca się ku niebu. Kiedy ją zobaczył, znów przepełnił go strach. Wjechał z powrotem w las, aby uciec od widoku martwych ludzi.
Oczywiście wiedział, gdzie mniej więcej się znajdował. Podążając z tego miejsca na południe, dotarłby do osmańskich ziem na Bałkanach.
Potrafiłby się tam porozumieć, miałby szansę wrócić do świata leżącego poza granicami imperium Timura. Na pewno znalazłby tam coś dla siebie, jakiś nowy sposób na życie.
Jechał więc nieustannie na południe, mijając wyschnięte szkielety wieśniaków. Robił się coraz bardziej głodny. Bezlitośnie poganiał oślicę, posilając się co jakiś czas jej krwią.
Pewnej nocy w czasie nowiu usłyszał wilki - wyły i ujadały w pogoni za nim. Zdążył tylko odciąć uzdę oślicy i wspiąć się na drzewo. Większość watahy pobiegła za oślicą, reszta, dysząc, przysiadła pod drzewem. Bold usadowił się wygodnie na gałęzi i postanowił zaczekać, aż bestie odejdą. Kiedy zaczęło padać, wilki leniwie oddaliły się. Nad ranem obudził się dziesiąty raz z rzędu, ale tym razem zszedł na ziemię. Powędrował w dół rzeki i natknął się na ciało oślicy - została tylko skóra, kości i rozwleczone dokoła chrząstki. Ani śladu po skórzanych sakwach.
Ruszył dalej.
Pewnego dnia, zbyt wycieńczony, by iść, zaczaił się przy strumieniu i koślawą strzałą zdołał upolować jelenia. Rozpalił ognisko i jadł do syta, wrzucając w siebie upieczone kawałki udźca. Postanowił spędzić noc z dala od tuszy i dopiero nad ranem do niej wrócić - wilki nie wspinały się po drzewach, lecz niedźwiedzie owszem. Zobaczył lisa, a ponieważ nafs jego żony był lisicą, poczuł się lepiej. Nad ranem ogrzało go słońce. Jelenia już nie było, najwyraźniej zabrał go niedźwiedź. Jednak Bold, zjadłszy wcześniej mięso, poczuł przypływ sił i ruszył dalej.

Przez kilka kolejnych dni szedł na południe i, o ile było to możliwe, trzymał się górskich grzbietów, wędrował przez wyludnione i wykarczowane wzgórza, po wypłukanej ziemi, wysuszonej do białości przez słońce. W dolinach rozglądał się za lisicą, o poranku pił wodę ze źródeł, a z wymarłych wiosek szabrował ochłapy jedzenia. Znalezienie jakiegokolwiek pożywienia stawało się coraz trudniejsze. Przez jakiś czas musiał zadowolić się kawałkiem skórzanego paska od uzdy - stara mongolska sztuczka, której nauczył się na jednej z cięższych stepowych kampanii. Wydawało mu się jednak, że sztuczka ta o wiele lepiej działała na bezkresnych stepach niż teraz, na zwietrzałych i spieczonych słońcem wzgórzach.
Pod koniec jednego z kolejnych dni, po tym jak już na dobre przywykł do samotnej egzystencji, do wyszukiwania resztek jedzenia, wszedł w zagajnik, aby nazbierać drzewa. Jakże był wstrząśnięty, widząc płonące tam ognisko, podsycane przez żywego człowieka.
Mężczyzna był niski, tak jak Bold. Jego włosy i gęsta broda były rude jak liście klonu na jesień, miał bladą, cętkowaną jak pies skórę. Z początku Bold myślał, że mężczyzna jest chory, więc trzymał się od niego z daleka. Jednak jego niebieskie oczy były bystre i podobnie jak Bold, był wystraszony, spięty i gotowy na wszystko. Patrzyli na siebie w milczeniu, stojąc po przeciwnych stronach polany pośrodku zagajnika.
Mężczyzna wskazał na ognisko. Bold skinął głową i zbliżył się, zachowując czujność. Na ogniu piekły się dwie ryby. Bold wyjął spod płaszcza upolowanego nad ranem zająca, którego oskórował i oczyścił własnym nożem. Rudzielec kiwał głową i głodnym wzrokiem śledził każdy znajomy ruch. Odwrócił ryby na drugą stronę i rozgrzebał żar, aby zrobić miejsce na zająca. Bold nabił mięso na patyk i położył je na węglach.
Kiedy się upiekło, jedli w milczeniu, siedząc na kłodach po przeciwnych stronach paleniska. Obaj wpatrywali się w ogień i tylko od czasu do czasu wymieniali ukradkowe spojrzenia - byli speszeni, zbyt długo żyli w samotności. Poza tym nie do końca wiedzieli, o czym tak na prawdę można porozmawiać z drugim człowiekiem.
W końcu odezwał się rudobrody. Najpierw drżącym głosem, a już po chwili rozgadał się na dobre. Czasem używał słów, które w uchu Bolda brzmiały znajomo. Oczywiście nie aż tak znajomo, jak jego wprawne ruchy nożem. Niestety, mimo że Bold naprawdę się starał, nie rozumiał mężczyzny. Po chwili sam postanowił wypróbować kilka prostych fraz. Od razu poczuł obcość słów w swoich ustach, niczym grzechot kamieni w skórzanej sakiewce. Mężczyzna przysłuchiwał się uważnie, a w jego bladej i brudnej twarzy jaśniały żarzące się oczy. Wyglądało na to, że nie znał mongolskiego, tybetańskiego, tureckiego, chińskiego, arabskiego i chagatai ani nie kojarzył pozdrowień w innych narzeczach, jakich Bold nauczył się przez te wszystkie lata wędrówek po stepach.
Kiedy Bold skończył recytować pozdrowienia, mężczyzna skurczył się i zaczął szlochać. Po chwili wytarł oczy, zostawiając sobie brudne smugi na twarzy, stanął przed Boldem i powiedział coś, intensywnie gestykulując. Wskazał palcem na Bolda, jakby w porywie gniewu, następnie cofnął się o krok, usiadł na pniaku i zaczął udawać, że wiosłuje – tak się Boldowi przynajmniej wydawało. Wiosłował, siedząc tyłem do dzioba, jak kaspijscy rybacy. Udawał, że łowi ryby, pokazał ile ich złowił, jak je czyścił i gotował. Pokazał ludzi, których karmił: swoje dzieci, żonę, wszystkie osoby, z którymi mieszkał. Potem spojrzał w niebo, ponad rozświetlone gałęzie drzew, zwisające nad ich głowami, i znów zawołał. Podciągnął szorstką połę ubrania i wskazał na swoje ciało oraz na pachę, pod którą podstawił pięść. Bold skinął ze zrozumieniem, żołądek mu się ścisnął, kiedy mężczyzna odegrał chorobę i śmierć swoich bliskich, kładąc się na ziemi i skowycząc jak pies. Umarli wszyscy oprócz tego mężczyzny, który zaczął obchodzić ognisko i wskazywać na opadłe liście. Intonował jakieś słowa, a może były to imiona. Bold rozumiał wszystko aż nazbyt wyraźnie.
Następnie mężczyzna pogrzebał całą swoją wioskę - każdy jego gest był czytelny - usiadł na kłodzie i odpłynął. Udawał, że wiosłuje, wiosłował bardzo długo, tak długo, aż Bold pomyślał, że rudzielec zapomniał, o czym opowiadał. Po chwili jednak dobił do brzegu i padł z wycieńczenia na kłodę. Wyszedł na ląd i udając zaskoczonego, rozglądał się dokoła.
Zaczął iść. Tuzin razy obszedł ognisko, udając, że zjada patyki i trawę.
Wył jak wilk i kulił się wystraszony pod kłodą, zrywał się i biegł, a potem znów wiosłował - w kółko powtarzał to samo.
- Dea, dea, dea, dea! - wykrzykiwał przez gałęzie w stronę jarzących się nad nimi gwiazd.
Bold skinął głową. Znał tę historię. Mężczyzna wył teraz i warczał niczym zwierzę, jego oczy były czerwone jak u wilka. Bold zjadł jeszcze trochę zająca i podał patyk mężczyźnie, który porwał mięso i pochłonął je łapczywie. Później obaj siedzieli i wpatrywali się w ogień. Bold był w nastroju do towarzystwa, a jednocześnie czuł się samotny. Przyglądał się kompanowi, który, zjadłszy obie ryby, zaczął przysypiać. Drgnął, zamruczał coś pod nosem, skulił się i usnął. Bold dorzucił do ognia i, ułożywszy się po drugiej stronie, też próbował zasnąć. Kiedy się obudził, ogień już wygasł, a mężczyzna znikł. Był chłodny poranek, powietrze przesycone parującą rosą, ślady człowieka wiodły przez polanę, aż do zakrętu szerokiej rzeki i tam się urywały. Nie sposób było stwierdzić, w którą stronę udał się rudobrody.

Mijały kolejne dni, a Bold nadal zmierzał na południe. Często zastawiał się na zwierzynę i wtedy nie myślał o niczym, wypatrywał tylko pożywienia i pogody, powtarzając bez końca jedno czy dwa słowa.
Przebudzenie w pustce. Pewnego dnia natrafił na wioskę wyrosłą wokół źródła.


Stare świątynie obrócone w ruinę,
Potrzaskane kolumny strzelające w niebo.
Wszystko tonęło w ciszy.
Czym tak bardzo rozgniewali swych bogów ludzie?
Na cóż bogom samotna dusza przechodząca obok,
Teraz, kiedy świat się skończył?
Marmurowe bębny potoczyły się i zamarły w bezruchu
Świergot ptaka wypełnił pustą przestrzeń.

Nie chciał nic wiedzieć i nie zamierzał nigdzie się włamywać. Obszedł świątynię, intonując mantrę:
- Om mani padme hung, om mani padme hung...
Nagle uświadomił sobie, że często mówi do siebie lub mantruje i nawet tego nie zauważa, jakby ignorował starego towarzysza podróży, który zawsze opowiada te same historie.

Nadal kierował się na południowy wschód, choć już dawno zapomniał po co. Przeszukiwał przydrożne budynki i zabierał wszystko, co nadawało się do zjedzenia, a potem szedł pustymi drogami. To musiał być jakiś stary kraj. Sękate drzewa oliwkowe uginające się pod ciężarem zielonych i czarnych, niejadalnych owoców, nie dawały mu spokoju - przecież nie da się najeść siłą własnej woli, nikt tego nie potrafi. Z każdym dniem był coraz bardziej głodny i uwagę koncentrował tylko na pożywieniu. Mijał kolejne marmurowe budowle i przeszukiwał opuszczone wiejskie chaty.
Pewnego dnia natknął się na duży gliniany garniec, pełen oliwy z oliwek, i zatrzymał się przy nim na cztery dni, zanim wypił wszystko do dna.
Jelenie pojawiały się coraz rzadziej. Lisicę widział więcej niż dwa razy. Dzięki celnym strzałom z dziecięcego łuku oddalał groźbę głodu.
Każdej nocy rozpalał coraz większe ognisko i ze dwa razy zastanawiał się, jak potoczył się los rudobrodego. Czy spotkanie z Boldem uświadomiło mu, że bez względu na to, co się stanie i kto go znajdzie, zawsze będzie samotny, więc poszedł i się zabił, aby połączyć się ze swoją jati? A może po prostu poślizgnął się i wpadł do rzeki? Albo puścił z jej nurtem, żeby Bold nie mógł go wyśledzić? Nie sposób stwierdzić. Spotkanie z mężczyzną powracało często w myślach Bolda, lecz przede wszystkim utkwiła mu w pamięci łatwość, z jaką go zrozumiał.
Doliny biegły na południowy wschód. Kiedy spróbował zrekonstruować w myślach trasę swojej wędrówki, okazało się, że nie pamięta szczegółów z kilku ostatnich tygodni i nie potrafi się zorientować względem Bramy Morawskiej, chanatu czy Złotej Ordy. Od Morza Czarnego jechali niegdyś dziesięć dni, czyż nie? Było to jak przypominanie sobie wydarzeń z przeszłego żywota.
Całkiem możliwe, że zbliżał się do Bizancjum. Siedział skulony przy ognisku, zastanawiając się, czy mieszkańcy Konstantynopola też wymarli, a co z Mongolią, a może wszyscy ludzie na świecie poumierali? Wiatr świszczący wśród krzewów przypominał odgłosy błądzących duchów. Bold zapadł w niespokojny sen. Budził się na nocne warty, obserwował gwiazdy i dorzucał gałęzi do ognia. Było coraz zimniej.
Obudził się i naprzeciw siebie dostrzegł ducha Timura, którego groźna twarz skąpana była w ognistej poświacie. Oczy miał czarne jak obsydian.
Bold dojrzał w nich odbijające się gwiazdy.
- A więc to tak - odezwał się Timur ciężkim głosem - uciekłeś.
- Tak - wyszeptał Bold.
- Co się stało? Nie masz ochoty znów wyruszyć na łowy?
Pod koniec jednej z cięższych kampanii Timur zwrócił się do Bolda w ten sam sposób. Był już wówczas tak słaby, że musieli go nieść w lektyce, podczas gdy on ani razu nie pomyślał, żeby dać za wygraną. W czasie ostatniej zimy Timur zastanawiał się, czy ruszyć na wschód, przeciwko Chińczykom, czy też na zachód, przeciwko Frankom. Podczas hucznej biesiady ważył argumenty, przemawiające za jednym i za drugim rozwiązaniem, i w pewnej chwili spojrzał na Bolda. Coś dziwnego musiał zobaczyć w jego twarzy, gdyż zerwał się nagle i zagrzmiał silnym mimo choroby głosem:
- Co się stało, Bold? Nie masz ochoty znów wyruszyć na łowy?
Wtedy Bold odpowiedział:
- Ja zawsze, wielki chanie. Byłem z tobą, kiedy podbijaliśmy Ferganę, Horasan, Sistan, Chorezm i Mogulistan, i jeśli o mnie chodzi, to jeszcze jedno państwo na pewno mi nie zaszkodzi.
Timur roześmiał się gniewnie.
- Ale w którą stronę tym razem, Bold? W którą stronę?
Bold wiedział wystarczająco dużo, aby móc wzruszyć ramionami i rzec:
- Dla mnie bez różnicy, chanie. Może rzucisz monetą?
Na te słowa chan ponownie wybuchł śmiechem i w przypływie dobrego nastroju zapewnił Boldowi ciepłe miejsce w stajni i dobrego konia na całą kampanię. Zmierzali wówczas na zachód, była wiosna 784 roku.
Teraz duch Timura przybrał całkowicie ludzką postać. Patrzył przez ogień na Bolda wzrokiem gniewnym i pełnym wyrzutu.
- Rzuciłem monetą, tak jak mi powiedziałeś, Bold, ale musiało wypaść coś niedobrego.
- Mogłoby być gorzej, gdyby padło na Chiny - odparł Bold.
Timur zaśmiał się:
- Jak to się mogło stać? Zabity piorunem? Jak to możliwe? To twoja sprawka, Bold, twoja i Psina. To wy przynieśliście z zachodu klątwę. Powinniście byli nigdy nie wracać. A ja powinienem był uderzyć na Chiny.

- Może i tak - Bold nie wiedział, jak sobie z nim poradzić. Rozwścieczonym duchom należy się przeciwstawiać, a zarazem starać się je udobruchać. Tylko te czarne jak agat oczy, iskrzące się migotliwym światłem gwiazd…
Timur nagle odkaszlnął. Przystawił dłoń do ust i wykrztusił z siebie coś czerwonego. Spojrzał na przedmiot i uniósł go do góry, aby Bold mógł się dobrze przyjrzeć: czerwone jajo.
- To dla ciebie - rzekł i cisnął jajo przez ogień w stronę Bolda.
Bold schylił się, żeby je złapać, i w tej samej chwili zbudził się, wydając z siebie jęk. Duch Timura był wyraźnie niezadowolony. Wędrował poprzez światy, odwiedzając swoich starych żołnierzy i innych pretów - wzruszające, lecz mimo to Bold nie potrafił się wyzbyć strachu. Duch Timura miał ogromną moc, bez względu na to, na jakim planie egzystował. Mógł z łatwością sięgnąć tego świata i w każdej chwili złapać Bolda za kostkę.
Przez cały dzień Bold wędrował, pogrążony we wspomnieniach, prawie nie patrzył na mijane okolice. Kiedy Timur odwiedził go wtedy w stajni, było to trudne spotkanie. Chan nie mógł już się utrzymać w siodle o własnych siłach. Patrzył tylko na swą grubokościstą klacz jak na kobietę, gładził jej bok i mówił:
- Pierwszy koń, jakiego w życiu ukradłem, wyglądał dokładnie jak ta klacz. Zaczynałem jako biedak, a życie nie było łatwe. Zostałem naznaczony przez Boga. Pewnie myślałeś, że pozwoli mi dojechać na drugi brzeg - po tych słowach wbił w Bolda żywotne spojrzenie: jedno oko nieco większe i wyżej osadzone od drugiego, dokładnie tak jak we śnie.
Głód zmuszał Bolda do ciągłych polowań. Timur, choć był teraz zgłodniałym duchem, nie musiał już martwić się o pożywienie, lecz Bold nadal cierpiał głód. Grubsza zwierzyna uciekała szerokimi dolinami na południe. Pewnego dnia, idąc wysokim grzbietem, zobaczył wodę – lśniącą w oddali połać brązu. Pewnie jakieś wielkie jezioro albo morze, pomyślał. Stara droga poprowadziła go przez kolejną przełęcz i dalej w dół, do następnego miasta.
Po raz kolejny nie zastał w mieście nikogo żywego. Panował całkowity bezruch i nieprzenikniona cisza. Szedł pustymi ulicami, mijał opustoszałe budynki i cały czas czuł na plecach zimny dotyk pretów.
Na centralnym wzgórzu stał kompleks białych świątyń, wyglądający z daleka jak wyblakła w słońcu klatka piersiowa ludzkiego szkieletu.
Przyjrzawszy się nieco dokładniej, Bold stwierdził, że to musi być stolica tej wymarłej krainy. Wcześniej mijał pomniejsze wsie i mieściny, zbudowane z ciosanego kamienia, aż w końcu doszedł do stołecznych świątyń, budowanych z gładko rzeźbionego, białego marmuru. Nie zastał tam jednak ani jednej żywej duszy. Opadła gęsta mgła, ograniczając widoczność. Bold brnął do przodu i potykał się o kamienie na zakurzonej, stromej drodze, prowadzącej prosto na świątynne wzgórze. Tam zapragnął przedstawić swoją sprawę lokalnym bóstwom.
Na świętym plateau trzy mniejsze świątynie otaczały jedną prostokątną piękność, z podwójnymi rzędami smukłych kolumn na każdym boku, na których wspierał się jasny dach, pokryty marmurowymi dachówkami. Pod okapami wyrzeźbione postaci walczyły, maszerowały, latały i gestykulowały. Ten kamienny obraz przedstawiał tych wszystkich nieobecnych ludzi bądź też ich bogów. Bold przysiadł na jednym z marmurowych walców - pozostałości po wysokich, przewróconych kolumnach - i wpatrywał się w kamienne rzeźbienia. Oglądał świat, który przepadł.
W końcu dotarł do głównej świątyni i wszedł do niej, modląc się na głos. W odróżnieniu od świątyń na północy ta nie była miejscem ostatecznego zgromadzenia ludności. Wewnątrz nie było szkieletów. Wręcz przeciwnie, świątynia wyglądała na od dawna opuszczoną. U krokwi wisiały nietoperze, a panujący wewnątrz półmrok przecinały promienie słońca, wpadające przez dziury po odpadłych dachówkach. W głębi świątyni stało coś na kształt pośpiesznie wzniesionego ołtarza. Palił się jeden knot, zanurzony w misie z oliwą, ich ostatnia modlitwa nadal się tliła, nawet po ich śmierci.
Bold nie miał nic do złożenia w ofierze, ogromna, biała świątynia stała nad nim w ciszy.
- Om gate gate para gate para sam gate bodhi svaha - jego słowa rozchodziły się stłumionym echem.
Wyszedł z powrotem w popołudniową poświatę. Na zachodzie dojrzał poblask morza. Wiedział już, że pójdzie w tamtą stronę, tutaj nic go nie trzymało. Ludzie umarli tu razem z bóstwami.

Długa zatoka wcinała się pomiędzy wzgórza. Znajdujący się w głębi port wydawał się pusty, jedynie kilka mniejszych łódek kołysało się na falach, a niektóre z nich, obrócone do góry dnem, leżały na szerokiej plaży, rozciągającej się w obie strony od doków. Nie zaryzykowałby wyprawy łodzią, nie znał się na tym. Widział w życiu jeziora Issyk Kul i Qinghai, Aralskie, Kaspijskie i Czarne, ale nigdy w życiu nie zdarzyło mu się wsiąść do łódki, z wyjątkiem przeprawy promem przez rzekę. Niezamierzał ryzykować.

Na długiej drodze żadnego piechura,
Żadna łódź na noc do portu nie zawija.
Martwy port zastygł w bezruchu.

Zszedł na plażę, zaczerpnął wody w garść i napił się, wypluł od razu, była słona jak Morze Czarne albo wody dorzecza Tarymu - zdumiał go widok tak dużej ilości wody, całkowicie do niczego nieprzydatnej. Kiedyś słyszał, że świat otoczony jest oceanem. Może właśnie dotarł do krańca świata, do jego zachodniego albo południowego brzegu? Może po południowej stronie tej wielkiej wody żyli Arabowie - tego nie wiedział. Po raz pierwszy podczas całej wędrówki nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje.
Zasnął na ciepłej plaży i śnił o stepach. Siłą woli odganiał wizję Timura. Po chwili ze snu wyrwał go silny uścisk dłoni, które obróciły go na brzuch, związały mu nogi w kostkach i ręce za plecami. Jakiś męski głos zawołał:
- Co my tu mamy? - czy coś w tym tonie. Mówił chyba w tureckim narzeczu. Bold nie rozumiał wielu słów, lecz domyślał się treści po rytmie i melodii wypowiedzi. Wyglądali jak żołnierze albo zabójcy. Zbóje ciężkich wielkich, ciężkich łapach, ze złotymi kolczykami w uszach, ubrani w brudne, bawełniane stroje. A on płakał i uśmiechał się głupkowato na ich widok. Czuł, jak wykrzywia mu się twarz i pieką go oczy. Przyglądali mu się bardzo czujnie.
- To jakiś szaleniec - jeden z nich pomyślał na głos.
Słysząc to, Bold pokręcił głową.
- Ja… ja nikogo nie spotkałem - powiedział w języku malajskim i tureckim. Język rósł mu w ustach, gdyż, mimo że często coś mruczał, mówił do siebie i do swoich bóstw, to właściwie zapomniał, jak rozmawia się z ludźmi. - Ja myślałem, że wszyscy umarliÉ - wskazał na północny zachód.
Najwyraźniej nie rozumieli go.
- Zabijmy go! - powiedział któryś lekceważącym tonem, przypominającym głos Timura.
- Nie wystarczy ci, że nie żyją już wszyscy chrześcijanie? – powiedział inny.
- Zabijmy go i odpływajmy, łodzie i tak już są pełne.
- Weźmiemy go - powiedział inny głos - handlarze niewolników jeszcze nam za niego zapłacą. Poza tym nie zatopi naszych łodzi, zobacz, jaki jest chudy.
Zawiązali mu pętlę na szyi i pociągnęli za sobą wzdłuż plaży. Musiał mocno pracować nogami, żeby lina nie targała nim w przód i w tył. Ze zmęczenia kręciło mu się w głowie. Był wyczerpany. Mężczyźni wonieli czosnkiem i zapach ten jednocześnie odrzucał go i budził w nim wilczy apetyt. Jeśli rzeczywiście zamierzali go sprzedać handlarzom niewolników, to będą musieli go podkarmić. Na samą myśl o tym dostawał ślinotoku, jak zgłodniały pies na widok pełnej miski.
Ciągle szlochał i leciało mu z nosa, a jako że miał ręce związane za plecami, nie mógł wytrzeć sobie twarzy.
- Piana leci mu z pyska jak koniowi.
- Na pewno jest chory.
- Nie jest chory. Dawaj go tu. No chodź! - zwrócił się do Bolda. – Nie bój się. Tam, dokąd cię zabieramy, nawet niewolnicy żyją lepiej niż wy, barbarzyńskie psy!
Wrzucili go na dno łodzi. Szarpnęło ze dwa razy, po czym łódź wypłynęła na wodę i zaczęła kiwać się na boki. Bold przewrócił się i uderzył plecami o drewnianą burtę.
- Tutaj niewolniku! Siad!
Bold usiadł na stercie lin i przyglądał się ich pracy. Cokolwiek miałoby się zdarzyć i tak będzie lepsze od tej pustej ziemi. To, że mógł patrzeć na ludzi i słuchać ich mowy, dodawało mu sił. Przypominało mu to obserwowanie dzikich koni, biegających po stepie. Głodnym wzrokiem patrzył, jak podnoszą żagle. Łódź pochyliła się, a on instynktownie rzucił się w przeciwną stronę. Wszyscy ryknęli śmiechem. Patrzył na nich wzrokiem zranionej łani i gestykulował coś w stronę największego żagla.
- Musiałoby o wiele silniej dąć, żeby nas przewrócić.
- Niech Allah chroni nas od tego.
- Niech Allah ma nas w swojej opiece.
Muzułmanie.
- Niech Allah ma nas w swojej opiece - powiedział potulnie Bold i dodał po arabsku - w imię Allaha Miłosiernego Litościwego.
Przez lata spędzone w armii Timura, nauczył się równie dobrze być muzułmaninem, jak i kimkolwiek innym. Budda z pewnością nie miałby mu tego za złe i choć na pewno nie uchroni go to przed losem niewolnika, to przynajmniej pozwoli zdobyć więcej jedzenia. Mężczyźni śledzili każdy jego ruch, a on patrzył jak ląd znika na horyzoncie. Rozwiązali mu ręce, dali trochę suszonej baraniny i chleb. Każdy kawałek Bold przeżuwał sto razy, a znajomy smak przywoływał wspomnienia z całego życia. Zjadł wszystko, co mu dali, i wypił wodę z kubka, który od nich dostał.
- Niech będzie chwała Allahowi! Wielkie dzięki w imię Boga Miłosiernego
litościwego.
Pożeglowali wzdłuż zatoki, aż znaleźli się na morzu. Nocą przepłynęli na drugą stronę przylądka, zarzucili kotwicę i udali się na spoczynek. Bold skulił się pod zwojami lin i zasnął. Za każdym razem, kiedy się budził, musiał sobie przypominać, gdzie się znajduje.
Każdego ranka obierali kurs na południe. Jednego dnia przepłynęli przez wąski przesmyk wprost na otwarte morze, pocięte wysokimi falami.
Kołysanie łodzi przypominało Boldowi jazdę na wielbłądzie. Wskazał dłonią na zachód. Mężczyźni podali mu jakąś nazwę, ale nie zrozumiał jej. Któryś z nich dorzucił:
- Wszyscy nie żyją.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a oni nadal byli na otwartym morzu. Po raz pierwszy płynęli nocą. Kiedy Bold przebudzał się, widział resztę czuwającej załogi, zapatrzoną w gwiazdy i milczącą. Przez trzy doby płynęli po otwartym morzu. Bold zastanawiał się, jak długo to jeszcze może potrwać, aż czwartego ranka niebo na południu zaczęło się bielić i brązowieć.

Jak pustynny powiew znad Gobi.
Piasek w powietrzu i szlachetnej ziemi proch.
To ląd! Niski ląd, gdzie morze i niebo,
W jeden łączą się brąz,
Najpierw dojrzysz kamienną wieżę,
A za nią falochron z głazów i port.

Jeden z marynarzy z radością wypowiedział nazwę wyłaniającego się lądu:
- Aleksandria!
Bold już gdzieś słyszał tę nazwę, choć na temat samego miejsca nie wiedział nic.


3

W Egipcie nasz pielgrzym zostaje sprzedany jako niewolnik.
W państwie Zanji spotyka Chińczyków, których nigdzie nie brakuje

Porywacze podpłynęli do plaży, przywiązali kamienną kotwicę do skały, skrępowali Bolda i zostawili go na pokładzie pod derką, a sami zeszli na ląd.
Była to plaża dla mniejszych łodzi, tuż obok niej, za wysokim wałem, ciągnęło się długie, drewniane nabrzeże dla większych statków. Mężczyźni wrócili pijani, już z oddali było słychać, jak się awanturowali.
Rozwiązali mu nogi i nie zwracając się do niego ani słowem, wyciągnęli go z łodzi i poprowadzili ze sobą. Nadmorski bulwar okazał się strasznie stary, przeżarty solą i zakurzony, a do tego śmierdzący zdechłymi rybami, których sporo było dokoła, porozrzucanych i gnijących w palącym słońcu. W okolicy wejścia do portu, przed podłużnym budynkiem stały bele bawełny, ogromne pudła, gliniane słoje i tkaniny popakowane w sznurowe siatki. Dalej szli przez targ rybny. Bold ślinił się jak pies, a jego żołądek kurczył się boleśnie.
Doszli w końcu do targu niewolników. Był to niewielki plac z podwyższeniem pośrodku. Przypominał miejsce dla wygłaszającego nauki lamy. Zanim przyszła kolej na Bolda, sprzedano szybko trzech innych niewolników. Największe zainteresowanie tłumu wzbudzały sprzedawane kobiety. Nie miały na sobie nic oprócz krępujących ich lin, a w razie konieczności, łańcuchów. Niektóre stały pogrążone w apatii, inne skulone. Większość z nich była czarna, niektóre brązowe. Wyglądało na to, że dzień handlowy dobiegał końca i kupcy wyprzedawali resztki towaru. Przed Boldem sprzedano wychudzoną dziewczynkę w wieku około dziesięciu lat. Jej nabywcą był gruby, czarny mężczyzna w poplamionych jedwabnych szatach. Targu dobijano w języku podobnym do arabskiego, a za dziewczynę płacono walutą w złotych monetach, której nazwy Bold nigdy wcześniej nie słyszał. Pomógł swoim porywaczom ściągnąć z siebie stare i wymięte ubranie.
- Nie musicie mnie wiązać - próbował mówić do nich po arabsku, lecz nawet go nie słuchali, skuwając mu nogi w kostkach. Wszedł na podwyższenie, poczuł na ciele gorące powietrze i swój własny, intensywny zapach. Spojrzał na siebie i stwierdził, że wędrówka po wymarłej krainie dała mu w kość - był tak samo chudy jak mała dziewczynka sprzedana przednim. Nadal miał jednak mięśnie. Stał wyprostowany i patrzył w słońce, a jego licytacja trwała. W myślach powtarzał fragment Sutry Lapis Lazuli:
- Podstępne demony nieżyczliwości włóczą się po świecie. Precz! Precz! Budda wyrzeka się niewolnictwa!
- Czy on mówi po arabsku? - zapytał ktoś z tłumu.
Jeden z porywaczy szturchnął Bolda, a ten zaczął mówić po arabsku:
- W imię Boga Miłosiernego Litościwego! Mówię po arabsku, mongolsku, tybetańsku i chińsku oraz po turecku i malajsku.
Po tych słowach zaczął recytować z pamięci pierwszy rozdział Koranu. W końcu jeden z porywaczy pociągnął za łańcuch i Bold zrozumiał, że już wystarczy, poczuł suchość w gardle. Za dwadzieścia monet kupił go niski, drobny Arab. Porywacze wyglądali na zadowolonych. Kiedy schodził z podestu, podali mu ubrania, poklepali po plecach i odeszli. Bold zaczął nakładać swój wytłuszczony płaszcz, lecz jego nowy właściciel powstrzymał go i podał mu czystą, bawełnianą płachtę.
- Owiń się tym, resztę brudów zostaw tutaj.
Bold spojrzał ze zdumieniem na pozostałości swego minionego życia. Teraz były to już tylko brudne szmaty, lecz służyły mu wiernie przez całą długą podróż. Wydobył z nich amulet, a nóż skrzętnie ukrył w rękawie, niestety, nowy właściciel od razu to zauważył i odrzucił ostrze na cuchnącą stertę.
- Chodź! Znam jeden targ w Zanji, gdzie za takiego barbarzyńcę jak ty dostanę trzy razy więcej, niż właśnie wydałem. Pomożesz mi się przygotować do rejsu, rozumiesz? Ty pomożesz mi i będzie ci lżej. Może nawet będę cię dobrze karmił.
- Rozumiem.
- To zrozum dobrze. Nawet nie myśl o ucieczce. Aleksandria to praworządne miasto. Mamelucy jeszcze bardziej rygorystycznie pilnują tutaj porządku niż szaria. Nigdy nie odpuszczają niewolnikom, którzy chcą uciekać. To sieroty przywiezione tu z północnych brzegów Morza Czarnego, to mężczyźni, których rodzice zginęli z rąk takich barbarzyńców jak ty.
Bold zabił w życiu niejednego wojownika Złotej Ordy, więc tylko skinął głową i nic nie odpowiedział. Jego właściciel mówił dalej:
- Wyszkolili ich Arabowie ściśle według wskazań Allaha. Teraz są kimś więcej niż muzułmanami. - Aż zagwizdał na tę myśl. - Wyszkoleni po to, by rządzić Egiptem, by nie zważać na naciski innych i dochowywać wierności prawu szariatu. Wierz mi, nie chciałbyś wchodzić im w drogę.
Bold znów pokiwał głową.
Przeprawa przez Synaj przypominała mu podróż z karawaną po którejś z pustyń w głębi lądu. Tym razem jednak szedł piechotą w wielkiej chmurze pyłu, razem z innymi niewolnikami, na końcu długiego sznura wielbłądów.
Rozpoczynał się hadżdż. Nieprzebrane liczby wielbłądów i ludzi sunęły przez pustynię drogą, która przechodziła w szeroki, gładki pas przesuszonej ziemi, wcinający się pomiędzy skaliste wzgórza. Pomniejsze grupy pielgrzymów zmierzające na północ, odbijały na drogę po ich prawej stronie. Bold nigdy wcześniej nie widział tylu wielbłądów naraz.
Karawanseraje, w których się zatrzymywali po drodze, były podupadłe i zakurzone. Ani na chwilę nie rozluźniono lin, które łączyły Bolda z resztą niewolników, więc musieli spać razem, skuleni w kręgu na ziemi. Noce były o wiele cieplejsze niż Bold się spodziewał, z ledwością dało się odpocząć od upałów panujących za dnia. Ich nowy pan nazywał się
Zeyk. Dobrze ich poił i karmił, rano i wieczorem. Bold stwierdził, że Zeyk traktował ich niemal tak dobrze jak swoje wielbłądy. Był mądrym kupcem, dbającym o jakość swoich towarów. Bold zgadzał się z jego podejściem i robił, co mógł, aby utrzymać złachmaniony wianuszek niewolników w dobrej kondycji. Jeśli wszyscy utrzymywali równe tempo, wtedy marsz był mniej uciążliwy. Pewnej nocy Bold spojrzał w niebo i ujrzał strzelca, patrzącego mu z góry prosto w oczy. Przypomniały mu się samotne noce w opustoszałej krainie.

Duch Timura,
Ostatni ocalały spośród rybackiej braci.
Puste kamienne świątynie, otwarte ku niebu,
Dni głodu i posłuszna oślica,
Koślawy łuk i strzały,
Czerwony i niebieski ptak na jednej gałęzi.

W końcu dotarli do Morza Czerwonego i weszli na pokład statku - trzy lub cztery razy większego niż łódź, którą Bold dopłynął do Aleksandrii - ludzie nazywali je dawa albo zambuco. Wiatr wiał z zachodu, czasem nawet bardzo mocno. Kiedy opuszczali zachodnie wybrzeże, ich wielki, trójkątny żagiel wybrzuszał się krągło na wschód. Mieli bardzo dobry czas. Zeyk coraz lepiej karmił niewolników, wręcz ich tuczył, żeby później dostać za nich dobrą cenę. Bold z radością wrzucał w siebie dodatkową porcję ryżu i ogórków. Zauważył, że rany na kostkach zaczęły mu się goić. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu nie cierpiał głodu. Czuł, jakby wychodził z mgły, jakby każdego dnia coraz bardziej się rozbudzał. Teraz oczywiście był tylko niewolnikiem, lecz nie na zawsze. Przeczuwał, że wydarzy się coś większego.
Po krótkim postoju w spalonym słońcem porcie Massawa, tradycyjnym miejscu odpoczynku wszystkich hadżich, pożeglowali na wschód, przecinając wszerz Morze Czerwone, po czym okrążyli niski, czerwieniący się w oddali przylądek, znaczący koniec Arabii, i popłynęli dalej, aż do Aden, wielkiej nadmorskiej oazy. Był to największy port, jaki Bold w życiu widział. Bardzo bogate miasto, porośnięte zielonymi palmami, których liście powiewały nad ceramicznymi dachami. Tu i ówdzie wyrastały drzewa cytrusowe i niezliczone minarety. Zeyk jednak nie nakazał rozładunku towarów ani niewolników. Po jednym dniu spędzonym na lądzie wrócił na pokład, kręcąc głową.
- Do Mombasy - powiedział do kapitana statku i zapłacił mu sowicie, po czym pożeglowali na południe, przez cieśninę, wokół przylądka Hafun i dalej, wzdłuż wybrzeża Zanji. Popłynęli daleko na południe, o wiele dalej niż Bold kiedykolwiek się zapuścił. W południe słońce znajdowało się niemal dokładnie nad ich głowami i prażyło nieznośnie dzień za dniem. Na niebie nie było najmniejszej chmury, a powietrze gotowało się, jakby świat był ogromnym piecem. Wybrzeże przybierało barwę martwego brązu, co jakiś czas stawało się soczyście zielone, i tak na zmianę. Po drodze zatrzymali się w Mogadiszu, Lamu i Malindi, były to świetnie prosperujące arabskie porty handlowe, lecz za każdym razem Zeyk opuszczał pokład tylko na chwilę.
Kiedy wpłynęli do Mombasy, zaiste przewspaniałego portu, natknęli się na flotę gigantycznych okrętów, o wiele większych niż Bold sądził, że da się zbudować. Każda z jednostek była wielkości małego miasta, a przez jej środek biegła linia gigantycznych masztów. W porcie stało dziesięć takich kolosalnych, pełnomorskich jednostek i ponad dwadzieścia mniejszych okrętów, zakotwiczonych pomiędzy nimi.
- Świetnie się składa - rzekł Zeyk do kapitana i właściciela dawy. - Chińczycy już są na miejscu.
Chińczycy! Bold nawet nie podejrzewał, że Chińczycy mogliby posiadać tak wspaniałą flotę. Choć z drugiej strony, było to całkiem logiczne. Te ich pagody, Wielki Mur - Chińczycy lubią wielkie rzeczy.
Ich flota przypominała archipelag wysp. Wszyscy na pokładzie dawy patrzyli na okręty z trwogą i zmieszaniem, jakby stawali twarzą w twarz z bóstwami, wypływającymi w morze. Ogromne chińskie jednostki dwudziestokrotnie przewyższały największe nawet dawy. Na jednym z chińskich okrętów Bold naliczył aż dziewięć masztów. Zeyk spojrzał na okręt i skinął głową na Bolda.
- Przypatrz się dobrze. Jeśli Bóg pozwoli, wkrótce będzie to twój nowy dom.
Kapitan dawy podpłynął do brzegu na odległość powiewu bryzy. Miejskie nabrzeże było w całości zajęte przez zacumowane łodzie przyjezdnych. Po krótkiej dyskusji z Zeykiem, właściciel dawy zakotwiczył przy plaży, na południe od nabrzeża. Zeyk i jego ludzie podwinęli szaty i przez wolną burtę weszli do wody. Następnie poprowadzili związanych niewolników na ląd. Zielona woda była ciepła jak krew.
Bold zauważył kilku Chińczyków, ubranych w charakterystyczne płaszcze z czerwonego filcu, które nosili pomimo gorącego klimatu. Przechadzali się po targu, brali do rąk eksponowane towary i dobijali targu, poprzez tłumacza, który, jak się okazało był dobrym znajomym Zeyka. Zeyk podszedł do niego, przywitał się wylewnie i poprosił o możliwość bezpośredniego handlu z chińskimi gośćmi. Tłumacz przedstawił Zeyka Chińczykom, którzy na pierwszy rzut oka wydawali się przyjaźni. Jednak oni uprzejmość mieli w zwyczaju. Bold czuł, że drży - może z gorąca, może z głodu, a może na widok Chińczyków - tyle lat ich nie widział, błąkając się po drugiej stronie świata, a oni, jak widać, trzymają się mocno i nadal robią interesy.
Zeyk i jego pomocnik przeprowadzili niewolników przez targ, mieniący się bogactwem kolorów, dźwięków i zapachów, pełnym ludzi czarnych jak smoła, którym oczy i zęby błyskały bielą na tle ciemnej skóry, kiedy sprzedawali dobra i targowali się z uśmiechem. Bold szedł za resztą i rozglądał się dokoła.

Kopce kolorowych owoców,
Ryż, kawa, suszone ryby i kałamarnice,
Rzędy beli bawełny białej i farbowanej,
W pasy i niebieskie grochy,
Bele chińskiego jedwabiu, stosy mekkańskich dywanów,
Brązowe orzechy, miedziane misy,
Pełne klejnotów
I okrągłych kulek słodko pachnącego opium.
Perły, miedź, krwawnik, żywe srebro.
Sztylety i miecze, turbany, szale, chusty.
Kość słoniowa i róg nosorożca.
Żółte drewno sandałowe i ambra,
Formy odlewnicze, monety srebrne i złote,
Białe i czerwone tkaniny, porcelana.

Targ niewolników zajmował osobną przestrzeń tuż obok głównego placu i urządzony był na planie kwadratu. Pośrodku znajdował się podest aukcyjny, wyglądem zbliżony do pustego siedziska lamy.
Okoliczni kupcy zgromadzili się po jednej stronie placu w oczekiwaniu na handel. Nie przypominało to prawdziwej aukcji. Najwięcej było Arabów, ubranych najczęściej w niebieskie szaty i czerwone, skórzane buty. Za targowiskiem, naprzeciwko cztero- i pięciopiętrowych budynków, wznosił się meczet i minaret. Panował tu nieopisany zgiełk. Zeyk przyjrzał się uważnie całej scenie, potrząsnął głową i rzekł:
- Poczekamy na prywatną audiencję.
Nakarmił niewolników jęczmiennymi ciastkami i zaprowadził ich do jednego z dużych budynków przy meczecie. Po chwili zjawiło się kilku Chińczyków z tłumaczem i wszyscy razem weszli na wewnętrzny, ocieniony dziedziniec, na którym stała fontanna, obrośnięta szerokolistną roślinnością. Sala otwierająca się na dziedziniec miała na wszystkich ścianach wysokie regały, na których stały przeróżne misy i figurki - wszystko starannie poukładane. Bold rozpoznał wśród tych przedmiotów ceramikę z Samarkandy i miniaturowe, kolorowe figurki z Persji oraz malowane na niebiesko misy z chińskiej porcelany i liście ze złota i z miedzi.
- Robi wrażenie - stwierdził Zeyk.
Przeszli do interesów. Chińscy służący skontrolowali wszystkich niewolników Zeyka, rozmawiali też z tłumaczem. Zeyk dogadał się w końcu na osobności z jednym z mężczyzn, któremu nieustannie przytakiwał. Bold zauważył, że jego właściciel zalewał się potem, choć w budynku było całkiem chłodno. Bardash i reszta niewolników zostali sprzedani hurtem. Jeden z Chińczyków przechadzał się wzdłuż szeregu niewolników. Jego wzrok spoczął na Boldzie:
- Jak się tu dostałeś? - zapytał po chińsku. Bold zapowietrzył się, pomachał ręką na zachód i wykrztusił z siebie:
- Byłem handlarzem - jego chiński brzmiał topornie, odzwyczaił się od tego języka. - Porwali mnie ludzie Złotej Ordy. Najpierw zabrali mnie do Anatolii, później do Aleksandrii, aż w końcu wylądowałem tutaj.
Chińczyk pokiwał głową i poszedł dalej. Niedługo potem, chińscy marynarze w spodniach i krótkich podkoszulkach zaprowadzili wszystkich z powrotem na nabrzeże. Zebrało się tam w sumie kilka różnych grup niewolników. Wszystkich rozebrano i spłukano wodą. Dano im nowe koszule z surowej bawełny i zaprowadzono do łodzi, którą dopłynęli do ogromnej burty jednego z gigantycznych dziewięciomasztowców. Wspinając się po drabinie za czarnym, wychudzonym chłopcem, Bold naliczył czterdzieści jeden stopni w górę wysokiej, drewnianej ściany statku. Zabrano ich pod główny pokład do luku w okolicach rufy.



Dodano: 2007-11-08 20:26:09
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS