NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Weeks, Brent - "Nocny anioł. Nemezis"

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Weber, David - "Spadkobiercy cesarstwa"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Weber, David - "Dahak"
Data wydania: Październik 2007
ISBN: 978-83-7418-168-6
Liczba stron: 528
Cena: 35,90 zł
Tom cyklu: 3



Weber, David - "Spadkobiercy cesarstwa" #3

Rozdział trzeci

Colin MacIntyre rzucił kurtkę na krzesło i w jego zielonych oczach pojawiło się rozbawienie, gdy lokaj-robot głośno cmoknął i natychmiast ją podniósł. Tanni była czysta niczym kot, którego bardzo przypominała, i zaprogramowała wszystkie domowe roboty, by usuwały skutki jego niedbalstwa, kiedy ona sama była czymś innym zajęta.
Po drodze zajrzał do biblioteki, gdzie zobaczył dwie ciemne głowy pochylone nad hologramem. Wyglądało to na główny konwertor jednostki napędowej przenośnika grawitonicznego, a bliźnięta były zajęte manipulowaniem hologramem przez łącza neuralne, by zmienić go w szczegółowy schemat, który pomógłby im dyskutować nad jakimś skomplikowanym zagadnieniem.
Colin potrząsnął głową i ruszył dalej. Ciągle musiał sobie przypominać, że mają tylko dwanaście lat, a to dlatego, że on sam dorastał bez edukacji przez implanty.
Dzięki łączom neuralnym nie było już właściwie żadnych ograniczeń ilości informacji, jakie człowiek mógł posiąść, lecz po raz pierwszy w historii najważniejsze było to, co najwięksi nauczyciele zawsze uznawali za prawdziwy cel edukacji: pogłębianie wiedzy. Uczniowie nie musieli już spędzać niekończących się godzin na zdobywaniu informacji, należało im jedynie uświadomić, co już „wiedzą”, i nauczyć ich, jak z tego korzystać – a więc tak naprawdę nauczyć ich myśleć. W wyniku tych zmian wielu nauczycieli poczuło się zagubionych i niepotrzebnych – a jeszcze więcej rozpoczęło, przy wsparciu zachodnich związków zawodowych, brutalną walkę przeciwko nowemu.
Podjęcie jakichś działań w kwestii ziemskich instytucji edukacyjnych zajęło Colinowi ponad trzy lata. Przez czterdzieści trzy miesiące wysłuchiwał argumentu za argumentem, dlaczego nie można przeprowadzić koniecznych zmian. Zbyt mało ziemskich dzieci ma łącza neuralne. Jest za mało sprzętu. Zbyt wielka liczba nowych koncepcji w tak krótkim czasie zamiesza dzieciom w głowie. W końcu Colin miał dość i podjął decyzję o rozwiązaniu wszystkich związków zawodowych nauczycieli i wyrzuceniu z pracy wszystkich nauczycieli zatrudnionych przez finansowane publicznie instytucje edukacyjne na całej Ziemi.
Ludzie, których zwolnił, próbowali walczyć w sądach, lecz wkrótce odkryli, że Wielki Edykt dawał Colinowi prawo do tego, co właśnie zrobił, a kiedy natrafili na ścianę zimnej stali, którą jego nieładna, ale zazwyczaj wesoła twarz doskonale ukrywała, ich głęboka troska o dobro wychowanków przeszła gwałtowną przemianę. Nagle jedynym, czego pragnęli, było jak najszybsze i najmniej bolesne przeprowadzenie zmian, i gdyby tylko cesarz pozwolił im wrócić do pracy, natychmiast by się tym zajęli.
I tak też się stało. Oczywiście wszystkie ich wcześniejsze obiekcje miały w sobie ziarno prawdy i dlatego wprowadzenie nowego systemu edukacyjnego okazało się trudne i często powolne, lecz kiedy przekonali się, że Colin mówił śmiertelnie poważnie, zgięli karki i zabrali się do roboty. Ci, którzy mieli zadatki na prawdziwych nauczycieli, a nie małostkowych biurokratów, odkryli w sobie radość nauczania, natomiast pozostali coraz częściej rezygnowali z zawodu, lecz przez ich wcześniejsze sprzeciwy wprowadzenie na Ziemi nowoczesnej edukacji opóźniło się o co najmniej dziesięć lat.
Oznaczało to oczywiście, że dzieci na Birhat miały znaczną przewagę nad tymi wychowywanymi na Ziemi. Podczas gdy ziemskie instytucje edukacyjne próbowały pojąć imperialne teorie nauczania, Dahak już je opanował. Co więcej, w przeciwieństwie do nich, on nie miał żadnych instytucjonalnych czy osobistych obiekcji. Wystarczyła zaledwie niewielka część jego potężnej mocy obliczeniowej, by wprowadzić na całej planecie system nauczania w małych grupach szkolnych. Uczniowie odpowiedzieli na to nienasyconym głodem wiedzy – nawet bliźnięta przestały wagarować, co było dla Colina ogromnie zaskakujące.
Wszedł do gabinetu, ucałował Jiltanith, która uśmiechała się do niego zza biurka, po czym opadł na krzesło i westchnął z zadowoleniem, kiedy dostosowało się do jego kształtów.
– Kontentym się zdajesz, iże biuro swe opuściłeś, miłości moja – zauważyła Jiltanith, wprowadzając swój komputer w stan uśpienia.
– Ty też powinnaś tego spróbować – powiedział. Kobieta roześmiała się.
– Nie, cny Colinie. Na krawędź szaleństwa by mnie to zaprowadziło, jeślibym rąk w co włożyć nie miała, a to... – wskazała na papiery i kości danych rozrzucone na biurku – studia są niezwykle ciekawe.
– Naprawdę?
– Ano. Amanda myśleć poczęła, jak najlepiej karabiny nadświetlne Mark Dwadzieścia w taktyce małych jednostek użyć.
W duszy Jiltanith były mroczne i niebezpieczne miejsca, do których, jak Colin podejrzewał, nikt, nawet on sam, nigdy nie zostanie dopuszczony. Całe życie spędzone na brutalnej walce partyzanckiej pozostawiło ślady, i w przeciwieństwie do niego, ona postrzegała wojnę nie jako ostatnią szansę, lecz jako praktyczne rozwiązanie wszystkich problemów. Była o wiele bardziej skłonna do zabijania – a mniej do litości – niż on, dlatego uczynił ją ministrem wojny. Jako wódz Colin był głównodowodzącym Imperium, lecz to Tanni kierowała na co dzień ich rozrastającą się armią.
– Może uda ci się jednak oderwać, zaraz będziemy mieli gości.
– O? – Przechyliła głowę.
– Isis, Cohanna i... jej projekt – powiedział poważniejszym tonem. – Obawiam się, że Jefferson może mieć rację, iż najrozsądniej byłoby kazać jej to zniszczyć, ale nie mogę powiedzieć, by taka decyzja mi się podobała.
– I nie powinna. – Jego żona wstała i wyszła zza biurka. – Logika, jako często rzeczesz, miłości moja, jest jeno sposobem, by pewnie błąd popełnić.
– Masz rację, kochanie – westchnął, zatrzymując ją. Poczochrała czule jego włosy, po czym opadła z powrotem na krzesło. – Próbuję podjąć decyzję, która im się nie spodoba, ponieważ sądzę, że właśnie tak powinienem postąpić, ale tak naprawdę źle się z tym czuję.
– Jeśliby nadszedł dzień, w którym w siebie wątpić przestaniesz, gorszym człekiem będziesz, Colinie – powiedziała cicho.
Uśmiechnął się i zaraz zmienił temat rozmowy na przyjemniejszy. Radował się takimi chwilami, gdy miękki archaiczny język Tanni pozwalał mu jak zaklęcie zapomnieć o Imperium, obowiązkach i konieczności skończenia raz na zawsze z achuultańskim zagrożeniem. Tanni nauczyła się angielskiego podczas Wojny Dwóch Róż i twierdziła, to ona posługuje się prawdziwym angielskim, a on jedynie zubożonym dialektem.
– Przepraszam, Colinie – przerwał ich rozmowę ciepły głos Dahaka – przybyły Cohanna i Isis.
– Dzięki. – Colin westchnął. Czuł, jak cały wszechświat znów się na niego wali, ale ten krótki odpoczynek dodał mu jednak sił. – Powiedz im, że jestem w gabinecie.
– Już to zrobiłem. Zaraz tutaj będą.
– To dobrze. I zostań w pobliżu. Możemy potrzebować twoich uwag.
– Oczywiście.
Colin doskonale wiedział, że komputer zawsze mu towarzyszy, gotów odpowiedzieć na pytania lub poinformować o jakichś wydarzeniach – Dahak wymyślił specjalny podprogram, by monitorować miejsce pobytu i potrzeby swojego cesarza bez zwracania jego uwagi, chyba że zostałyby przekroczone pewne krytyczne parametry. W ten właśnie sposób zapewniał Colinowi prywatność; choć nie do końca rozumiał znaczenie tego pojęcia, zdawał sobie sprawę, że dla jego przyjaciół jest to coś bardzo ważnego.
Drzwi do gabinetu otworzyły się i do środka wmaszerowała krokiem grenadiera Cohanna; obok niej dreptała delikatna siwowłosa kobieta, której stare oczy były bardzo podobne do oczu Jiltanith. Isis Tudor miała ponad dziewięćdziesiąt lat. W czasach jej młodości dla urodzonych na Ziemi nie było żadnych bioulepszeń, a gdy się pojawiły, jej ciało było już zbyt stare i delikatne, aby przeprowadzić pełne wzmocnienie. Ale chociaż z każdym rokiem ubywało jej sił, jej umysł ciągle był młody.
Jiltanith podniosła się i objęła ją, zaś Cohanna spojrzała Colinowi wyzywająco w oczy. Za kobietami do pokoju weszły cztery czarne podpalane psy – poruszały się w idealnym szyku – i usiadły w równym szeregu na dywanie.
Wyglądają, pomyślał Colin, niczym hydranty na czterech łapach. Ojcem szczeniąt Dzwoneczka był rodowodowy rottweiler, dlatego niewiele w nich było z labradora. Wydawały się masywne – największy musiał ważyć prawie sześćdziesiąt kilo – i miały potężne pyski.
Colin przyglądał się psom, szukając zmian, które wprowadziła Cohanna. Potężne głowy rottweilerów były może odrobinę szersze, z bardziej zaznaczoną wypukłością czaszki, choć wątpił, by to zauważył, gdyby im się specjalnie nie przyglądał. Ale było w nich jeszcze coś innego. I wtedy zrozumiał: ich oczy, wpatrzone w niego z uwagą, zdradzały inteligencję.
– No, Colinie. – Głos Cohanny oderwał jego uwagę od psów. – Chciałeś je zobaczyć. Oto są.
Podniósł szybko wzrok i ze zdziwieniem zauważył, że jej ciemne oczy płoną. To nie był dla niej łatwy projekt, uświadomił sobie.
– Usiądź, Hanno – powiedział i ukląkł przed psami, gdy ona opadła na krzesło.
Psie łby pochyliły się w jego stronę, a on przeciągnął ręką po szerokim grzbiecie największego z nich. Jego zmysły wyczuły typowe dla tej rasy potężne mięśnie... i coś jeszcze. Spojrzał na Cohannę, a ona wzruszyła ramionami.
– Hanno – westchnął. – Czy masz pojęcie, jak przeciwnicy techniki zareagują na fakt istnienia ulepszonych psów o takiej sile i wytrzymałości? To ich przerazi.
– Bo są idiotami!
Cohanna spojrzała na niego ze złością, po czym westchnęła i na jej twarzy pojawiło się coś w rodzaju poczucia winy. Najwyraźniej jej wzburzenie brało się ze świadomości, że być może rzeczywiście posunęła się za daleko.
– Dobrze – powiedziała w końcu. – Może jestem idiotką, ale wciąż twierdzę... – tu jej oczy znowu zabłysły – że są zabobonnymi barbarzyńcami. Niech to diabli, Colinie, nie pojmuję, jak działają ich umysły! Te psy nie są dla nich większym zagrożeniem niż ulepszony człowiek!
– Wiem, że ty tak sądzisz, Hanno, ale...
– Ja nie „sądzę”, Colinie, ja to wiem! I ty również byś wiedział, gdybyś poświęcił trochę czasu na zapoznanie się z nimi.
– Tego właśnie się boję. – Znowu odwrócił się do psów. Duży samiec, którego wcześniej dotknął, spojrzał mu prosto w oczy. – To Galahad? – spytał.
– Tak – odpowiedział mu mechaniczny głos wydobywający się z niewielkiego syntezatora mowy na obroży psa. Poczuł zaniepokojenie, lecz zaraz potem zdziwienie i dziwną radość, którą próbował stłumić. Odetchnął głęboko.
– Cóż, Galahadzie – powiedział cicho – czy Cohana wyjaśniła wam, dlaczego chciałem was poznać?
– Tak – odpowiedział pies. Jego uszy poruszyły się i Colin zrozumiał, że to celowy gest, który miał coś przekazać. – Ale nie rozumiemy, dlaczego inni nas się boją. – Mówił powoli, ale bez wahania.
– Wybacz mi na chwilę, Galahadzie. – Colin czuł się trochę dziwnie, traktując psa z tak wielką uprzejmością. Spojrzał na Cohannę. – Jak wiele poprawił komputer?
– Są pewne ulepszenia – przyznała. – Czasem zapominają o końcówkach i budowa zdań jest bardzo prosta, a do tego nigdy nie używają czasu przeszłego, ale oprogramowanie ogranicza się do „wypełniania luk”, nie dodaje żadnych znaczeń.
– Galahadzie – Colin zwrócił się znowu do psa – nie przerażacie mnie ani nikogo w tym pokoju, ale niektórzy ludzie boją się rzeczy, których nie rozumieją.
– Dlaczego?
– Sam chciałbym umieć to wyjaśnić – westchnął.
– Poczucie zagrożenia to powód strachu – powiedział pies – ale my nie jesteśmy niebezpieczni. Chcemy tylko być. Nie jesteśmy złem.
Colin zamrugał. Słowo takie jak „zło” wskazywało na umiejętność posługiwania się pojęciami, które o całe lata świetlne wykraczały poza możliwości Dzwoneczka.
– Galahadzie, czym według ciebie jest zło?
– Zło – powiedział głos z syntezatora – to ranienie, kiedy ciebie nie ranią albo kiedy ranienie nie jest potrzebne.
Colin skrzywił się – Galahad dotarł do sedna jego własnej definicji zła. I czy tego chciał, czy nie, sprawił, że jego decyzja co do losu psów nabrała jeszcze większej wagi.
Colin MacIntyre zajrzał w głąb własnej duszy i nie spodobało mu się to, co tam ujrzał. Jak mógł wyjaśnić fakt, że duża część ludzkości nie potrafi pojąć tego, co Galahad tak wyraźnie postrzega, i dlaczego jest mu z tego powodu wstyd?
– Colinie człowieku – odezwał się Galahad. – Wiemy – wskazał machnięciem łba na pozostałe psy – że jeśli będziesz chciał się nas pozbyć, nie powstrzymamy cię, ale to nie jest właściwe. – Psie oczy wpatrywały się w niego z wielką godnością. – To nie jest właściwe – powtórzył Galahad – i ty o tym wiesz.
Colin zagryzł wargę i odwrócił się do Jiltanith. Jej oczy – czarne, nieco obce czystej krwi Imperialnym – były pełne łez.
– Rację ma, cny Colinie – powiedziała cicho. – Jeśli umrzeć im nakażemy, to strach nami kierować będzie. Strach każe nam zrobić coś, co niewłaściwym jest, a myśmy tego świadomi. Nie, więcej niże niewłaściwym. – Uklękła obok niego i położyła szczupłą dłoń na wielkim łbie psa. – Jako rzekł Galahad, „złem jest ranienie, gdy ranienie nie jest konieczne”.
– Wiem. – Jego głos był równie cichy. – Isis?
– Tanni ma rację. Gdybym wiedziała, co Hanna planuje, sama zrobiłabym jej wielką awanturę, ale popatrz na nie. Są wspaniałe. To ludzie, Colinie, dobrzy ludzie, którzy przypadkiem mają cztery nogi i są pozbawieni rąk.
– Tak. – Colin spojrzał na swoje dłonie i poczuł, jak dojrzewa w nim decyzja. Podniósł się i w charakterystyczny sposób potarł nos. – O jakiej liczbie mówimy, Hanno?
– Dziesięć. Ta czwórka i dwa mniejsze mioty.
– Dobrze. – Odwrócił się do Galahada i jego rodzeństwa. – Posłuchajcie mnie. Wiem, że nie rozumiecie, dlaczego ludzie was się boją, ale czy wierzycie, że tak może być? – Cztery psie głowy pokiwały, a on mimo powagi sytuacji zaśmiał się. – Jedyny sposób zapewnienia wam bezpieczeństwa to zachowanie w tajemnicy faktu waszego istnienia. Dlatego zrobimy tak: wasza czwórka będzie mieszkać z nami – z Tanni i ze mną – i z wyjątkiem sytuacji, kiedy będziecie z nami sam na sam, musicie udawać, że jesteście takimi samymi psami jak inne psy. Potraficie to zrobić?
– Tak, Colinie człowieku. – Tym razem odpowiedział nie Galahad, tylko mniejsza samica. Jej pełna godności postawa natychmiast znikła i skoczyła na niego, merdając ogonem. Polizała go przyjaźnie, po czym zaczęła szaleńczo biegać po pokoju, szczekając. Potem zatrzymała się gwałtownie, opadła niezgrabnie na dywan, przetoczyła się na grzbiet i zaczęła machać łapami w powietrzu. Po chwili znów usiadła wyprostowana, a jej oczy śmiały się do niego.
– To świetnie! – Wytarł twarz i uśmiechnął się, po czym znów spoważniał. – Nie wiem, czy to zrozumiecie, ale będziemy was zabierać w wiele różnych miejsc i pokazywać wielu ludziom. Chcę, żebyście zachowywali się jak zwykłe psy. Ludzie z prasy będą wam robić mnóstwo zdjęć, ale to dobrze. Kiedy prawda o was wyjdzie na jaw, chcę, żeby ludzkość była do was przyzwyczajona. Chcę, żeby oswoili się z myślą, że nie stanowicie żadnego zagrożenia. Że od dawna jesteście na świecie i nikomu nie zrobiliście krzywdy. Rozumiecie?
– Jeśli udowodnimy, że nie jesteśmy źli, ludzie nie będą nas się bać? – spytał Galahad.
– Właśnie. To niesprawiedliwe – nie powinniście być zmuszani do udowadniania tego – ale tak musi być. Czy możecie to zrobić?
– Możemy, Colinie człowieku – powiedział cicho Galahad.



Dodano: 2007-10-08 16:17:13
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS