NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Stephenson, Neal - "Zamieć"
Wydawnictwo: ISA
Tytuł oryginału: Snow Crash
Data wydania: Listopad 2007
ISBN: 978-83-7418-167-9
Oprawa: twarda, obwoluta
Format: 161 x 240 mm
Liczba stron: 448
Cena: 49,90 zł



Stephenson, Neal - "Zamieć"

Rozdział 1

Dostarczycielator to elita elit, święta subkategoria. Jest pełen wigoru. Właśnie przygotowuje się do trzeciej misji tego wieczoru. Ma uniform jak czarny aktywowany węgiel, pochłaniający całe światło z powietrza. Gdyby ktoś w niego strzelił, kula odbiłaby się od arachnowłóknistej tkaniny jak strzyżyk od drzwi tarasu – w przeciwieństwie do potu, który wydostaje się na zewnątrz z lekkością wiaterku omiatającego las świeżo potraktowany napalmem. W miejscach, gdzie kościste wyrostki ciała stykają się z materią, uniform wypełnia się tufem cerzożelu: kaszkowatej mazi, chroniącej jak pancerz grubości kilku książek telefonicznych.
Gdy dostał tę pracę, dali mu pistolet. Dostarczycielator nie kasuje gotówki, ale zawsze ktoś może go zaczepić – zapragnąć samochodu albo i towaru. Pistolet jest maleńki, aerodynamiczny i lekki, słowem taki, jaki mógłby należeć do projektanta mody. Strzela mikroskopijnymi lotkami, które przecinają powietrze z szybkością pięciokrotnie przewyższającą prędkość samolotu szpiegowskiego SR-71. Gdy skończy się amunicja, wystarczy podłączyć go do samochodowego gniazda zapalniczki, żywi się bowiem elektrycznością.
Dostarczycielator nigdy nie wyciągnął broni ze złości czy strachu. Posłużył się nią tylko raz, na Wyżynie Gila. Jakimś punkom z Wyżyny, będącej skądinąd całkiem elegancką burbklawą, zachciało się złożyć zamówienie, za które nie mieli zamiaru zapłacić. Myśleli, że zrobią wrażenie na Dostarczycielatorze, machając mu przed nosem kijem baseballowym. Dostarczycielator wyciągnął pistolecik, wymierzył laserowym celownikiem w domorosłego sportowca i wypalił. Odrzut był potężny, jakby broń wybuchła mu w dłoni. Trzecia, środkowa część kija baseballowego zamieniła się w kolumnę płonących trocin, które pofrunęły na wszystkie strony niczym eksplodująca gwiazda. Punk pozostał z uchwytem kija, z którego sączył się mleczny dym, i głupim wyrazem twarzy. Jeśli nie liczyć wstydu, Dostarczycielator nie zostawił mu niczego.
Od tamtej pory trzymał pistolecik w schowku w aucie i polegał na dwóch identycznych mieczach samurajskich, które zawsze były jego ulubioną bronią. Punki z Wyżyny Gila nie bały się pistoletu, dlatego musiał go użyć. Miecze natomiast nie wymagają szczegółowej prezentacji.
Samochód Dostarczycielatora kryje w akumulatorach potencjał energii, jaki wystarczyłby do wyekspediowania funta wieprzowiny w sam środek pasa planetoid. W przeciwieństwie do typowego samochodziku jakiejś laluni i krążowników z przedmieść, maszyna Dostarczycielatora pozbywa się tej energii przez wyzierające od spodu, lśniące, wypolerowane zwieracze. Kiedy Dostarczycielator wciska gaz do dechy, koła nie tracą przyczepności. Ktoś chce wiedzieć dlaczego? Spójrz na swoje gumy. Co widzisz? Nic, bo przylegają do asfaltu czterema łatkami wielkości twojego języka. A maszyna Dostarczycielatora ma wielkie, lepkie opony, przylegające do drogi bieżnikiem wielkości uda bardzo tłustej damy. Dostarczycielator trzyma się twardo drogi, startuje jak rakieta, a zatrzymuje się w ułamku sekundy.
Zapytacie, dlaczego Dostarczycielator jest tak wyposażony? Bo ludzie na nim polegają. Bo stanowi wzór do naśladowania. Tu jest Ameryka. Ludzie robią, co im się, kurwa, żywnie podoba. Dlaczego by nie? Wolno im. Poza tymi mają broń i nikt im, kurwa, nie może stanąć na drodze. W rezultacie gospodarka tego kraju należy do najgorszych. Chcecie wiedzieć dlaczego? Chcecie porozmawiać o bilansie handlowym? Dobra. No więc, kiedyś wydrenażowaliśmy całą naszą technologię do ciepłych krajów, po czym okazało się, że w Boliwii robią lepsze samochody, a w Tadżykistanie lepsze kuchenki mikrofalowe i wszystko sprzedają tutaj. Do tego wyszło na jaw, że nasze zasoby surowcowe możemy wsadzić sobie, sami wiecie gdzie, bo w Hongkongu konstruują statki i sterowce, które za pięć centów przewiozą całą Dakotę Północną do Nowej Zelandii i z powrotem. Jakby tego było mało, niewidzialna ręka rynku zabrała się do tych wszystkich historycznych nierówności i rozsmarowała je po całym globie grubą warstwą zaprawy, którą biedne ludy uznają za luksus. Jednak cztery rzeczy robimy lepiej od innych:
muzykę,
filmy,
mikrokody (oprogramowanie),
błyskawiczny dowóz pizzy.
Dostarczycielator pisał kiedyś programy. Czasem pisze je nawet teraz. Ale gdyby życie było takie jak dawne szkoły powszechne, zarządzane przez dobrodusznych doktorów habilitowanych, na świadectwie Dostarczycielatora widniałaby następująca uwaga: „Hiro jest uczniem bystrym i zdolnym, musi jednak popracować nad umiejętnością współdziałania w grupie”.
Tak więc teraz ma tę swoją pracę. Nie trzeba wykazywać się w niej bystrością ani kreatywnością, nie wymaga też współdziałania w grupie. Obowiązuje tylko jedna zasada: Dostarczycielator staje na wysokości zadania, dowozi pizzę w trzydzieści minut, a jeśli nie, to możesz wziąć ją sobie za darmo, zastrzelić kierowcę, rąbnąć mu samochód, a oprócz tego wytoczyć firmie proces. Dostarczycielator wykonuje tę pracę już sześć miesięcy – całkiem długo jak na jego standardy – i nigdy mu się nie zdarzyło, by jechał z pizzą dłużej niż dwadzieścia jeden minut.
Och, kiedyś ludziska kłócili się o czas dowozu, marnowano na to wiele korporacyjnych roboczogodzin. Stał sobie taki klient w lśniących żółtych drzwiach swojego domu, czerwony na twarzy, spocony od własnych kłamstw, śmierdzący Old Spicem i stresem zawodowym, wymachiwał swoim seiko i rzucał: „Słowo daję, chłopaki, nie znacie się chyba na zegarku!”.
To już nie te czasy. Dowóz pizzy stał się jedną z głównych gałęzi przemysłu. I zarządzania. Ludzie przez cztery lata studiują w CosaNostra Pizza University, żeby się tego nauczyć. Zgłaszają się na egzaminy, nie umiejąc sklecić zdania po angielsku, walą tu z Abchazji, Ruandy, Guanajuato i południa Jersey, a po czterech latach wiedzą o rzeczy zwanej pizzą więcej niż Beduin o piachu. Pizza i jej dowóz stały się problemem naukowym. Problemem, który zbadano, kreśląc wykresy częstotliwości występowania kłótni na schodach i poświęcanego im czasu (podłączając pierwszych dostarczycielatorów do aparatury pomiarowej, która rejestrowała, a potem analizowała postawę i taktykę debatujących stron: histogramy napięcia wokalnego, specyficzne struktury gramatyczne stosowane przez przeciętnego, białego, średnio zarabiającego mieszkańca burbklawy, który wbrew wszelkiej logice dochodził do wniosku, że odbierając pizzę, ma ostatnią szansę, by jak Savonarola zgromić wszystko, co zgniłe i zdegenerowane w otaczającej go rzeczywistości).
Wnioski płynące z tych badań budziły grozę: przeciętny mieszkaniec burbklawy był gotów zrobić wszystko, by dostać pizzę za darmo. Był gotów kłamać, wmawiać sobie, że dzwonił wcześniej niż w rzeczywistości, byle tylko dostać darmowy produkt. Przeciętny mieszkaniec burbklawy uważał, że darmowa pizza należy mu się tak samo, jak prawo do życia, wolności i realizacji własnych dążeń, że jest czymś niezbywalnym, do cholery. Wysyłano do tych ludzi hordy psychologów, dawano im telewizory w prezencie za wypełnienie ankiety, podłączano do wykrywacza kłamstw i EEG, pokazując jednocześnie filmy pornograficzne, wypadki samochodowe i programy z Sammym Davisem, Jr., umieszczano w słodko pachnących pomieszczeniach o fioletoworóżowych ścianach i zadawano im pytania natury etycznej o tak pokrętnym charakterze, że nawet jezuita nie odpowiedziałby na nie, nie popełniając grzechu śmiertelnego.
Analitycy z CosaNostra Pizza University doszli do wniosku, że pragnienie darmowej pizzy leży w naturze ludzkiej, której, jak wiadomo, nic nie jest w stanie zmienić. Postarali się zatem o mały, tani gadżet: sprytopudełko. Obecnie pudełko do pizzy ma plastikowy pancerzyk – pofałdowany, by utrzymać sztywność – a z boku mały wyświetlacz ciekłokrystaliczny, informujący Dostarczycielatora, ile bezcennych, bo grożących załamaniem rynku minut upłynęło od chwili uzyskania przez klienta połączenia z firmą. W środku pudełka są różne chipy i obwody. Pizze – niezbyt pokaźny zapas – spoczywają sobie w komorach za głową Dostarczycielatora. Wraz z uzyskaniem przez klienta połączenia, pizza wsuwa się do sprytopudełka jak obwód scalony w płytę komputera, uruchamiając jednocześnie interfejs współdziałający z systemem pokładowym auta. Adres klienta – przechwycony z numeru telefonu – pakowany jest do pamięci operacyjnej pudła. Stamtąd dostaje się do samochodu, który oblicza i wyświetla optymalną trasę na kolorowym ekranie na przedniej szybie auta – Dostarczycielator nie musi nawet pochylać głowy.
Jeśli po trzydziestu minutach pizza nie trafi do klienta, wiadomość o katastrofie przekazywana jest do centrali Pizzy CosaNostra i dalej, do samego Wujka Enza – sycylijskiego pułkownika Sandersa, Carusa pizzowytwórstwa, wyprostowanego jak struna, wymachującego brzytwą bohatera koszmarów niejednego dostarczycielatora, capo i kluczowej postaci CosaNostra Pizza SA – który po pięciu minutach dzwoni do klienta i rozpływa się w przeprosinach. Następnego dnia Wujek Enzo ląduje na podwórku klienta w odrzutowym helikopterze, przeprasza go jeszcze raz i funduje mu darmową podróż do Włoch – wszystko, co facet musi zrobić, to podpisać stertę komunikatów, które zrobią z niego osobę publiczną i rzecznika Pizzy CosaNostra i, ogólnie rzecz biorąc, zakończą jego życie prywatne w dotychczasowej postaci. Facetowi pozostanie wrażenie, że w jakiś sposób jest winien mafii przysługę.
Dostarczycielator nie jest pewny, co dzieje się w takiej sytuacji z kierowcą, ale słyszał plotki. Większość dostaw pizzy odbywa się wieczorem, który Wujek Enzo traktuje jako czas dla siebie. A jak może się czuć człowiek, któremu przerywają obiad z rodziną po to, by zadzwonił do jakiegoś rozhisteryzowanego palanta z burbklawy i tłumaczył się z powodu niedostarczonej na czas, pieprzonej pizzy? Wujek Enzo nie po to od pięćdziesięciu lat służy krajowi i rodzinie, by w wieku, kiedy większość grywa w golfa i rozpieszcza wnuczki, wyskakiwał mokry z wanny, padał na pysk i całował stopy jakiegoś szesnastoletniego łyżworolkarza, który czekał na pepperoni trzydzieści jeden minut. Boże! Już sama myśl o tym przyprawia Dostarczycielatora o szybsze bicie serca.
Ale gdyby robota w Pizza CosaNostra wyglądała inaczej, nie wykonywałby jej. Wiecie dlaczego? Bo życie z dreszczykiem emocji to jest coś. Człowiek czuje się jak kamikadze. Ma jasny umysł. Inni ludzie – słowem sprzedawcy, kucharze, programiści, cała bezsensowna lista zawodów tworzących amerykańskie życie – prowadzą zwykłe, klasyczne współzawodnictwo. Trzeba przerzucać burgera na patelni albo odpluskwiać podprogram komputerowy szybciej i sprawniej niż kolega ze szkoły średniej, mieszkający dwie przecznice dalej, bo współzawodniczymy ze sobą, a ludzie patrzą na takie rzeczy.
Co za pieprzony wyścig szczurów! W Pizza CosaNostra nie ma konkurencji. Współzawodnictwo jest wbrew mafijnej etyce. Nie pracuje się lepiej tylko dlatego, że trzeba współzawodniczyć z jakąś pizzerią na rogu. Pracuje się lepiej, bo człowiek ryzykuje wszystkim: nazwiskiem, honorem, rodziną, życiem. Ci od burgerów może i żyją dłużej, ale co to za życie, trzeba sobie zadać pytanie. I właśnie dlatego nikt – nawet Nippończycy – nie przewozi pizzy szybciej niż CosaNostra. Dostarczycielator jest dumny z tego, że nosi mundur, że jeździ autem, że maszeruje pod niezliczone drzwi domostw burbklawy niczym groźny wojownik ninja w czerni z pizzą na ramieniu i ciekłokrystalicznymi cyferkami świecącymi dumną czerwienią w nocnej ciemności: 12:32 albo 15:15 lub czasami 20:43.
Dostarczycielator jest przypisany do Pizzy CosaNostra #3569 w Dolinie. Południowa Kalifornia nie wie obecnie, czy ma pęknąć, czy się udusić. Za mało dróg dla tych wszystkich ludzi. Fairlains, Inc. przez cały czas buduje nowe. Musi równać z ziemią wiele osiedli, ale te mieściny z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych istnieją tylko po to, prawda? Żadnych chodników, żadnych szkół, niczego! Nie mają własnych sił policyjnych – żadnej kontroli imigracji – przez co jednostki niepożądane wchodzą do środka bez najmniejszego problemu: nikt ich nie przeszukuje, nikt nawet nie powie im złego słowa. Właściwym miejscem do zamieszkania jest burbklawa: miasto-państwo z własną konstytucją, granicami, prawami, glinami i całą resztą.
Dostarczycielator był kiedyś kapralem w Państwowych Siłach Bezpieczeństwa Wesołych Farm. Wylali go za to, że wyciągnął miecz na znanego przestępa. Przeciął materię jego koszuli, wsunął ostrze na płask i przycisnął je do karku, po czym przygwoździł faceta do wypaczonej, pokrytej bąblami, winylowej ściany domu, do którego gość chciał się włamać. Wydawało mu się, że dokonał prawidłowego aresztowania, ale wylali go, bo facet okazał się synem wicekanclerza Wesołych Farm. Spryciarze znaleźli powód: powiedzieli, że trzydziestosześciocalowy miecz samurajski nie należy do obowiązującego uzbrojenia. Powiedzieli, że naruszył PZPoP: Procedurę Zatrzymywania Podejrzanego o Przestępstwo. Powiedzieli, że podejrzany przeżył wstrząs psychiczny. Bał się potem noży kuchennych; dżem musiał rozsmarowywać łyżeczką do herbaty. Powiedzieli, że poda ich do sądu.
Dostarczycielator musiał pożyczyć trochę pieniędzy, żeby zapłacić odszkodowanie. W istocie musiał pożyczyć je od mafii. Figuruje teraz w mafijnej bazie danych: wzór siatkówki, DNA, graf wokalny, odciski palców, odciski stóp, odciski dłoni, odciski nadgarstka, każdej pieprzonej części ciała, na której są fałdki – no, prawie każdej – sukinsyny, tarzali go w atramencie i robili odciski, które zapisywano cyfrowo w komputerze. Ale to ich forsa – mają prawo wiedzieć, komu ją pożyczają. Więc kiedy zgłosił się na dostarczycielatora, przyjęli go z otwartymi ramionami, bo go znali. Gdy załatwiał pożyczkę, miał osobiście do czynienia z asystentem wicekapo Doliny, który później zarekomendował go do pracy. Jak w rodzinie. Pokręconej, groźnej, okrutnej rodzinie.
Pizza CosaNostra #3569 mieści się przy Vista Road, niedaleko centrum handlowego Kings Park Mall. Vista Road należała kiedyś do stanu Kalifornia, ale teraz nazywa się Fairlanes Inc. CSV-5. Kiedyś współzawodniczyła z nią amerykańska autostrada międzystanowa, która teraz nazywa się Cruiseways, Inc. Rte, Cal-12. Nieco dalej, w Dolinie, dwie współzawodniczące drogi nawet się przecinają, co wcześniej prowadziło do ostrych konfliktów – na skrzyżowaniu tras dochodziło nawet do wymiany ognia snajperskiego. W końcu tę krzyżówkę kupił wielki przedsiębiorca budowlany, który wybudował na niej centrum handlowe dla kierowców. Teraz drogi prowadzą do systemu parkingowego – nie placu, nie podziemia, ale systemu – i tracą swoją tożsamość. Żeby przejechać przez skrzyżowanie, trzeba odnaleźć drogę w systemie, którego splątane włókna i kierunki są jak szlak Ho Chi Mina. CSV-5 ma większą przelotowość, za to Cal-12 – lepszą nawierzchnię. To typowe: drogi należące do Fairlanes budowano z myślą o tym, by dojechać do celu, co interesuje kierowców kategorii A; Cruiseways natomiast stawia na przyjemność jazdy, co jest ważne dla kierowców kategorii B.
Dostarczycielator należy do kierowców kategorii A, i to takich, którzy cierpią na wściekliznę. Zbliża się do bazy Pizzy CosaNostra #3569, prując lewym pasem CSV-5 z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Jego samochód jest niewidzialnym, czarnym rombem, ciemnym miejscem, odbijającym tunel znaków sieci – loglo. Z przodu, tam gdzie powinna być chłodnica, gdyby auto oddychało powietrzem, płonie i kipi rząd pomarańczowych świateł. Pomarańczowe lampy wyglądają jak płonąca benzyna. Ich światło wpada przez tylne szyby zwykłych aut, odbija się od lusterek, rzuca ognisty blask w oczy, przedostaje się do podświadomości kierowców, z której wydobywa przeraźliwy strach przed zgnieceniem, przed straszną, bo świadomą, śmiercią w płomieniach wybuchającego zbiornika z paliwem. Widząc to, chcą natychmiast zjechać na pobocze i marzą tylko o tym, by przepuścić czarny, ognisty rydwan pepperoni Dostarczycielatora.
Loglo u góry – oznaczające dwoma smugami bieg CSV-5 – jest organizmem elektrycznego światła, składającym się z niezliczonej liczby komórek. Każdą komórkę projektują wizjonerzy z Manhattanu, którzy za wymyślenie jednego logo biorą więcej, niż Dostarczycielator zarobi przez całe życie. Mimo wysiłków, by komórki się wyróżniały, wszystkie zlewają się w jedną całość; zwłaszcza jeśli podróżuje się sto dwadzieścia na godzinę. Trudno jednak nie zauważyć Pizzy CosaNostra #3569, a to z powodu tablicy reklamowej – szerokiej i wysokiej, nawet według współczesnych rozbuchanych standardów. Sam przysadzisty budynek pizzerii przypomina zaledwie niski fundament pod olbrzymie, arachnowłókniste kolumny, podtrzymujące tablicę na handlowym firmamencie. Marca Registrada, kochanie.
Tablica to klasyk, drewno dębowe, nie jakiś tam wymysł okresowych kampanii promocyjnych mafii. Jest jak deklaracja, jak pomnik postawiony po to, by trwać. Prosty i wzniosły. Widać na niej Wujka Enza w szykownym, włoskim garniturze, na którym paski prężą się jak tętnice. W kieszonce marynarki jaśnieje olśniewająco chusteczka; idealna fryzura: włosy zaczesane do tyłu za pomocą czegoś, co nigdy nie puści, każde pasemko obcięte prosto i równo na końcu przez kuzyna Wujka Enza, Arta Fryzjera, który prowadzi drugą co do wielkości światową sieć tanich zakładów fryzjerskich. Wujek Enzo stoi wyprostowany. Trudno powiedzieć, czy się uśmiecha, choć w jego oku widać dobrotliwy błysk. Nie pozuje jak model, tylko stoi – tak, jak stałby każdy wujek. Napis głosi:

Mafia
Masz przyjaciela w Rodzinie!
Opłacone przez Fundację Naszej Sprawy

Tablica jest jak gwiazda polarna Dostarczycielatora. Wie, że gdy dotrze do miejsca na CSV-5, gdzie dolny róg tablicy zostaje przysłonięty przez pseudogotycki, witrażowy łuk miejscowego przedstawicielstwa sieci Perłowych Wrót Wielebnego Wayne’a, czas zjechać na prawy pas, po którym wloką się niedorozwoje i lalunie w swoich wózkach, osobnicy przypadkowi, niezdecydowani, wbijający gały w każdy mijany podjazd sieci, jakby nie mieli pojęcia, co się za nim kryje: obietnica czy groźba.
Pakuje się przed jeden z takich samochodzików – rodzinny minivan – mknie obok Kup & Siup mieszczącego się po sąsiedzku i skręca ku Pizzy CosaNostra #3569. Wielkie, grube, przyczepne łaty opon skarżą się i popiskują, ale trzymają się mocno wytrzymałej nawierzchni Fairlanes, Inc. i wiodą go ku zsypowi, gdzie nie czekają inni dostarczycielatorzy. To dobrze, to oznacza wysokie zarobki, szybką akcję, kolejną pizzę do przewiezienia. Gdy staje z chrzęstem, elektromechaniczny właz z boku auta już się otwiera, ukazując puste przedziały pizzowe, których wloty składają się z kliknięciem jak skrzydełka żuka. Przedziały czekają. Czekają na gorącą pizzę.
I czekają. Dostarczycielator trąbi. Rzadko się to zdarza.
Odsuwa się okienko. Coś takiego nigdy nie powinno się zdarzyć. Można to sprawdzić w podręczniku z CosaNostra Pizza University, oprawionym w segregator – wystarczy zajrzeć pod hasła „okienko”, „zsyp”, „dyspozytor”. Są tam opisane wszystkie procedury związane z okienkiem i żadna z nich nie zezwala na jego otwarcie. Chyba że coś jest nie tak.
Odsuwa się okienko i... – siedzicie wygodnie? – wydobywa się z niego dym. Ponad huraganem metalu dudniącego w systemie dźwiękowym Dostarczycielatora słychać jakieś bzyczenie i po chwili kierowca zdaje sobie sprawę, że to alarm pożarowy dzwoniący w pizzerii.
Przycisk wyłączenia stereo. Straszliwa cisza – bębenki w jego uszach wracają do normalnych rozmiarów – okienko zanosi się od płaczliwego alarmu. Silnik pracuje na jałowym biegu, auto czeka. Właz jest otwarty za długo, zanieczyszczenia atmosferyczne osadzają się na elektrycznych czujnikach kontaktowych z tyłu przedziałów – trzeba je będzie oczyścić przed wyznaczonym terminem – wszystko przebiega nie tak, jak powinno, przynajmniej według podręcznika, który wyznacza precyzyjnie wszystkie rytmy pizzowego wszechświata.
W środku, z otwartym podręcznikiem w ręku, biega Abchaz, którego postać przypomina kształtem futbolówkę; porusza się krokiem człowieka niosącego jajko na łyżce. Wrzeszczy coś po abchasku; w tej części Doliny wszyscy przedstawiciele sieci Pizzy CosaNostra to abchascy emigranci.
Pożar nie wygląda groźnie. Dostarczycielator widział raz prawdziwy pożar na Wesołych Farmach i wtedy dymu było tyle, że zasłaniał cały widok – nic więcej, tylko dym wydobywający się znikąd i od czasu do czasu błyski pomarańczowego światła w dole, jak błyskawice w chmurach. Ten pożar jest zupełnie inny. Ten pożar podymił tylko po to, żeby włączyć alarm. A on traci czas przez to gówno.
Dostarczycielator wciska klakson. Abchaski kierownik podchodzi do okienka. Rozmawiając z kierowcami, powinien używać interkomu – może mówić, co mu się żywnie podoba, i wszystko słychać w aucie Dostarczycielatora – ale nie, ten widocznie woli gadać twarzą w twarz, jakby Dostarczycielator podjechał tu zaprzęgiem pieprzonych wołów. Jest czerwony na pysku, poci się i przewraca oczami, próbując przypomnieć sobie angielskie słowa.
– Ogień, mały – mówi.
Dostarczycielator nie odpowiada. Wie, że wszystko nagrywa się na taśmę. Tak się składa, że taśma jest przekazywana na CosaNostra Pizza University i analizowana w laboratorium zarządzania. Będą ją pokazywać studentom uczelni – może nawet tym, którzy zastąpią Abchaza, gdy ten zostanie wywalony – jako podręcznikowy przykład spieprzenia sobie życia.
– Nowy pracownik... kładzie obiad do mikrofalówki... z folio... bum! – mówi kierownik.
Abchazja była kiedyś częścią Związku pieprzonych Sowietów. Nowo przybyły emigrant z Abchazji, operujący kuchenką mikrofalową, jest jak robal z dna morza zabierający się do operacji mózgu. Skąd oni się, kurwa, biorą? Czy nie ma już Amerykanów do pieczenia cholernej pizzy?
– Wrzuć mi coś na ruszt – mówi Dostarczycielator.
Uwaga ta przywraca Abchaza do rzeczywistości. Bierze się w garść. Zatrzaskuje okienko, odcinając od uszu Dostarczycielatora uporczywy pisk alarmu.
Ramię nippońskiego robota wsuwa pizzę do górnego przedziału. Właz zamyka się, by ją chronić.
Dostarczycielator wyjeżdża ze zsypu, nabiera szybkości, sprawdza adres, który pojawił się na przedniej szybie, zastanawia się, czy skręcić w prawo czy w lewo, i właśnie wtedy to się staje. Sprzęt nagłaśniający wyłącza się samoczynnie na rozkaz systemu pokładowego. Światła w kabinie zmieniają kolor na czerwony. Czerwony. Odzywa się brzęczyk. Ciekłokrystaliczny odczyt na przedniej szybie – identyczny z tym z pudełka – informuje go: 20:00.
Właśnie dali mu pizzę, która ma już dwadzieścia minut. Sprawdza adres. Ma do przejechania dwanaście mil.


Rozdział 2

Dostarczycielator wydaje z siebie mimowolny ryk i wciska gaz do dechy. Pod wpływem emocji chce wrócić i zabić kierownika: wystarczy wyciągnąć miecze z bagażnika, wskoczyć jak ninja do środka przez małe odsuwane okienko, odszukać go w roboczym chaosie zmikrofalowanej pizzerii i urządzić mu błyskawiczną, spieczoną apokalipsę. Jednak podobne myśli przychodzą mu do głowy, gdy ktoś zajeżdża mu drogę na autostradzie, i nic z nich nie wynika – na razie.
Da sobie radę. To jest wykonalne. Podkręca jasność pomarańczowych świateł ostrzegawczych do maksimum, włącza automigacze przednich lamp. Kasując brzęczyk alarmowy, nastawia radio na Taxiscan przeczesujący częstotliwości taksówkarzy w poszukiwaniu wiadomości o ruchu. Nie może zrozumieć ani jednego cholernego słowa. W zasadzie mógł kupić sobie kasety z serii: „Ucz się za kierownicą” i poznawać taxilingua podczas jazdy. Znajomość tego języka jest podstawą, gdy chce się dostać tę posadę. Mówi się, że taxilingua oparta jest na angielskim, ale nie da się zrozumieć nawet jednego słowa na sto. Mimo to, słuchając taksówkarzy, człowiek może wyrobić sobie ogólne pojęcie o tym, co się dzieje. W razie kłopotów na drodze kłapią dziobami jak wściekli, co już samo w sobie jest ostrzeżeniem i pozwala wybrać inną drogę.
Ujmuje mocniej kierownicę
Wystarczy, że utkwi w korku...
ma oczy jak młyńskie koła, wewnętrzne ciśnienie wpycha je
w głąb
czaszki
...albo zastawi mu drogę jakaś przyczepa
kempingowa...
ma pełen pęcherz
...i dostarczy pizzę...
Boże, Boże!
...za późno.
Na przedniej szybie widnieje 22:06; przed oczami ma tylko 30:01.
Taksiarze zaczynają o czymś brzęczeć jak muchy. Taxilingua jest miodopłynną paplaniną z kilkoma ostro brzmiącymi, obcymi dźwiękami, co przypomina masło posypane szkłem. Powtarzają: „taksa”. Zawsze pieprzą o swoich taksach. Wielka rzecz. Co się stanie, jak dostarczą taksę
ZA PÓŹNO?
Nie dostaną napiwku? Wielka rzecz.
Na skrzyżowaniu CSV-5 i Oahu Road ruch zwalnia – jak zwykle. Jedyny sposób, żeby ominąć korek, to skorzystać ze skrótu przez Uliczki Na Górce Windsor.
Wszystkie Uliczki Na Górce Windsor są tak samo rozplanowane. Zakładając nową burbklawę, korporacja budowlana UNGW rozkopuje każdą górę i odwraca bieg najpotężniejszej rzeki, byle tylko zachować wytyczony plan ulic – zaprojektowany ergonomicznie dla bezpieczeństwa kierowców. Dostarczycielator może wjechać do Uliczek Na Górce Windsor w Fairbanks albo w Yaroslavlu czy zgoła w specjalnej strefie ekonomicznej Szenzen, a i tak znajdzie drogę.
Ale gdy człowiek dostarczył ciasto parokrotnie do każdego domu UNGW, zna wszystkie małe sekrety tej burbklawy. Dostarczycielator jest takim człowiekiem. Wie, że w standardowej UNGW jest tylko jedno podwórko – jedno podwórko! – które nie pozwala na to, by wjechać do burbklawy z jednej strony i wyjechać z drugiej po linii prostej. Jeśli ktoś boi się jeździć po trawie, objazd przez UNGW może zająć mu dziesięć minut. Lecz jeśli ma dosyć odwagi, by przeorać ten jeden dziedziniec, mknie jak strzała przez centrum.
Dostarczycielator zna to podwórko. Dostarczał tam pizzę. Obejrzał je sobie, obwąchał, zapamiętał położenie szopy na narzędzia i ogrodowego stołu, umiałby powiedzieć, gdzie są, nawet po ciemku. Wiedział, że jakby co – jakby przyszło mu dostarczyć dwudziestotrzyminutową pizzę na drugi koniec miasta przy korku na CSV-5 i Oahu – to wjedzie do Uliczek Na Górce Windsor (elektroniczna wiza dostarczyciela automatycznie otwiera bramę), przemknie przez Bulwar Dziedzictwa, zetnie zakręt do Zaułka Słomianego Mostku (nie zwracając uwagi na znak: „DROGA BEZ PRZELOTU”, ograniczenie szybkości i ideogramy: „UWAGA NA DZIECI”, rozmieszczone w nadmiarze w całej UNGW), zgniecie szykany potężnymi radialami, wpadnie z rykiem na podjazd Ronda Słomianego Mostku numer 15, skręci ostro w lewo, omijając szopę na narzędzia, właduje się z przechyłem na tylne podwórko Zaułka Majowych Jabłuszek numer 84, ominie ogrodowy stół (co nie będzie łatwe), przedostanie się na podjazd, a z niego do zaułka, który prowadzi do Drogi Cienistej Doliny, która z kolei wiedzie prosto do wyjazdu z burbklawy. Niewykluczone, że u wylotu będą czekać na niego siły policyjne UNGW, ale ich UNO (Urządzenia Niszczące Opony) mają ostrza skierowane tylko w jedną stronę – mogą powstrzymać ludzi od wyjazdu, ale nie od wjazdu.
Ten wóz jeździ tak cholernie szybko, że gdyby gliniarz ugryzł pączka w chwili, gdy Dostarczyciel wpadłby na Bulwar Dziedzictwa, nim zdążyłby przełknąć, pizza jechałaby już po Oahu.
Cyk. Na przedniej szybie zapalają się kolejne czerwone światła. Ktoś przekroczył granicę bezpieczeństwa wokół pojazdu Dostarczycielatora.
Nie. To niemożliwe.
Ktoś się za nim ciągnie. Tuż za autem, z lewej strony. Ktoś na deskorolce pędzi autostradą tuż za jego plecami w chwili, gdy on wytycza w głowie wektory podjazdu do Bulwaru Dziedzictwa.
Dostarczyciel w tym swoim rozkojarzeniu umysłowym dał się złapać na harpun – wielki, okrągły, wyściełany elektromagnes znajdujący się na końcu arachnowłóknistego kabla. To właśnie on cyknął w tył auta Dostarczycielatora – cyknął i został. Dziesięć stóp za jego plecami surfuje właściciel tego przeklętego urządzenia, ciągnie się za nim, jedzie na desce jak narciarz za łodzią.
W lusterku pomarańczowe i niebieskie błyski. A więc pasożyt nie jest zwykłym punkiem, który chce się zabawić. To biznesman robiący pieniądze. Pomarańczowo-niebieski, wypchany spieczonymi warstwami cerzożelu kombinezon – oto uniform kuriera. Kuriera z Radiksu (Radykalnych Kurierskich Systemów). Są jak posłańcy na rowerach, choć oczywiście sto razy bardziej irytujący, bo nie pedałują własnymi nogami, tylko ciągną się za człowiekiem, zwalniając szybkość auta.
Nic dziwnego. Dostarczycielator gnał na złamanie karku, jego wóz mrugał światłami, kontaktowy bieżnik wydawał głośny pisk. Najszybszy pojazd na tej drodze. Nic dziwnego – kurier potraktował Dostarczycielatora jako siłę pociągową.
Nie ma co wpadać w panikę. Dzięki skrótowi przez UNGW czasu jest aż nadto. Wyprzedza wolniejsze auto na środkowym pasie, a potem zajeżdża mu drogę. Kurier musi się odkotwiczyć, jeśli nie chce wpaść pod tamtego.
Zrobione. Kurier nie ciągnie się już dziesięć stóp za jego plecami – jest tuż za nimi, zagląda przez tylną szybę. Spodziewając się tego manewru, zwinął kabel przymocowany do uchwytu z automatycznym kołowrotkiem. Stoi teraz nad samym pojazdem z pizzą, przednie kółka jego deski znajdują się zapewne pod tylnym zderzakiem Dostarczycielatora.
Z boku widać pomarańczowo-niebieską dłoń w rękawiczce z prostokątem przezroczystego plastiku. Dłoń uderza w boczną szybę. Dostarczycielatora właśnie oznakowano. Naklejka ma przekątną długości stopy i wielkie pomarańczowe litery wydrukowane wspak, żeby można je było przeczytać z wnętrza wozu:

TO BYŁO ŚWIŃSTWO!
Mało brakowało, a minąłby zjazd do Uliczek na Górce Windsor. Wciska hamulec, przepuszcza inne wozy i przecina pas prowadzący do burbklawy. Posterunek graniczny jest dobrze oświetlony, celnicy gotowi do przeszukania wjeżdżających – zajrzą człowiekowi w każdy otwór, jeśli im się nie spodoba – ale system bezpieczeństwa, wyczuwając zbliżający się pojazd Pizzy CosaNostra, otwiera bramę jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki: dostawa, proszę pana. Gdy Dostarczycielator przekracza granicę, kurier – ten kleszcz na jego tyłku – macha do policjantów! Co za kutas! Jakby codziennie przyjeżdżał tu na kawę.
Pewnie tak jest faktycznie. Odbiera ważne przesyłki od ważnych gości z UNGW i dostarcza je do innych Jeparananabeesów (Jednostek Paranarodowych na Bazie Sieci), przewozi je przez cło. To właśnie robią kurierzy. Nadal.
Jedzie za wolno, stracił rozpęd, a czas mija. A gdzie kurier? Aha, popuścił trochę kabel, znów ciągnie się z tyłu. Dostarczycielator wie, że tego gnoja czeka wielka niespodzianka. Ciekawe, czy utrzyma się na desce, przejeżdżając setką po spłaszczonych resztkach plastikowego rowerka jakiegoś dzieciaka? Trzeba to sprawdzić.
Kurier odchyla się – Dostarczycielator zerka na niego w lusterku – jak narciarz wodny, skręca deskę i podjeżdża do boku auta; pędzi teraz równo z Dostarczycielatorem po Bulwarze Dziedzictwa i pac! – kolejna nalepka, tym razem na przednią szybę:

NIEZŁY MANEWR!

Dostarczycielator słyszał o tych nalepkach. Pozbycie się ich zajmuje godziny. Trzeba pojechać do myjni, zapłacić tryliony dolarów. Dostarczycielator myśli teraz wyłącznie o dwóch sprawach: jak pozbyć się tego palanta na kółkach i jak dostarczyć pizzę w ciągu...

24:23

...następnych pięciu minut i trzydziestu siedmiu sekund.
Właśnie o to chodzi – musi skoncentrować się na drodze. Bez ostrzeżenia skręca w boczną uliczkę, mając nadzieję, że kurier staranuje znak drogowy na rogu. Nic z tego. To jeden z tych sprytniejszych, obserwuje przednie koła, wie, kiedy człowiek zamierza skręcić, nie daje się zaskoczyć. Zaułek Słomianego Mostku! Wydaje się taki długi, dłuższy niż pamiętał – to normalne, kiedy człowiek się spieszy. Z przodu błysk samochodów, tych zaparkowanych bokiem do drogi – muszą stać przy rondzie. A oto i dom. Jasnobłękitny jednopiętrowiec z winylowym sidingiem, z boku parterowy garaż. Podjazd stanowi teraz centrum jego wszechświata, zapomina o kurierze, stara się nie myśleć o Wujku Enzo i o tym, co capo robi w tej chwili – czy siedzi w wannie, czy może w sraczu, czy kocha się z jakąś aktoreczką, czy może wreszcie uczy sycylijskich piosenek jedno z dwudzieściorga sześciorga wnucząt.
Wzniesienie podjazdu wbija przednie zawieszenie do komory silnika, ale na tym polega praca zawieszenia. Dostarczycielator omija samochód na podjeździe – pewnie zjawili się goście, bo nie przypomina sobie, by ktokolwiek tutaj jeździł lexusem – przecina żywopłot, wjeżdża na boczne podwórko. Gdzie ta szopa? Szopa, na którą za żadne skarby nie może wjechać.
Nie ma jej, rozebrali ją.
Następny problem – stół ogrodowy na drugim podwórku.
Trzymaj się! Ogrodzenie! Kiedy postawili to ogrodzenie?
Nie ma czasu, żeby wyhamować. Przeciwnie, trzeba przyspieszyć, rozpieprzyć przeszkodę, nie tracąc rozpędu. To tylko płotek wysoki na cztery stopy.
Ogrodzenie pada z łatwością. Auto traci nie więcej niż dziesięć procent szybkości. Dziwne, płot wyglądał na stary... Musiał gdzieś źle skręcić... Myśli o tym wszystkim, wpadając do pustego basenu.

Gdyby w basenie była woda, nie byłoby tak źle – dałoby się uratować samochód, nie wisiałby mafii za nowe auto. Nic z tego. Wali jak strącony sztukas w tylną ścianę basenu; dźwięk przypomina eksplozję, a nie zderzenie. Poduszka powietrzna wypełnia się, po sekundzie opada jak kurtyna, za którą kryje się jego nowe życie: siedzi w rozbitym aucie w pustym basenie kąpielowym UNGW, słychać zbliżające się syreny policji burbklawy, za głową ma pizzę, która, niczym ostrze gilotyny, wskazuje nieodwołalnie 25:17.
– Dokąd? – pyta kobiecy głos.
Spogląda przez powyginaną ramę okna i fraktalny wzór skrystalizowanej szyby. Mówi do niego kurier. Kurier to nie facet, tylko dziewczyna. Pieprzona nastolatka. Jest świeżutka, nic się jej nie stało. Zjechała na desce do basenu i teraz ślizga się w górę i w dół z jednej strony na drugą, a potem w poprzek – ze ściany na ścianę – niemal do samej krawędzi. W prawej dłoni trzyma harpun, elektromagnes przylega do uchwytu, wygląda jak jakieś dziwne, intergalaktyczne, szerokokątne narzędzie śmierci. Jej pierś lśni jak u generała od setek wstążeczek i medali – rzecz jasna, nie są to odznaczenia; każdy prostokącik jest kodem kreskowym z numerem identyfikatora, który pozwala jej wjechać do każdej firmy, na każdą autostradę i do każdego Jeparananabeesu.
– Ty! – woła. – Dokąd jedzie ta pizza?
Dostarczycielator umrze, a ona robi sobie jaja.
– Białe Kolumny. Wistarii 5 – rzuca.
– Załatwię to. Otwórz właz.
Serce Dostarczycielatora powiększa się dwukrotnie. Do oczu napływają mu łzy. Być może będzie żył. Naciska guzik otwierający właz.
Przy kolejnej orbicie w pobliżu auta kurierka wyciąga pizzę z przedziału. Dostarczycielator krzywi się, wyobrażając sobie czosnkową polewę rozlewającą się po całym pudle. Dziewczyna wpycha pizzę pod pachę. Dostarczycielator nie może znieść tej profanacji.
Ale dowiezie ją. Wujek Enzo nie przeprasza za zimne, rozbebeszone pizze, tylko za te, które się spóźniły.
– Hej! – woła do niej. – Weź to!
Wyciąga obleczone czernią ramię przez rozbite okno. W półmroku podwórka jaśnieje biały prostokącik: wizytówka. Kurierka odbiera ją podczas następnej orbity. Czyta:

HIRO PROTAGONISTA

Ostatni z wolnych hakerów

Najlepszy szermierz na świecie

Współpracownik Centralnej Korporacji Wywiadowczej

Specjalność: wywiad programowy

(muzyka, filmy & mikrokody)


Z tyłu jest napisane, jak się z nim skontaktować: numer telefonu, globalny kod odszukiwacza wokofonowego, numer skrzynki pocztowej, adresy z kilku sieci komunikacji elektronicznej i adres w Metawersie.
– Głupie nazwisko – mówi kurierka, chowając wizytówkę do jednej z setki małych kieszonek kombinezonu.
– Ale nigdy go nie zapomnisz – odpowiada Hiro.
– Jeśli jesteś hakerem...
– To dlaczego rozwożę pizzę?
– No właśnie.
– Bo jestem hakerem z doskoku. Słuchaj, jak ci tam... jestem ci winny przysługę.
– Nazywam się D.U. – rzuca kurierka, odpychając się nogą od dna basenu i nabierając szybkości. Wyskakuje na podwórko jak wyrzucona z katapulty i znika. Sprytorolki przy desce – wiele, wiele maleńkich szprych wydłużających się bądź skracających w zależności od ukształtowania terenu – niosą ją przez trawnik niczym kostkę masła po rozgrzanym teflonie.
Hiro, który od trzydziestu sekund nie jest już Dostarczycielatorem, wysiada z auta, wyjmuje miecze z bagażnika, przypina je pasami na plecach i przygotowuje się do zapierającej dech w piersiach nocnej ucieczki z terytorium UNGW. Do granicy z Rezydencjami Pod Dębem jest tylko kilka minut drogi; pamięta plan (tak przynajmniej wydawało mu się do tej pory), a poza tym wie, jak działają gliniarze z burbklawy, bo sam był jednym z nich. Ma duże szanse, choć rzecz zapowiada się ciekawie.
Nad jego głową, w domu, do którego należy basen, zapaliło się światło. Z okien sypialni patrzą na niego dzieci otulone ciepłymi piżamkami wojowników ninja i misiów uszatków – piżamkami, które są albo ognioodporne, albo niekancerogenne, ale nigdy jednocześnie i takie, i takie. Z tyłu domu wychodzi tatuś, wkładając po drodze kurtkę. Miła rodzina, bezpieczna rodzina w domu pełnym światła. Taka sama jak ta, do której należał jeszcze trzydzieści sekund temu.


Rozdział 3

Hiro Protagonista i jego współlokator, Witalij Czarnobyl, chłodzą się u siebie w domu: w przestronnym kontenerze 20 na 30 stóp, zlokalizowanym w Maga-Zyn-Uj w Inglewood w Kalifornii. Pokój ma cementową podłogę, ściany z blachy falistej, oddzielające mieszkanie od sąsiedniego i – co jest oznaką dobrobytu i luksusu – podnoszone stalowe drzwi, wychodzące na północny zachód; drzwi, które w chwilach takich jak ta – gdy słońce zachodzi nad lotniskiem w LA – dają im kilka czerwonawych promieni światła. Od czasu do czasu jakiś 777 albo naddźwiękowy transportowiec Suchoj/Kawasaki wzlatuje przed słońce i zasłania je ogonem albo zniekształca czerwone światło spalinami odrzutowymi, które malują na ścianie kontenera dwa równoległe warkocze.
Mieszkanie nie jest wcale takie złe. Ludzie mieszkają w znacznie gorszych warunkach, nawet tutaj w Maga-Zyn-Uj. Tylko duże kontenery, takie jak ten, mają własne drzwi. Inne, w zasadzie większość, dostępne są przez komunalną rampę załadowczą, prowadzącą do labiryntu korytarzy z blachy falistej i wind towarowych. To właśnie są prawdziwe slumsy, komórki o wymiarach 5 na 10 albo 10 na 10, gdzie ludzie z plemienia Yanoama gotują fasolę i podgrzewają liście koki nad ogniskiem z kuponów loteryjnych.
Mówi się tu i ówdzie, że w dawnych czasach, kiedy kompleks Maga-Zyn-Uj wykorzystywany był zgodnie ze swoim pierwotnym przeznaczeniem (czyli do przechowywania za niewielką opłatą nadmiaru dóbr materialnych należących do mieszkańców Kalifornii), do biura zgłosił się pewien przedsiębiorca i za pomocą sfałszowanego dowodu tożsamości wynajął kontener 10 na 10, a następnie zapełnił go stalowymi beczkami wypełnionymi toksycznymi odpadami chemicznymi. Później, rzecz jasna, zniknął, zostawiając problem na głowie korporacji. Firma, głosi dalej plotka, zamknęła po prostu kontener na kłódkę i spisała go na straty. Teraz, jak mówią emigranci, w niektórych kontenerach pojawia się chemiczna zjawa. Opowiadają tę bajkę dzieciom, które uwielbiają włamywać się do zamkniętych na kłódki kontenerów.
Nikt nigdy nie próbował się włamać do kontenera Hiro i Witalija z tej prostej przyczyny, że nie ma w nim nic, co warto byłoby ukraść; co więcej, obaj panowie znaleźli się na takim etapie życia, że nikt nie ma zamiaru ich porywać, zabijać czy choćby przesłuchiwać. Hiro jest właścicielem dwóch nippońskich mieczy, ale zawsze nosi je ze sobą i w ogóle sam pomysł kradzieży fantastycznie niebezpiecznej broni stawia przed domniemanym przestępcą nie byle jaki dylemat, bo w walce o miecze zawsze wygrywa ten, który dzierży rękojeść. Hiro ma także całkiem niezły komputer, który również zabiera ze sobą, gdy gdzieś wychodzi. Do Witalija natomiast należy pół kartonu lucky strike’ów, elektryczna gitara i kac.
W tej chwili Witalij Czernobyl leży wyciągnięty na pryczy i odpoczywa, a Hiro siedzi po turecku przed niskim stoliczkiem w stylu nippońskim, zbudowanym z palety transportowej i cegieł.
Po zachodzie słońca, zamiast czerwonych promieni, w kontenerze widać neonowe logo getta-sieci, stanowiących naturalne środowisko Maga-Zyn-Uj. Światło to, nazywane powszechnie loglo, wypełnia mroczne kąty kontenera dusznymi, przebarwionymi kolorami.
Hiro ma skórę koloru kawy cappuccino, a na głowie ostre, przycięte dredy. Włosy nie zajmują już tyle miejsca, co kiedyś, wciąż jednak jest młodym człowiekiem – wcale nie łysym, nawet nie łysiejącym; cofnięta linia włosów podkreśla zarys jego wysokich kości policzkowych. Na oczach ma lśniące gogle, które zapina się z tyłu głowy. Z nauszników gogli wychodzą małe słuchawki, które wkłada się do uszu.
W słuchawki wbudowany jest system redukcji hałasu. System ten działa najsprawniej przy hałasie o stałym natężeniu. Gdy, na przykład, po drugiej stronie ulicy startuje jumbo jet, jego ryk brzmi w słuchawkach jak niski, basowy poszum. Jeśli natomiast Witalij Czernobyl gra na gitarze eksperymentalne solo, dźwięk instrumentu rani uszy Hiro.
Z gogli wydobywa się blask, mglista iluminacja padająca na oczy Protagonisty, w których odbija się niewyraźny, szerokokątny obraz jaskrawo oświetlonego bulwaru, prowadzącego ku nieskończonej czerni. Bulwar ten nie istnieje naprawdę; został stworzony przez komputer.
Oczy Hiro, na które pada obraz, są azjatyckie. Odziedziczył je po matce, Koreance z Nipponu. Poza tym przypomina ojca – Afrykańczyka z Teksasu i armii (gdy ta jeszcze istniała, bo teraz podzielono ją na kilka współzawodniczących organizacji takich jak System Obrony Generała Jima czy Narodowe Siły Zbrojne Admirała Boba).
Na palecie transportowej stoją cztery rekwizyty: butelka drogiego piwa znad cieśniny Puget, na które Hiro tak naprawdę nie stać, długi miecz znany w Nipponie jako katana i krótki miecz nazywany wakizashi – broń tę przywłaszczył sobie w Japonii ojciec Hiro po zatomizowaniu drugiej wojny światowej – wreszcie komputer.
Komputer jest pozbawionym wyrazistych cech czarnym klinem. Nie ma kabla zasilającego; z tyłu obudowy wychodzi jedynie wąska, półprzeźroczysta plastikowa rurka, wijąca się po palecie transportowej i podłodze i podłączona do niezbyt starannie zainstalowanego światłowodowego gniazda, które znajduje się nad głową drzemiącego Witalija. Środkiem rurki biegnie cienki jak włos światłowód. Kabel służy do przesyłania informacji między komputerem Hiro a resztą świata i na odwrót. Gdyby przesłać tę samą ilość informacji na papierze, w kontenerze musiałby lądować co kilka minut samolot transportowy 747 pełen książek telefonicznych i encyklopedii. Trwałoby to całą wieczność.
Tak naprawdę Hiro nie stać również na komputer. Ale musi go mieć. Komputer jest jego narzędziem. W ogólnoświatowej społeczności hakerów Hiro należy do najbardziej utalentowanych włóczęgów. Jeszcze przed pięciu laty styl życia hakera wydawał mu się nad wyraz romantyczny. Ale w pełnym świetle dorosłości, która dla dwudziestoparoletniego człowieka jest tym, czym niedzielny ranek dla sobotniej nocy, Hiro pojął, do czego sprowadza się hakerstwo: do bezustannego braku forsy i bezrobocia. A kilka tygodni temu dobiegła końca jego kadencja dostarczyciela pizzy – jedyna bezsensowna, pozbawiona perspektyw posada, która naprawdę mu się podobała. Od tamtej pory, z konieczności, poświęcił się kryzysowej pracy dodatkowej: nieetatowej współpracy z CKW (Centralną Korporacją Wywiadowczą z Langley w Wirginii).
Robota jest prosta. Hiro zbiera informacje: plotki, taśmy wideo i audio, fragmenty dysków komputerowych, kopie dokumentów, nawet żarty oparte na najnowszych, szeroko nagłośnionych przez media katastrofach.
Ładuje to wszystko do bazy danych CKW – Biblioteki, dawnej Biblioteki Kongresu, której teraz nikt już tak nie nazywa. Większość ludzi nie wie do końca, co znaczy słowo: „kongres”. Pojawiają się nawet kłopoty z określeniem: „biblioteka”. Kiedyś było to miejsce pełne książek, głównie starych. Później do książek dołączyły taśmy, płyty i pisma. Jeszcze później wszystkie zbiory skonwertowano na zera i jedynki, czyli formy, którą odczytują maszyny. Wraz z rozwojem mediów materiał był co chwilę uaktualniany, a metody przeszukiwania Biblioteki stawały się coraz bardziej skomplikowane. W pewnym momencie zatarła się różnica między Biblioteką Kongresu a Centralną Agencją Wywiadowczą. Na szczęście stało się to wtedy, gdy rozpadał się rząd Stanów Zjednoczonych. Jedną ze swych ostatnich uchwał połączył obie instytucje i sprzedał je na giełdzie.
W tej chwili miliony innych współpracowników CKW ładują do Biblioteki tony informacji. Klienci CKW, głównie duże korporacje i suwerenowie, przetrząsają Bibliotekę, poszukując czegoś, co może im się przydać. Jeśli znajdą i jeśli informację tę dostarczył akurat Hiro, dostanie honorarium.
Przed rokiem załadował do Biblioteki cały pierwszy szkic scenariusza filmowego, który ukradł z kosza na śmieci pewnego agenta z Burbank. Scenariusz przeczytało z pół tuzina wytwórni. Jadł i odpoczywał za to przez pół roku.
Od tamtej pory wiedzie mu się znacznie gorzej. Przekonał się na własnej skórze, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent informacji znajdujących się w Bibliotece nigdy nie jest wykorzystywane.
Przykład? Niedawno pewien kurier dał mu cynk o istnieniu Witalija Czernobyla. Hiro spędził kilka tygodni na intensywnych badaniach nowego fenomenu muzycznego w LA: ukraińskich spółdzielni nuklearnego fuzz-grunge’u. Załadował do Biblioteki wyczerpujące notatki o tym trendzie, w tym nagrania wideo i audio. Do tej pory nie skorzystał z nich ani jeden agent, ani jedna wytwórnia płytowa czy choćby krytyk rockowy.
Górna powierzchnia komputera jest gładka; wystaje z niej tylko szerokokątna soczewka – wypolerowana, szklana kopuła pokryta fioletowym barwnikiem optycznym. Gdy Hiro korzysta z maszyny, soczewka wyłania się z głębi i wskakuje z kliknięciem na miejsce; jej podstawa znajduje się wówczas na równi z powierzchnią komputera. Loglo z sąsiedztwa załamuje się i zakrzywia na wypukłości sztucznego oka.
Całość wygląda niezwykle seksownie. Hiro uważa tak po części dlatego, że od kilku tygodni nie miał kobiety. Jest w tym jednak coś jeszcze. Ojciec Hiro, stacjonujący przez wiele lat w Japonii, miał bzika na punkcie aparatów fotograficznych. Bez przerwy przywoził je z podróży po Dalekim Wschodzie, zapakowane w ochronne warstwy papieru i nie tylko. Gdy wyjmował aparat, chcąc pokazać zdobycz synowi, Hiro czuł się tak, jakby oglądał striptiz... opadające czarne skóry, nylony, paski i zamki. A gdy wreszcie ukazywała się soczewka – urzeczywistnione, najczystsze równanie geometryczne – tak potężna i tak krucha zarazem, Hiro myślał jedynie o przekopywaniu się przez spódnice i bieliznę do zewnętrznych warg sromowych, potem wewnętrznych... Czuł się nagi, słaby, ale i odważny.
Soczewka widzi połowę wszechświata – tę połowę, która znajduje się nad komputerem i obejmuje większą część Hiro. Dzięki temu komputer wie, gdzie, najogólniej rzecz biorąc, jest jego właściciel i w którą patrzy stronę.
W środku komputera znajdują się trzy lasery: czerwony, zielony i niebieski. Są dość mocne, by świecić jasnym światłem, i tak słabe, by nie przepalić oka i nie ugotować mózgu, wysmażając korę i obie półkule na wiór. Jak każdy wie ze szkoły podstawowej, te trzy kolory światła można łączyć z różną intensywnością i tworzyć każdą barwę, jaką jest w stanie odróżnić oko Hiro.
W ten sposób z wnętrzności komputera można wystrzelić przez szerokokątną soczewkę wąski promień światła dowolnego koloru i w dowolnym kierunku. Znajdujące się w komputerze elektroniczne lustra kierują promień wprost na soczewki gogli, które ma na głowie Hiro; podobnie działa telewizor, w którym strumień elektronów maluje obrazy na wewnętrznej powierzchni kineskopu. Tutaj obraz wisi w powietrzu tuż przed źrenicami Hiro, przesyłającymi do mózgu ogląd rzeczywistości.
Przed każdą źrenicą laser maluje nieco inny obraz, co nadaje polu widzenia pozory trójwymiarowości. Co więcej, obraz zmienia się siedemdziesiąt dwa razy na sekundę, dzięki czemu wszystko się rusza. Ruchomy trójwymiarowy obraz ma rozdzielczość 2K pikseli na źrenicę – większej rozdzielczości oko już nie dostrzega. Całości dopełnia cyfrowy, stereofoniczny dźwięk z małych słuchawek. Czy można oczekiwać większego realizmu?
Tak więc naprawdę Hiro nie siedzi w domu. Znajduje się we wszechświecie wygenerowanym przez komputer, odmalowanym na goglach i wpompowanym w słuchawki. W języku komputerowym ten sztuczny świat nosi nazwę Metawersu. Hiro spędza dużo czasu w Metawersie. Metawers bije na głowę siedzenie w Maga-Zyn-Uj.

Hiro zbliża się do Ulicy. To Broadway – Pola Elizejskie Metawersu. W soczewkach gogli widać odbicie – zminiaturyzowane i odwrotne – jasno oświetlonego bulwaru. Miejsce to nie istnieje. Ale w tej chwili spacerują po nim miliony ludzi.
Rozmiary Ulicy są stałe i określone protokołem ustalonym raz na zawsze przez mandarynów grafiki komputerowej ze Stowarzyszenia Globalnej Multimedialnej Grupy Protokołowej Maszyn Obliczeniowych. Ulica jest szeroką arterią, biegnącą wzdłuż równika czarnej kuli o promieniu nieco większym niż dziesięć tysięcy kilometrów. Łatwo obliczyć, że obwód kuli i długość Ulicy wynoszą około 65 536 kilometrów – znacznie więcej niż obwód Ziemi.
Liczba 65 536 nikomu nic specjalnie nie mówi. Z wyjątkiem hakerów, którzy znają ją lepiej niż datę urodzin własnych matek. Tak się składa, że 65 536 jest potęgą 2 – 216, mówiąc ściśle – potęgą, w której nawet wykładnik jest równy 24, a następny, 4, jest równy 22... Liczba 65 536, wraz z takimi liczbami jak 256, 32 768 i 2 147 483 648, stanowi kamień węgielny wszechświata hakera; wszechświata, w którym tak naprawdę liczy się tylko liczba 2, bo tyle jest znaków rozpoznawanych przez maszynę. Pierwszym z tych znaków jest 0, drugim 1. Każda liczba, którą tworzy się przez godne fetyszysty mnożenie 2 przez 2 – i okazjonalne odejmowanie 1 – jest natychmiast rozpoznawana przez hakera.
Ulica, podobnie jak jej odpowiedniki w rzeczywistości, podlega ciągłym zmianom. Programiści-budowniczowie wytyczają od niej własne, mniejsze uliczki. Czasami stawiają przy niej budynki, parki, znaki, a także obiekty, które nie istnieją w rzeczywistości, jak choćby olbrzymie, zawieszone w powietrzu spektakle świetlne czy okolice, w których nie obowiązują prawa trójwymiarowej czasoprzestrzeni, wreszcie darmowe strefy walki, gdzie ludzie polują jeden na drugiego i zabijają się nawzajem.
Jedyna i zasadnicza różnica między Ulicą a ulicami rzeczywistymi polega na tym, że Ulica nie istnieje naprawdę – jest tylko protokołem graficznym, spisanym gdzieś na kawałku papieru – i żadna ze stojących przy niej budowli nie ma statusu ciała fizycznego. Jest tylko kawałkiem oprogramowania udostępnianego publiczności przez ogólnoświatową sieć światłowodową. Gdy Hiro wchodzi do Metawersu, spogląda w dół Ulicy i widzi budynki i znaki ciągnące się ku ciemności i znikające za krzywizną globu, patrzy w rzeczywistości na graficzne odwzorowania – nazywane też interfejsami użytkownika – miriadów programów komputerowych, stworzonych przez duże korporacje i nie tylko. Po to, by umieścić programy na Ulicy, każda firma musi uzyskać zgodę Globalnej Multimedialnej Grupy Protokołowej, musi kupić działkę, zdobyć zgodę strefy, pozwolenie budowlane, co często wymaga przekupywania inspektorów i tak dalej. Pieniądze płacone przez korporacje za wznoszenie budowli przy Ulicy przekazywane są na fundusz powierniczy będący własnością GMGP. Fundusz ten wykorzystuje się do tworzenia i rozwoju maszynerii, dzięki której Ulica istnieje.
Hiro ma własny dom w najbardziej zatłoczonej części Ulicy. Okolica, w której stoi budynek, jest bardzo stara według obowiązujących na Ulicy standardów. Przed mniej więcej dziesięciu laty, gdy powstawał protokół Ulicy, Hiro wraz z grupą przyjaciół złożył się na wykupienie działki i licencji budowlanej. Razem stworzyli dzielnicę hakerów. W tamtym czasie dzielnica stanowiła zaledwie mgiełkę światła wśród czerni. Ale sama Ulica była wówczas tylko nitką lamp wokół czarnej kuli zawieszonej w przestrzeni.
Przez te wszystkie lata dzielnica Hiro niewiele się zmieniła, w przeciwieństwie do Ulicy. Znajomi Hiro, którzy wcześnie zadomowili się na Ulicy, mieli przewagę nad większością ludzi z interesu. Niektórzy z nich nawet się wzbogacili.
W Metawersie Hiro było stać na zakup dużego, ładnego domu, natomiast w rzeczywistości stać go jedynie na kontener. Widać talenty w obrocie nieruchomościami nie przenikają przez sąsiednie wszechświaty.
Niebo i ziemia są czarne jak pusty ekran komputera. W Metawersie zawsze panuje noc i tylko Ulica lśni i błyszczy jak Las Vegas uwolnione z ograniczeń fizyki i finansów. Ludzie mieszkający w dzielnicy Hiro są doskonałymi programistami, więc wszystko urządzone jest ze smakiem. Domy wyglądają jak prawdziwe. Niektóre z nich są kopiami projektów Franka Lloyda Wrighta, inne przypominają modne siedziby wiktoriańskie.
Gdy Hiro wychodzi ze swojej dzielnicy na Ulicę, gdzie wszystko ma wysokość mili, przeżywa szok. Jest w centrum, w najbardziej zatłoczonej okolicy. Wystarczy jednak przejść się kilkaset kilometrów w dowolnym kierunku, by zabudowa zniknęła, a Ulica wróciła do pierwotnego kształtu łańcucha świateł odbijających się od czarnego aksamitu ziemi. Ale centrum jest jak tuzin Manhattanów lśniących neonami i nałożonych na siebie.
Prawdziwy świat – Ziemię, rzeczywistość – zamieszkuje mniej więcej sześć do dziesięciu miliardów ludzi. Większość z nich wyrabia cegły z błota albo wymachuje kałasznikowem. Nie więcej niż miliard ma dosyć pieniędzy, by kupić sobie komputer. Statystycznie rzecz biorąc, ludzie ci mają większe dochody niż cała reszta ludzkości.
Z miliarda potencjalnych właścicieli komputera być może jedynie czwarta część zadaje sobie trud jego kupienia, a czwarta część z tych, którzy kupili komputer, ma maszyny dostatecznie dobre, by zmieścił się w nich protokół Ulicy. Z obliczeń tych wynika, że w dowolnej chwili po Ulicy może poruszać się sześćdziesiąt milionów ludzi. Jeśli dodać do tego kolejne sześćdziesiąt milionów tych, których nie stać na spacer, ale którzy mimo wszystko spacerują, wykorzystując w tym celu maszyny publiczne lub należące do ich szkoły czy pracodawcy, okazuje się, że w dowolnym momencie po Ulicy porusza się dwukrotna liczba mieszkańców Nowego Jorku.
Dlatego jest tu tak cholernie ciasno. Wystarczy postawić na ulicy budynek czy znak, a codziennie oglądać go będzie sto milionów najbogatszych, najmodniejszych, najlepiej ustawionych ludzi na ziemi.
Ulica ma szerokość stu metrów. Jej środkiem biegnie linia jednotorówki. Jednotorówka jest darmowym, dostępnym dla wszystkich kawałkiem oprogramowania, które umożliwia szybkie, bezproblemowe przemieszczanie się po Ulicy. Wielu ludzi po prostu jeździ jednotorówką i ogląda znaki. Gdy przed dziesięciu laty Hiro znalazł się po raz pierwszy na Ulicy, jednotorówką nie była jeszcze napisana. Hiro i jego znajomi pisali dla siebie programy samochodowe lub motocyklowe, by dostać się tu i tam. Bywało i tak, że ścigali się na własnych programach przez czarną pustynię elektronicznej nocy.


Rozdział 4

D.U. wiele razy widziała, jak ten czy inny młody Clint rozwala sobie przystojną facjatę o pusty basen w burbklawie podczas nielegalnego nocnego przelotu; zawsze jednak Clint podróżował na desce, a nigdy samochodem. Krajobraz podmiejskich nocy kryje w sobie wiele zdradzieckiego piękna. Wystarczy popatrzeć.
Z powrotem na desce. Toczy się przez dziedziniec na sprytorolkach Radiksu wersja IV. D.U. sprawiła sobie owe czarodziejskie toczydła po przeczytaniu w piśmie „Rolkarz” następującego ogłoszenia:

„UJRZYSZ W LUSTRZE SINĄ SZYNKĘ

zamiast twarzy, jeśli surfując na cienkiej desce z kiepskimi, twardymi kółkami, najedziesz na tłumik, oponę z nowym bieżnikiem, śnieżną zaspę, potrącone zwierzę, zgubioną półoś napędową, szynę kolejową lub nieprzytomnego przechodnia.


Jeśli uważasz, że to mało prawdopodobne, wszystko wskazuje, że jeździsz wyłącznie po pustych centrach handlowych. Przedstawione powyżej przeszkody plus parę innych napotkano niedawno na jednomilowym odcinku New Jersey Turnpike. Każdy surfer jeżdżący po tej drodze na zwykłej desce jest samobójcą.


Nie słuchaj tak zwanych purystów, którzy twierdzą, że każdą przeszkodę można przeskoczyć. Zapytaj profesjonalnych kurierów! Gdy sharpuniłeś szybki pojazd dla zabawy lub zysku, twój czas reakcji kurczy się do dziesiętnych części sekundy – nawet setnych, jeśli surfujesz blisko auta!


Spraw sobie zestaw sprytorolek Radiksu wersja IV – jest tańszy niż bieżnikowanie twarzy i sprawia większą radość. Sprytorolki wykorzystują sonar, dalmierz laserowy i radar o milimetrowej długości fali, by ominąć tłumiki i inne śmieci, o których nie masz pojęcia.


Nie daj się uśrednić! Już dziś kup nową wersję!”


To były mądre słowa. D.U. kupiła kółka. Każde z nich ma piastę o wielu mocnych szprychach. Każda szprycha składa się teleskopowo w pięciu miejscach. Na końcu każdej z nich jest gumowa przylga z bieżnikiem, obracająca się na łożysku. Gdy kółka są w ruchu, przylgi – jedna po drugiej – dotykają podłoża, zlewając się niemal w oponę. Gdy najeżdżasz na próg zwalniający, szprychy chowają się w siebie. Gdy najeżdżasz na dziurę, zrobotyzowane przylgi wypełniają głębinę w asfalcie. Zarówno w pierwszym, jak i drugim przypadku kółka pochłaniają wstrząsy; nic nie grzmoci, nie wali, nie wibruje, nie trzeszczy. Deska i wysokie, sportowe buty firmy Converse pozostają nienaruszone. Reklama mówiła prawdę – nie możesz być profesjonalnym surferem na drodze bez sprytorolek.
Szybka dostawa pizzy to drobiazg. D.U. ześlizguje się z wilgotnej trawy na podjazd bez najmniejszego wstrząsu, nabiera szybkości na cemencie, zjeżdża po pochyłości na ulicę. Lekki przechył pośladków zmienia kierunek deski. Jedzie teraz w dół Przydomowej Zagrody i rozgląda się za ofiarą. W drugą stronę pędzi czarne auto migoczące obrzydliwymi światłami. Chcą dopaść nieszczęsnego Hiro Protagonistę. Knoktowizyjne gogle Radiksu, przesłaniające oczy D.U., przyciemniają się samoczynnie, znika policyjna poświata. Źrenice kuriera, którym nie grozi już migoczące światło, przeczesują drogę, szukając śladów ruchu. Basen, w którym wylądował Hiro, wykopano w najwyższym punkcie burbklawy. D.U. jedzie w dół, ale nie dość daleko.
Pół przecznicy dalej, na bocznej ulicy, ktoś uruchamia cztery żałosne cylindry wozu dla laluni, minivanu. D.U. obserwuje go kątem oka. Zapalają się białe światła cofania, kierowca przesuwa dźwignię automatycznej skrzyni biegów na D przez R i N. D.U. celuje w krawężnik, uderza weń, jadąc dosyć szybko. Szprychy sprytorolek – wiedząc, co się święci – cofają się, tak jak powinny, i D.U. zjeżdża z ulicy na trawnik bez najmniejszego problemu. Na trawniku przylgi zostawiają ośmiokątne ślady. Psią kupę – czerwoną jak mięso od niestrawionego barwnika – ozdabia teraz logo Radiksu, którego lustrzane odbicie tworzy bieżnik każdej przylgi.
Wóz dla laluni odrywa się od krawężnika i wyjeżdża na ulicę. Bok karoserii szoruje po krawężniku, piszcząc jak ranna wiewiórka. Jesteśmy w burbklawie, gdzie ludzie wolą skrócić żywot opon o tysiąc kilometrów – nieodmiennie waląc ich bokami o krawężnik – niż narazić się na społeczny ostracyzm i wybuchy masowej histerii po zaparkowaniu nieco dalej od krawężnika na jezdni („Dam sobie radę, mamo, mogę przejść ten kawałek”), co uważane jest za zagrożenie ruchu i śmiertelne niebezpieczeństwo dla młodych cyklistów. D.U. naciska guzik na uchwycie harpuna, zwalnia metr kabla. Unosi harpun w górę i kręci nim nad głową jak kowboj lassem. Zaraz zatańczy z tą tandetną bryką. Głowica harpuna wielkości sałatkowego półmiska gwiżdże, zataczając koła; niepotrzebnie, choć brzmi to nieźle.
Sharpunienie wozu dla laluni wymaga takich umiejętności, o jakich zwykły pedes nie ma najmniejszego pojęcia. Jest trudne już choćby dlatego, że pojazdy mieszczan są po prostu nic niewarte, brakuje w nich stali czy innej żelazistej materii, do której przyczepia się MagnaPun. Co prawda, na rynku można już znaleźć harpuny nadprzewodzące. Przylepiają się do aluminiowych karoserii przez indukcję prądów wirowych w korpusie auta, które, chcąc nie chcąc, zmienia się wówczas w elektromagnes. D.U. nie ma jednak takiego urządzenia. Ten sprzęt to znak firmowy twardych surferów z burbklaw, do których D.U. – mimo tej wieczornej przygody – jeszcze nie należy. Harpun, którym dysponuje, przyczepia się tylko do stali, żelaza i (słabo) do niklu. W wozie dla laluni, który ma przed sobą, stal jest tylko w ramie.
Rozpoczyna niskie podejście. Harpun porusza się teraz w niemal pionowej płaszczyźnie; w przedniej fazie trajektorii prawie dotyka błyszczącego, podmiejskiego asfaltu. Gdy D.U. zwalnia przyciskiem kabel, harpun startuje z wysokości centymetra nad ziemią, wznosi się lekko do góry, sunie nad ulicą i znika pod podwoziem autka, chwytając za stal. Uderzenie jest porządne, tak porządne, jak tylko pozwala na to mgławica powietrza, tapicerki, farby i reklamy, znana jako rodzinny minivan.
Reakcja jest natychmiastowa, nawet błyskawiczna, jak na podmiejskie standardy. Osoba prowadząca wózek nie życzy sobie obecności D.U. Samochód startuje jak napompowany hormonami byk, dźgnięty w tyłek ostrą lancą pikadora. Oznacza to, że za kółkiem nie siedzi mamusia. Oznacza to, że wózkiem kieruje młody Bysio Nastolat, który, jak każde chłopię w burbklawie, szprycuje się co wieczór końskimi dawkami testosteronu. Daje sobie w żyłę w szkolnej szatni i robi to, odkąd skończył czternaście lat. Teraz jest napakowany, wymóźdżony i przez to całkowicie przewidywalny.
Jedzie wężykiem, nie panując do końca nad sztucznie wzmocnionymi mięśniami. Odlana z plastiku i pokryta skajem brązowawa kierownica śmierdzi kremem do rąk mamusi, co doprowadza go do wściekłości. Wóz przyspiesza i zwalnia, przyspiesza i zwalnia. Bysio pompuje pedałem gazu, bo wciskanie go do dechy nie przynosi spodziewanego efektu. Chce, żeby samochód był taki jak jego mięśnie – miał więcej mocy, niż potrzeba. I samochód zachowuje się tak, jak jego mięśnie: zawodzi go. W wyżartym przez sterydy mózgu Bysia rodzi się podstępny plan. Nastolat wciska przycisk, pod którym napisano: „MOC”. Inny przycisk, ten, pod którym widnieje napis: „JAZDA EKONOMICZNA”, wyskakuje automatycznie, przypominając mu – jak w szkole – że MOC i JAZDA EKONOMICZNA wzajemnie się wykluczają. Maleńki silniczek wozu zmniejsza obroty, jakby nabierał sił. Bysio trzyma nogę na gazie i jadąc Ulicą Wiejskich Chatek, zbliża się do setki.
Tam, gdzie kończy się Ulica Wiejskich Chatek, wpadając pod kątem prostym do Drogi Cienistej Doliny, stoi przeciwpożarowy hydrant. W UNGW ustawiono wiele hydrantów ze względu na bezpieczeństwo mieszkańców. Hydranty są arcydziełami sztuki zdobniczej, podnosząc wartość każdej nieruchomości. W niczym nie przypominają swych garbatych, żeliwnych poprzedników, wyprodukowanych w jakiejś zapomnianej przez Boga odlewni w czasach rewolucji przemysłowej i pokrytych setkami warstw tanich, łuszczących się farb. Hydranty UNGW wykonane są z mosiądzu i co czwartek polerowane przez roboty. Hydranty mają w sobie tyle godności, ile może mieć prosta rura, która wyrasta z idealnej, wzmacnianej chemicznie murawy, porastającej burbklawę, i oferuje potencjalnym strażakom zestaw trzech różnych połączeń do węży. Hydranty zaprojektowali na swych komputerach ci sami esteci, którzy odpowiadają za wygląd dynawiktoriańskich domostw, eleganckich skrzynek na listy i olbrzymich, marmurowych tablic z nazwami ulic, zdobiących każde skrzyżowanie niczym nagrobki. Wszystko to zaprojektowano na ekranie komputera, pamiętając jednak o smaku i elegancji rzeczy minionych i, jakże często, niesłusznie zapomnianych. Hydrantów UNGW nie powstydziłby się żaden koneser sztuki użytkowej. Hydrantów UNGW nie trzeba retuszować na zdjęciach, gdy wystawia się dom na sprzedaż.
Pieprzony kurier za chwilę zginie, okręciwszy się wokół jednego z nich. Już Bysio Testosteronowy Nastolat tego dopilnuje. Manewr, który do tego doprowadzi, oglądał po wielekroć w telewizji, a ta, jak wiadomo, nie kłamie. Ćwiczył tę sztuczkę wiele razy – w głowie. Rozpędzi wóz do maksimum na Wiejskich Chatkach i szarpnie hamulec ręczny, obracając jednocześnie kółkiem. Tył wozu wpadnie w poślizg i okręci się o sto osiemdziesiąt stopni. Pieprzony kurier wystrzeli jak z bata na swoim niełamliwym kablu. Prosto w hydrant. Bysio Nastolat zatryumfuje, pojedzie zwycięski Drogą Cienistej Doliny ku wielkiemu światu dorosłych mężczyzn w fajowych samochodach; odda wreszcie zaległą kasetę z filmem Wojownicy z tratw IV: ostatnia bitwa.
D.U. nie może być pewna zamiarów Bysia, ale jest w stanie je przewidzieć i dokonać rekonstrukcji rzeczywistości psychicznej wewnątrz minivana. Doskonale widzi zbliżający się hydrant, widzi, jak Bysio opuszcza rękę na parkingowy hamulec. Wszystko to jest tak oczywiste! Współczuje Bysiowi i jemu podobnym. Zwalnia kabel, daje sobie dużo luzu. Bysio kręci kółkiem, szarpie hamulec. Autko skręca bokiem, szoruje po własnych śladach i nie wyrzuca swego niepożądanego balastu, jak życzył sobie tego Nastolat. Musi mu pomóc. Gdy zad autka okręca się wokół własnej osi, D.U. napina i zwija kabel, przekształcając tym samym szybkość kątową we własny ruch posuwisty, i dopiero teraz mknie niczym pocisk obok wózka z prędkością mili na minutę. Zmierza wprost na marmurowy nagrobek z napisem: „DROGA CIENISTEJ DOLINY”. Odchyla się, wykonuje zdradliwy skręt, szprychy chwytają nawierzchnię i oddalają deskę od nagrobka. D.U. jest przechylona tak mocno, że mogłaby dotknąć dłonią jezdni. Sprytorolki wjeżdżają na następną ulicę. Dokładnie tam, gdzie chce ich właścicielka. Jednocześnie D.U. wyłącza elektromagnes, którym sharpuniła minivana. Głowica harpuna odrywa się od ramy, odbija od nawierzchni i pędzi ku uchwytowi wraz z automatycznie zwijanym kablem. D.U. jedzie prosto ku granicy burbklawy z fantastyczną szybkością.
Za nią słychać łomot i trzask rezonujące w jej trzewiach. Minivan pakuje się bokiem w uliczny nagrobek.
D.U. pochyla się i przejeżdża pod granicznym szlabanem, wpada w sam środek ruchu na Oahu. Ląduje między dwiema beemkami, które skręcają gwałtownie, piszczą oponami i trąbią wściekle. Wszyscy bez wyjątku kierowcy beemek wykonują gwałtowne ruchy na drodze przy najmniejszym splunięciu – naśladując kierowców z reklam bmw i wmawiając sobie, że kupili sprawne auta. D.U. znów się pochyla, przyjmuje pozycję kuczną i przejeżdża pod paką półciężarówki na wysokich kołach. Pędzi wprost na cementową barierę między jezdniami. Jakby chciała zginąć. Ale cementowe bariery to pryszcz dla sprytorolek. Ich krawędzie znajdują się tak nisko, że stanowią idealną rampę – jakby zaprojektowaną z myślą o podjeździe dla surferów. D.U. wjeżdża do połowy bariery, skręca lekko w stronę jezdni i gładko ląduje na asfalcie. Ma przed sobą samochód. Nie musi nawet rzucać harpunem, wyciąga rękę i kładzie elektromagnes na pokrywie bagażnika.
Ten kierowca poddaje się losowi, niczym się nie przejmuje i nie niepokoi jej. Wiezie ją do samego wjazdu do następnej burbklawy, do samych Białych Kolumn. Białe Kolumny są mocno wysuniętą na południe, bardzo tradycyjną i bardzo rasistowską burbklawą. Nad główną bramą wisi ozdobny napis: „WJAZD TYLKO DLA BIAŁYCH. TYPY NIEKAUKASKIE PODDAJE SIĘ KONTROLI”.
D.U. ma wizę Białych Kolumn. D.U. ma wizę wszędzie. O tu, na piersi, maleńki paskowy kod. Gdy skręca w stronę wjazdu, laser odczytuje wizę i otwiera bramę. Ciężkie, żeliwne krówsko z wymyślnymi zdobieniami. Ale udręczeni biali mieszkańcy Kolumn nie mają czasu ani ochoty na podziwianie kunsztu kowalstwa artystycznego przy wjeździe do burbklawy, dlatego brama otwiera się z szybkością migawki aparatu fotograficznego.
D.U. sunie drzewiastymi alejami Starego Południa i mija jedną mikroplantację po drugiej, wykorzystując wciąż energię kinetyczną, która pochodzi ze zbiornika z paliwem Bysia Nastolata.
Świat pełen jest mocy i energii, i jeśli człowiek wie, jak z nich skorzystać, może zajechać naprawdę daleko.
Ciekłokrystaliczny czytnik na pudełku z pizzą pokazuje 29:32. Facet, który zamówił ciasto, pan Grubas, stoi z sąsiadami, tymi z klanów Kwaśnych i Padalców, na trawniku przed domem mikroplantacji i rozpoczyna przedwczesny taniec zwycięstwa. Jakby wygrał milion na loterii. Z trawnika roztacza się wspaniały widok aż po Oahu i nigdzie ani śladu auta w kolorach Pizzy CosaNostra. Co prawda, alejką sunie kurier – ot, zwykła ciekawostka! – z czymś prostokątnym pod pachą, co jest zapewne projektem nowej rasistowskiej reklamy, którą przedstawiają do akceptacji kaukaskiemu bossowi od marketingu, mieszkającemu ciut wyżej...
Grubas, Kwaśni i Padalce patrzą na D.U. i szczęki im opadają. Dziewczyna ma jeszcze dosyć energii szczątkowej, by skręcić na ich podjazd. Moment pędu wynosi ją na sam szczyt. Zatrzymuje się obok acury pana G. i wozu pani G., po czym schodzi z deski. Szprychy rejestrują zmniejszony nacisk i wczepiają się w nawierzchnię, przytrzymując deskę.
Z niebios spływa na obecnych oślepiające światło. Knoktowizyjne gogle D.U. chronią ją przed oślepieniem, ale pod klientami uginają się kolana; ich karki przyginają się do ziemi, jakby światło ważyło tonę. Mężczyźni przesłaniają oczy włochatymi ramionami, kręcą obfitymi korpusami to w tę, to w drugą stronę, próbując odszukać wzrokiem źródło niezwykłej iluminacji, szepczą do siebie urywanymi zdaniami, wymieniając teoretyczne uwagi o niezwykłym fenomenie. Kobiety ćwierkają i drżą podenerwowane. Dzięki czarom gogli knoktowizyjnych D.U. widzi odczyt na pudełku z pizzą: 29:54. Ten sam odczyt widnieje na pudełku, gdy rzuca je na mokasyny pan G.
Tajemnicze światło gaśnie.

Klienci są wciąż oślepieni, a D.U., dzięki knoktowizji, widzi wszystko. Widzi wieczorne niebo i ślady podczerwieni, a także źródło, z którego pochodzą – niewykrywalny helikopter z wirnikiem o podwójnych łopatach, wiszący na wysokości trzydziestu stóp nad domem sąsiadów. Helikopter ma elegancki czarny kolor i żadnych ozdób, nie należy więc do ekipy telewizyjnej. Ale jest jeszcze jeden, stary i głośny, pokryty jaskrawymi reklamami, które zmieniają się co minutę. Buczy i miesza wirnikiem powietrze nad Białymi Kolumnami, przeczesuje plantacje własnym reflektorem. Chce być pierwszy na miejscu epokowego wydarzenia. Spóźniona dostawa pizzy! Oglądajcie wiadomości o jedenastej! Po nich komentarz redakcyjnego psychologa o traumatycznych implikacjach podróży Wujka Enza do Wystandaryzowanego Statystycznie Obszaru Metropolitalnego!
Czarny helikopter jest niewidoczny. Nikt nie miałby pojęcia o jego istnieniu, gdyby nie smugi podczerwieni wydobywające się z jego podwójnych silników turboodrzutowych. Helikopter należy do mafii, która filmuje całe wydarzenie kamerą wideo. Na wypadek gdyby Grubas chciał się procesować, wnosić niepotrzebnie tę sprawę do Systemu Sądowniczego Sędziego Boba w nadziei na uzyskanie darmowej pizzy.
I jeszcze jedna sprawa. W powietrzu wisi dziś mnóstwo gówna, parę megaton gleby nawiewanej przez wiatr od strony Fresno. I gdy w helikopterze włączają laser, jego wąziutka, idealnie prosta linia jest zaskakująco widoczna dla wszystkich. Miliony ziaren piasku płoną czerwono jakby nanizane na światłowodową nić, która ożywa nagle przed piersią D.U. Nić poszerza się, zamienia się w wąski wachlarz, ostrokątny trójkąt, którego podstawa obejmuje tors kuriera.
Wszystko to trwa nie więcej niż pół sekundy. Skanują kody paskowe na uniformie D.U. Chcą wiedzieć, kim jest. Już wiedzą. Gdzie mieszka, co robi. Znają kolor jej oczu, stan karty kredytowej, pochodzenie i grupę krwi.
Załatwiwszy tę sprawę, helikopter przechyla się i znika w ciemności jak hokejowy krążek w stawie z atramentem. Pan Grubas zdobywa się na żart; mówi, że mało brakowało, czy coś równie idiotycznego. Pozostali wybuchają nienaturalnym śmiechem, którego D.U. nie słyszy, bo w górze dudni maszyna powietrzna telewizji. Nagle wszyscy zamierają, schwytani światłem reflektora. W powietrzu fruwa mnóstwo robali. D.U. widzi je wszystkie, widzi, jak kręcą się w tajemniczych formacjach, jak unoszą się nad głowami ludzi i ślizgają w powietrznych prądach. Jakiś robak usiadł jej na nadgarstku, ale daruje mu życie.
Reflektor liże ich przez minutę. Płaskie pudełko z pizzą, noszące na wieczku logo CosaNostra, leży na ziemi jak niemy świadek. Helikopter wisi w miejscu, ekipa kręci krótki filmik, tak na wszelki wypadek.
D.U. jest znudzona. Wskakuje na deskę. Kółka zakwitają, przyjmują swój naturalny kształt. D.U. omija wężykiem samochody, wjeżdża na ulicę. Reflektor sunie za nią przez chwilę, ekipa robi zdjęcia do archiwum. Taśma wideo jest tania. Nigdy nie wiadomo, kiedy coś się przyda, więc lepiej sfilmować wszystko, jak leci.
Ludzie zarabiają w ten sposób na życie – ludzie z wywiadu. Tacy jak Hiro Protagonista. Po prostu wiedzą, co jest grane, a jeśli nie wiedzą, to przynajmniej filmują wszystko na wideo. A potem magazynują w Bibliotece. Kiedy inni ludzie chcą się dowiedzieć czegoś, o czym wiedzą ci pierwsi, albo obejrzeć to czy tamto na wideo, płacą tym pierwszym forsę i sprawdzają w Bibliotece, a czasami nawet kupują wiedzę na pniu. To głupota, ale D.U. nie jest przeciwniczką tej idei. Wręcz przeciwnie. CKW nie zwraca zazwyczaj uwagi na jakiegoś kuriera. Ale wygląda na to, że Hiro ma z nimi taką czy inną umowę. Może uda jej się dogadać z Hiro? Bo D.U. wie wiele interesujących drobiazgów.
Jednym z nich jest to, że mafia winna jest jej przysługę.


Rozdział 5

Gdy Hiro zbliża się do Ulicy, widzi dwie pary młodych ludzi – korzystających pewno z rodzicielskich komputerów i bawiących się w podwójną randkę w Metawersie. Wychodzą z Portu Zero, który jest lokalnym portem wejścia i przystankiem jednotorówki.
Nie są to, rzecz jasna, ludzie tacy jak w rzeczywistości. Stanowią element ruchomej ilustracji, rysowanej przez jego komputer zgodnie ze specyfikacjami nadchodzącymi światłowodowym kablem. Ludzie, tak jak wszystko dookoła, są kawałkami programów, które w ich wypadku nazywa się awatarami. Są ciałami audiowizualnymi, które prawdziwi ludzie wykorzystują do komunikowania się między sobą w Metawersie. Awatar Hiro również znajduje się na Ulicy. Gdyby młodzi, ci wysiadający z jednotorówki, spojrzeli w jego stronę, widzieliby go równie dobrze, jak on ich. Mogliby nawet zacząć rozmowę z Hiro, który siedzi w Maga-Zyn-Uj w LA, podczas gdy oni leżą najpewniej na sofie na przedmieściach Chicago i bawią się laptopami. Jednak nie zaczną rozmowy, podobnie jak nie zaczęliby jej w rzeczywistości. Dzieciaki z dobrych domów nie zadają się z samotnikami w zgrabnych, robionych na zamówienie awatarach z przypiętymi na plecach mieczami.
Awatar może mieć dowolny wygląd, a jedynym ograniczeniem jest posiadany sprzęt. Jeśli ktoś jest brzydki, w Metawersie może być piękny. Jeśli przed chwilą wyszedł z łóżka, w Metawersie może mieć na sobie szyte na miarę ciuchy i profesjonalnie nałożony makijaż. W Metawersie każdy jest tym, kim chce być: gorylem, smokiem albo olbrzymim gadającym penisem. Wystarczy pięć minut na Ulicy, a człowiek natknie się na każdy z wymienionych egzemplarzy.
Awatar należący do Hiro wygląda tak, jak Hiro. Jedyna różnica polega na tym, że nie bacząc na strój Hiro w rzeczywistości, awatar Hiro zawsze ubrany jest w czarne, skórzane kimono. Większość hakerów nie lubi wymyślnych awatarów. Wiadomo bowiem, że realistyczne oddanie ludzkiej twarzy wymaga znacznie większego wysiłku niż namalowanie gadającego penisa. Hakerzy zachowują się jak prawdziwi znawcy sztuki krawieckiej, którzy po drobnych, wydawałoby się, detalach potrafią odróżnić tandetny szary garnitur wełniany od drogiego, szarego i szytego na miarę garnituru wełnianego.
Każdy może się zmaterializować w Metawersie w dowolnym miejscu, może nadlecieć z wysoka jak, nie przymierzając, Superman. Jednak tego rodzaju wejścia są irytujące i nie cieszą się aprobatą innych użytkowników Ulicy. Niszczą jej metaforę. Materializowanie się (i znikanie na powrót w rzeczywistości) jest czynnością osobistą, którą najlepiej wykonywać w zaciszu własnego domu. Większość dzisiejszych awatarów ma prawidłową budowę anatomiczną, co oznacza, że w chwili powstania każdy z nich jest goły jak noworodek, a nikt nie będzie przecież spacerował nago po Ulicy. Chyba że jest dewiantem, którego nic nie obchodzi.
Jeśli któryś z użytkowników jest peonem i nie ma własnego domu – do tej kategorii należą najczęściej osoby korzystające z publicznych terminali – wówczas materializuje się w porcie. Przy Ulicy stoi 256 portów ekspresowych umieszczonych w równych, dwustupięćdziesięciosześciokilometrowych odstępach na jej obwodzie. Każdy z tych odstępów jest z kolei podzielony 256 portami lokalnymi, oddzielonymi od siebie o kliomtr (pilny student hakerskiej semiotyki odnotuje zapewne obsesyjne przywiązanie do liczby 256, która jest wynikiem potęgowania 28, w którym nawet wykładnik 8 jest nabrzmiały od znaczeń, no bo to 22 razy 2). Porty pełnią funkcję analogiczną do portów lotniczych: tu przybywa się do Metawersu z innych miejsc. Gdy użytkownik zmaterializuje się w porcie, może wyruszyć dalej na Ulicę, wskoczyć do jednotorówki, słowem – robić, co zechce.
Młodych ludzi wychodzących z kolejki nie stać na awatary robione na zamówienie, nie stać ich także na to, by samemu sporządzić sobie awatar. Musieli zatem kupić gotowe produkty. Jedna z dziewczyn ma całkiem ładną powierzchowność. Jej awatar to z pewnością ostatni krzyk mody wśród konsumentów telewizji kablowej. Dziewczyna kupiła sobie Zestaw Do Budowy Awatarów™ i z różnych kawałków złożyła własny, miarowy model. Kto wie, może nawet podobny do niej w rzeczywistości. Jej partner też nie wygląda najgorzej.
Druga dziewczyna to Brandy. A jej facet to Clint. Brandy i Clint są popularnymi, gotowymi modelami awatarów. Kiedy białe, nie najbogatsze licealistki wybierają się na randkę w Metawersie, nieodmiennie biegną do działu gier komputerowych najbliższego supersamu i kupują egzemplarz Brandy. Użytkowniczka Brandy ma do wyboru trzy rozmiary biustu: niemożliwy, nieprawdopodobny i absurdalny. I stosunkowo ograniczony repertuar min: milutką i nadąsaną; milutką i zagniewaną; zuchwałą i zaciekawioną; uśmiechniętą i wrażliwą; milutką i nieobecną. Rzęsy Brandy mają długość pół cala, ale przez oszczędność wyglądają jak dwie czarne mahoniowe płytki. Kiedy Brandy mruga, człowiek niemal czuje odświeżający powiew.
Clint jest po prostu męskim odpowiednikiem Brandy. Choć napakowany i przystojny, ma bardzo ograniczoną zdolność wyrażania stanów emocjonalnych.
Hiro zastanawia się od niechcenia, w jaki sposób te dwie pary zeszły się razem. Pochodzą najwyraźniej z dwóch odrębnych warstw społecznych. Może są starszym i młodszym rodzeństwem? Potem jednak zjeżdżają ruchomymi schodami w dół i znikają w ulicznym tłumie. Wokół jest tylu Clintów i Brandych, że można by stworzyć z nich nową grupę etniczną.

Na Ulicy jest sporo ludzi. Większość to Amerykanie i Azjaci – w Europie jest teraz wczesny ranek. Ze względu na przewagę Amerykanów tłum ma krzykliwy, surrealistyczny wygląd. Azjaci – u których jest południe – występują najczęściej w granatowych garniturach. Dla Amerykanów to czas imprez – ci mają na sobie wszystko, co tylko może stworzyć komputer.
W chwili gdy Hiro przekracza linię oddzielającą jego dzielnicę od Ulicy, spadają na niego ze wszystkich stron kolorowe kształty; obsiadają go jak sępy świeżą padlinę. Animoreklamy nie mają wstępu do dzielnicy Hiro, ale na Ulicy wszystko jest dozwolone.
Na niebie wybucha nagle przelatujący myśliwiec, zmienia gwałtownie trajektorię lotu i spada wprost na Hiro z dwukrotną szybkością dźwięku. Wbija się w Ulicę pięćdziesiąt stóp od miejsca, w którym stoi Protagonista, rozpada się, eksploduje, staje się postrzępioną chmurą ognia i metalu, pędzącą nad jezdnią w jego stronę. Za chwilę obejmie go wściekła ściana płomieni – cudownie zaprogramowanych i oddanych w Metawersie.
Płomienie zastygają, wychodzi z nich mężczyzna, który staje przed Hiro. Wygląda jak modelowy haker: broda, blada cera, skóra i kości. Żeby dodać sobie ciała, wyposażył awatar w puchatą, jedwabną wiatrówkę, która nosi logo jednego z wielkich parków rozrywki Metawersu. Hiro zna tego człowieka – spotykali się wielokrotnie na zjazdach ludzi z branży. Facet od dwóch miesięcy stara się załatwić mu pracę.
– Hiro, nie rozumiem, dlaczego mnie unikasz. Kasujemy tu mnóstwo dolców... megadolców i jenów... Jesteśmy elastyczni co do pensji i premii. Teraz montujemy historię z mieczami i magią, przydałbyś się nam! Zgłoś się i porozmawiaj ze mną, dobrze?
Hiro przechodzi przez miejsce „katastrofy” zaprojektowanej dlań przez znajomego. Wszystko znika. Parki rozrywki Metawersu bywają fantastyczne i oferują użytkownikom pełen wybór trójwymiarowych zabaw interaktywnych. Wciąż jednak są to te same, znane od dawna gry wideo. Hiro nie jest jeszcze tak ubogi, by pisać programy gier dla jakiejś komercyjnej firmy. Z tego co wie, firma ta należy do Nippończyków, co samo w sobie nie jest niczym złym. Gorzej jednak, że zarządzają nią Nippończycy, co oznacza, że wszyscy programiści muszą przychodzić do pracy na ósmą w obowiązkowych białych koszulach i siedzieć nie wiadomo jak długo w maleńkich przegródkach, i jakby tego było mało, muszą uczestniczyć w zebraniach!
Gdy przed piętnastoma laty Hiro uczył się informatyki, haker mógł samodzielnie i od ręki napisać cały program. Teraz nie jest to już możliwe. Programy pisze się w fabrykach, a hakerzy w mniejszym lub większym stopniu stali się robotnikami przy linii produkcyjnej. Co gorsza, zostają menedżerami i całkiem zarzucają pisanie programów.
Perspektywa pracy przy linii produkcyjnej jest dla niego bodźcem, by znaleźć dziś w Metawersie naprawdę wartościowe dane wywiadowcze. Próbuje się zorganizować, wyjść z letargu, w jaki popada każdy człowiek bez pracy. Gdy ma się własne miejsce w systemie, dane wywiadowcze spadają jak z nieba. Z jego koneksjami nie powinien mieć z tym problemów. Wystarczy, że zabierze się do tego poważnie. Poważnie! Poważnie! Ale w dzisiejszych czasach tak trudno myśleć poważnie o czymkolwiek.
Jest winny mafii forsę za nowe auto. Wystarczający powód, żeby spoważnieć na dobre.
Przecina ulicę, przechodzi pod linią jednotorówki i zmierza ku olbrzymiej, czarnej i szerokiej u podstawy budowli – niezwykle ponurej jak na Ulicę – niczym parcela, o której zapomniano w planach zabudowy. Budynek ma kształt przysadzistej piramidy ze ściętym wierzchołkiem. Prowadzą do niego pojedyncze drzwi (w rzeczywistości wirtualnej nie istnieją przepisy nakazujące architektom dbałość o wyjścia awaryjne), przed którymi nie ma strażników, barier, znaków, słowem niczego, co nie pozwalałoby ludziom wejść do środka. Mimo to przed drzwiami tłoczą się tysiące awatarów zaglądających do wewnątrz, próbujących znaleźć sposób na wejście. Nic z tego, nie przejdą przez drzwi z tej prostej przyczyny, że nikt ich nie zaprosił.
Nad drzwiami wisi matowa czarna półkula o średnicy metra, wbudowana w ścianę piramidy. Jest to jedyna ozdoba budowli. Poniżej widać napis wyryty w materiale, z którego postawiono budynek. Napis głosi: „CZARNE SŁOŃCE”.
Nie jest to architektoniczne dzieło sztuki, i co z tego? Kiedy Da5id, Hiro i inni hakerzy pisali Czarne Słońce, nie mieli dosyć pieniędzy, by wynająć architektów i projektantów. Zdecydowali się na prosty, geometryczny kształt. Awatary tłoczące się przed wejściem i tak nie zwracają nań najmniejszej uwagi.
Gdyby awatarami byli prawdziwi ludzie na prawdziwej ulicy, Hiro nie miałby szans, by dostać się do wejścia. Było ich za dużo. Ale system komputerowy nadzorujący Ulicę ma ciekawsze rzeczy do roboty niż monitorowanie milionów chodzących po niej użytkowników i pilnowanie, żeby, broń Boże, na siebie nie wpadli. System komputerowy Ulicy nawet nie stara się rozwiązać tego niezwykle skomplikowanego problemu. Tutaj awatary po prostu przechodzą przez siebie.
Gdy Hiro przedziera się przez tłum, zmierzając do wejścia, przedziera się na całego. Tam, gdzie gromadzi się dużo awatarów, komputer upraszcza sprawę i rysuje je jak duchy – półprzezroczyste stwory, przez które widać to, co znajduje się dalej. Hiro widzi swój normalny kształt i gęstość, natomiast reszta awatarów przypomina mu zjawy. Maszeruje przez tłum jak przez mgłę, za którą wznosi się ściana frontowa Czarnego Słońca.
Przekracza próg i zatrzymuje się w hallu. W tej samej chwili staje się ciałem stałym dla awatarów tłoczących się na zewnątrz. W tej samej chwili wszystkie, jak jeden mąż, zaczynają wrzeszczeć. Rzecz jasna, nie mają pojęcia, kim Hiro jest naprawdę. Nie wiedzą, że jest zdychającym z głodu współpracownikiem CKW, mieszkającym w kontenerze przy lotnisku. Wiedzą natomiast, że na całym świecie jest tylko kilka tysięcy ludzi, którzy mogą przekroczyć próg Czarnego Słońca.
Hiro odwraca się i omiata wzrokiem dziesiątki tysięcy rozwrzeszczanych fanów. Jest w hallu sam, obok nie ma żadnych awatarów, widzi więc dokładnie twarze ludzi z pierwszego rzędu tłumu. Wszyscy mają wymyślne, dziko jaskrawe awatary, łudząc się, że dzięki nim Da5id – właściciel i główny haker Czarnego Słońca – zaprosi ich do środka. Migoczą kolorowo i stapiają się w jedną rozhisteryzowaną ścianę. Są wśród nich uderzająco urodziwe dziewczyny, wymodelowane i wyretuszowane komputerowo z szybkością siedemdziesięciu dwóch klatek na sekundę, i przypominające trójwymiarowe króliczki z rozkładówek „Playboya” – to przyszłe aktorki, które czekają, aż ktoś je odkryje. Za nimi widać wściekłe, abstrakcyjne plamy; tornada pulsujących świateł – to hakerzy, którzy mają nadzieję, że Da5id dostrzeże ich talent, zaprosi do środka i da im pracę. Dalej tłumek czarno-białych – ludzi, którzy wchodzą do Metawersu przez tanie, ogólnodostępne terminale i którzy oddani są tu w rozmazanej czerni i ziarnistej bieli. Wielu z nich to regularni psychopaci, na przykład miłośnicy popularnych aktorek, marzący o zakłuciu tej czy innej ulubienicy nożem. W rzeczywistości nie mogliby zbliżyć się do swych ofiar na milę, dlatego wskakują do Metawersu, by swobodnie tropić zwierzynę. Są tu też przyszłe, podświetlone laserami gwiazdy rocka, jakby dopiero co zeszły ze sceny, i awatary nippońskich biznesmenów – doskonale oddane przez sprzęt najnowszej generacji, ale pełne rezerwy i nudne w granatowych garniturach.
Jeden z czarno-białych wyróżnia się spośród tłumu dzięki nadzwyczajnemu wzrostowi. Uliczny protokół stanowi, że awatar nie może być większy niż jego właściciel. Przepis ten zapobiega tworzeniu postaci wysokich na kilometr. Facet korzysta z płatnego terminalu – musi, sądząc po jakości obrazu – w którym nie można podrasować awataru. Wygląda zatem, tak jak wygląda, pomijając ostrość i kolor. A rozmowa z czamo-białym na Ulicy przypomina konwersację z osobą, która wysyła faksem zmiany wyrazu twarzy.
Człowiek ten ma długie włosy, rozdzielone na środku głowy przedziałkiem niczym szparą w kurtynie, za którą widać wytatuowane czoło. Ze względu na gównianą rozdzielczość nie sposób rozpoznać tatuażu, ale wydaje się, że nie jest to wzór, lecz słowa. Poniżej widać wyraźnie rozwiany wąs a la Fu Manchu.
Hiro zdaje sobie sprawę, że facet go zauważył, że mierzy go wzrokiem od stóp do głów, zwracając szczególną uwagę na miecze.
Na twarzy czamo-białego pojawia się szeroki uśmiech – uśmiech zadowolenia, uśmiech uznania, uśmiech człowieka, który wie coś, o czym Hiro nie ma najmniejszego pojęcia. Czarno-biały jeszcze przed chwilą stał w tłumie z rękoma założonymi na piersi, jak ktoś, kto się nudzi, jak ktoś, kto na coś czeka. Teraz opuszcza ręce ku biodrom, rozluźnia je na całej długości, jak sprinter przed startem. Podchodzi tak blisko, jak tylko może, i pochyla się w stronę Hiro. Jest naprawdę bardzo wysoki, za jego głową widać jedynie pustkę czarnego nieba, które przecinają lśniące ślady przelatujących animoreklam.
– Hej, Hiro! – woła. – Chcesz spróbować Zamieci?

Przed Czarnym Słońcem wałęsa się wielu ludzi mówiących niestworzone rzeczy. Człowiek nie zwraca na nich uwagi. Ten jednak wzbudza ciekawość Hiro.
Ciekawostka numer jeden: facet zna imię Hiro. Ale ludzie mają swoje sposoby na zdobywanie takich informacji. Zatem to bez znaczenia.
Numer dwa: słowa czarno-białego zabrzmiały jak oferta sprzedawcy narkotyków. Rzecz nie byłaby niczym niezwykłym przed jakimś barem funkcjonującym w rzeczywistości. Ale w Metawersie! W Metawersie nie wolno sprzedawać dragów, bo można się zaćpać od samego patrzenia.
Numer trzy: nazwa narkotyku. Hiro nigdy nie słyszał o niedozwolonej substancji o nazwie „Zamieć”. W zasadzie nie jest to niczym niezwykłym, bo co roku wprowadza się na rynek tysiące nowych dragów, a każdy z nich ma co najmniej kilka nazw handlowych.
Ale „zamieć” jest słowem z języka komputerowców. Oznacza awarię systemu – wesz – na tak fundamentalnym poziomie, że siada wszystko, nawet sterownik strumienia elektronów uderzających w ekran monitora. Elektrony robią wówczas, co chcą, a na monitorze zamiast siatki pikseli pojawia się wściekła śnieżna zawieja. Hiro widział „zamieć” miliony razy. Nie słyszał jednak o narkotyku, który miałby tak wymyślną nazwę.
Uwagę Hiro przykuwa niezwykła pewność siebie, jaką facet prezentuje. Gość jest całkiem spokojny i rzeczowy. Rozmawia się z nim jak z asteroidą. I wszystko byłoby fajnie, gdyby robił coś, co ma choć odrobinę sensu. Hiro szuka jakichś wskazówek w twarzy czarno-białego, ale im dłużej patrzy, tym gorszy staje się obraz, a awatar zamienia się w kupkę rozedrganych, koślawych pikseli. To tak, jakby dotykać nosem ekranu zepsutego telewizora. Zaczynają boleć go zęby.
– Przepraszam – mówi w końcu Hiro. – Co powiedziałeś?
– Pytałem, czy chcesz spróbować Zamieci?
Gość ma twardy akcent niewiadomego pochodzenia. W dodatku jego audio jest niemal tak samo kiepskie jak wideo. W tle słychać przejeżdżające samochody. Korzysta z ogólnodostępnego terminalu przy jakiejś autostradzie.
– Nie rozumiem – mówi Hiro. – Co to jest Zamieć?
– Narkotyk, palancie – odpowiada czarno-biały. – A co myślałeś?
– Zaczekaj. To dla mnie coś nowego... – Hiro udaje, że się zastanawia. – Naprawdę myślisz, że dam ci za to pieniądze? A potem co? Mam czekać, aż przyślesz mi towar?
– Pytałem, czy chcesz spróbować, a nie czy chcesz kupić – mówi tamten. – Nie musisz mi dawać pieniędzy. Dostaniesz darmową próbkę. I nie będziesz czekał na pocztę. Dostaniesz ją teraz.
Sięga do kieszeni i wyciąga hiperkartę.
Hiperkarta wygląda jak wizytówka. Jest czymś w rodzaju awataru. W Metawersie hiperkarty służą do przekazywania danych – tekstu, głosu, filmów, fotografii – wszystkiego, co można przedstawić cyfrowo.
Na rzeczywistych kartach, chociażby kolekcjonerskich pocztówkach ze sportowcami, można umieścić zdjęcie, krótki tekst, trochę danych liczbowych. Taka sama karta w Metawersie zawierałaby film o wysokiej rozdzielczości przedstawiający sportowca w akcji – jego pełną biografię, odczytywaną przez samego atletę w cyfrowym systemie stereo – i kompletną statystyczną bazę danych, włącznie ze specjalnymi programami umożliwiającymi wyszukiwanie potrzebnych kolekcjonerowi rekordów.
Hiperkarta może być nośnikiem właściwie nieskończonej ilości informacji. Z tego, co wie Hiro, można na niej zmieścić całą Bibliotekę Kongresu, każdy odcinek Hawaii Five-O, jaki kiedykolwiek powstał, pełną dyskografię Jimmy’ego Hendricksa czy wreszcie dane ze spisu ludności z roku 1950.
Można też – i to czyni się częściej – wpakować na hiperkartę cały zestaw morderczych komputerowych wirusów. Gdyby Hiro wyciągnął rękę i odebrał kartę, umieszczone na niej dane zostałyby przetransferowane z sytemu faceta do komputera w Maga-Zyn-Uj. Hiro, rzecz jasna, nie dotknąłby cudzej hiperkarty w żadnych okolicznościach, podobnie jak nie wziąłby strzykawki od nieznajomego na Times Square i nie wbiłby jej sobie w szyję. Poza tym nie ma to najmniejszego sensu.
– Chcesz mi dać hiperkartę, a wspomniałeś, zdaje się, że Zamieć to narkotyk – mówi zakłopotany.
– Bo to prawda – odpowiada facet. – Spróbuj.
– Pieprzy się od tego w mózgu? – pyta Hiro. – Czy w komputerze?
– I tu, i tu. A może nigdzie. Co za różnica?
Hiro wreszcie zdaje sobie sprawę, że stracił sześćdziesiąt cennych sekund własnego życia na bezsensowną rozmowę ze schizofrenikiem, w dodatku paranoidalnym. Odwraca się na pięcie i wchodzi do Czarnego Słońca.


Rozdział 6

Przy wyjeździe z Białych Kolumn stoi czarny samochód. Czai się jak pantera, lśniące stalowe soczewki odbijają loglo Drogi Oahu. To Patrol. Lotny Patrol MetaGlin SA. Na drzwiach auta widnieje srebrzysta odznaka, chromowany symbol mundurowych. Ma wielkość dużego talerza. Wymalowano na nim nazwę prywatnych sił porządkowych i hasło:
WEZWIJ 1-800-GLINY
Respektujemy większość kart kredytowych

MetaGliny S.A. są oficjalnymi siłami porządkowymi Białych Kolumn, a także Uliczek Na Górce Windsor, Wzgórz Nad Wodopojem Niedźwiedzi, Cynamonowego Zagajnika i Koniczynowych Farm. Oprócz tego pilnują ruchu na autostradach i drogach należących do Fairlanes Inc. Z ich pomocy korzystają również mniejsze Jeparananabeesy, takie jak choćby Kajmany Plus czy Alpy. Większe narody, zorganizowane w sieci, wolą mieć własne siły bezpieczeństwa. Jedynym powodem, dla którego ludzie starają się o obywatelstwo Metazanii czy Nowej Południowej Afryki, jest chęć pełnienia służby w policji. Własnych gliniarzy ma także Nowa Sycylia. Natomiast Narkolumbia nie potrzebuje ochrony, bo obok jej przedstawicielstw każdy przyspiesza do setki. (D.U. również czuje mrowienie na plecach, kiedy jest w okolicy, gdzie roi się od konsulatów Narkolumbii). Wielki Hongkong Pana Lee – pierwowzór wszystkich Jeparananabeesów – załatwia te sprawy w typowo azjatycki sposób: za pomocą robotów.
Główny konkurent MetaGlin, GlobPała, zajmuje się drogami należącymi do Cruiseways i strzeże bezpieczeństwa (globalne kontrakty) Tradycjonalistów z Dixie, Plantacji Picketta oraz Podwójnej Tęczy (ciekawe burbklawy: dwie rasistowskie i jedna dla facetów w czarnych garniturach), a także Łąki nad [tu nazwa rzeki] i Dworca przy Cegielni. GlobPała jest mniejsza od MetaGlin, przyjmuje jednak bardziej wymagające kontrakty i, jak twierdzą niektórzy, ma bardzo rozwinięty wydział wywiadowczy, co zresztą o niczym nie świadczy, bo nie ma na świecie człowieka, który w tych czy innych okolicznościach nie zetknąłby się z wywiadem, choćby CKW.
No i jest jeszcze ZŁOMO, ale ci kosztują masę pieniędzy i niechętnie poddają się rygorom. Mówi się, że ZŁOMO-wcy pod mundurami noszą podkoszulki z nieoficjalną odznaką swojej organizacji, przedstawiającą pięść dzierżącą pałę, na której widać napis: „ZASKARŻ MNIE”.
D.U. zjeżdża niezbyt stromym stokiem ku bramie Białych Kolumn i czeka, aż ta przesunie się na bok. Zjeżdża i czeka... czeka... czeka... Lecz brama nie ma zamiaru choćby drgnąć. W wartowni nie włącza się laser, który sprawdza, kim jest D.U. Ktoś wyłączył system. Gdyby D.U. była głupim pedesem, podjechałaby do metagliny i zapytała dlaczego. Metaglina odpowiedziałby jej: „Ze względu na bezpieczeństwo państwa-miasta”. To wszystko. Burbklawy! Państwa-miasta! Takie małe i takie nerwowe. Wystarczy zaniedbać trawnik czy włączyć głośniej radio, by kwestia ta urosła do rozmiarów zagrożenia bezpieczeństwa narodowego!
Nie da się przejechać przez ogrodzenie. Białe Kolumny odgradza od reszty świata wysoki na osiem stóp płot z robo-kutego żelaza. Odgradza z wszystkich stron. D.U. podjeżdża do bramy, chwyta kraty, szarpie. Brama nie ustępuje. Jest za duża, solidnie skonstruowana.
Metaglinom nie wolno opierać się o wóz patrolowy. Opieranie się o wóz patrolowy sprawia, że wyglądają na znudzonych i bezbronnych. Metagliny mogą się prawie opierać, mogą przyjąć nonszalancką postawę gliny opartego o auto, tak jak osobnik, którego widzi D.U., w żadnym razie jednak nie mogą się o nie opierać naprawdę. Pomijając wszystko inne, kompletny i połyskujący majestatycznie Osobisty Przenośny Rynsztunek metagliny, zawieszony na Osobistej Modułowej Uprzęży Rynsztunkowej, mógłby podrapać lakier wozu patrolowego.
– Otwórz tę furtkę, człowieku! Nie widzisz, że mam przesyłki? – woła D.U.
Zza wozu patrolowego dobiega wilgotne, cmokliwe plaśnięcie, tak ciche, że trudno uznać je za wystrzał. Brzmi jak odgłos pękającej gumy balonowej, nadmuchanej po naciągnięciu na język. Brzmi jak odgłos, który dociera z pieluszki niemowlaka, kiedy robi kupkę. Dłoń D.U., spoczywająca na bramie, zaczyna piec, a potem robi się jednocześnie zimna i gorąca. D.U. nie może nią ruszyć. Czuje smród winylu.
Z tyłu auta wysiada drugi metagliniarz. Szyba tylnych drzwi wozu patrolowego jest otwarta, ale samochód jest tak czarny i lśniący, że szczegół ten widać dopiero po otwarciu drzwi. Obaj metagliniarze uśmiechają się złośliwie pod połyskującymi, czarnymi hełmami i knoktowizyjnymi goglami. Ten, który wysiadł z auta, trzyma w ręku Rusznicę Krępowania Chemicznego Krótkiego Zasięgu, czyli gumolet. Ich plan się powiódł. D.U. nie przyszło do głowy, by sprawdzić knoktowizją, czy w aucie nie siedzi snajper z pistoletem na gumę.
Nabój gumoletu po wystrzeleniu z rusznicy rozszerza się i przyjmuje kształt piłki do rugby. Mieści w sobie wiele mil maleńkich, lecz mocnych włókien przypominających spagetti. Sosem do spagetti jest w tym wypadku lepka, ciągliwa substancja, która przed wystrzeleniem ma postać cieczy, a po trafieniu w cel natychmiast zastyga.
Metagliny mają taki sprzęt na wyposażeniu, bo nie są w stanie ganiać za ludźmi w maleńkich burbklawach. Potencjalny przestęp – którym niemal zawsze jest niewinny rolkarz – w każdym pościgu wyprzedza gliny o trzy długości deski, a trzy długości deski wystarczają najczęściej, by znaleźć schronienie w sąsiedniej burbklawie. Poza tym niewiarygodna masa Osobistej Modułowej Uprzęży Rynsztunkowej – prawdziwego żyrandola ze sprzętem – i wszystkiego, co na niej wisi, utrudnia bieg do tego stopnia, że ludzie wybuchają śmiechem, widząc przebierającego nogami glinę. Gliniarze nie są jednak tacy głupi: zamiast redukować wagę sprzętu, wieszają jeszcze jedną ozdóbkę na uprzęży – na przykład gumolet.
Wokół dłoni i nadgarstka D.U. owija się glutowata, włóknista kropla, po czym wiąże ją do bramy. Nadmiar substancji spływa po kratownicy, ale nie ucieka daleko, zastyga, zamieniając się w gumę. Kilka luźnych pasemek tego gówna spryskuje ramiona, piersi i podbródek dziewczyny. D.U. cofa się, klej oddziela się od włókien, rozciąga długimi, cieniutkimi nitkami jak gorący ser mozzarella. Nitki zastygają, twardnieją i odłamują się poskręcane. Ociera twarz, nie czuje się już tak groteskowo, ale jej dłoń wciąż jest unieruchomiona.
– Niniejszym ostrzega się, że jakikolwiek ruch ze strony zatrzymanego, niebędący bezpośrednim wynikiem ustnej autoryzacji ze strony tutejszych sił porządkowych, może skutkować użyciem siły i środków niosących ryzyko fizyczne, a także psychologiczne i potencjalnie – w zależności od wyznawanego przez zatrzymanego systemu wartości – duchowe, wynikające z reakcji zatrzymanego na wzmiankowane ryzyko fizyczne. Jakikolwiek ruch zatrzymanego wyraża domniemaną i bezwarunkową zgodę na poniesienie takiego ryzyka – deklamuje pierwszy metagliniarz. Głośniczek, który ma u pasa, tłumaczy symultanicznie całą przemowę na hiszpański i japoński.
– Inaczej mówiąc: nie ruszaj się, skurczybyku! – dodaje drugi metagliniarz.
To ostatnie, nieprzetłumaczalne słowo, brzmi w głośniku najpierw jako „Escurial”, a potem jako „sake”.
– Tutejszy lotny patrol jest autoryzowanym przedstawicielstwem MetaGlin S.A. Zgodnie z paragrafem 24, ustęp 5, łamane przez 2 Kodeksu Białych Kolumn, wzmiankowane przedstawicielstwo, w formie i postaci lotnego patrolu, ma prawo wykonywać obowiązki sił policyjnych na tutejszym terytorium.
– Takie, jak nękanie niewinnych rolkarzy – rzuca D.U.
Metagliniarz wyłącza tłumacza.
– Zwracając się do mnie po angielsku, wyrażasz bezpośrednią i bezwarunkową zgodę na to, by wszystkie przyszłe rozmowy odbywały się w tym języku.
– Nie masz nawet ochoty usłyszeć, co ma do powiedzenia D.U. – mówi D.U.
– Zostałaś zidentyfikowana jako DPFŚANZPK. Dowód w Postaci i Formie Świadka Aktu Noszącego Znamiona Przestępstwa Kryminalnego. Wzmiankowany akt zdarzył się na innym terytorium. Terytorium to nosi nazwę Uliczek Na Górce Windsor.
– Człowieku, to inny kraj! Jesteśmy w Białych Kolumnach!
– Zgodnie z postanowieniami Kodeksu UNGW, przedstawicielstwa MetaGlin S.A. mają obowiązek egzekwować prawo, dbać o bezpieczeństwo narodowe i harmonię społeczną na wzmiankowanym terytorium. Traktat zawarty między Uliczkami Na Górce Windsor a Białymi Kolumnami upoważnia tutejszy lotny patrol do prewencyjnego zatrzymania Dowodu do czasu wyjaśnienia jego roli we wzmiankowanym akcie.
– Wpadłaś w niezłe gówno – informuje D.U. drugi gliniarz.
– Ponieważ zachowanie zatrzymanej nie wskazuje na wzmożoną agresywność i ponieważ wedle najlepszej wiedzy przedstawicielstwa zatrzymana nie jest uzbrojona, tutejszy patrol nie podejmie działań mających na celu zmuszenie zatrzymanej do współpracy – deklamuje pierwszy gliniarz.
– Pójdziesz nam na rękę, to i my pójdziemy tobie – dodaje drugi.
– Niniejszym ostrzega się jednak zatrzymaną, że tutejszy patrol wyposażony jest w pewne urządzenia, łącznie z bronią palną, które, gdy zostaną użyte, mogą stanowić bezpośrednie i natychmiastowe zagrożenia dla zdrowia i życia.
– Więc nie rzucaj się, bo odstrzelimy ci łeb – mówi drugi metagliniarz.
– Dobra, tylko odlep mnie od tej bramy – prosi D.U. Słyszała to wszystko miliony razy.

W Białych Kolumnach, podobnie jak w większości burbklaw, nie ma aresztu ani posterunku policji. Po co komu takie nieprzyzwoite budynki? Tam, gdzie stoją areszty i posterunki policji, wartość nieruchomości spada na łeb i na szyję. Kto poza tym chciałby narażać się na wytoczenie procesu przez zatrzymanych i przypadkowo niewinnych? Aresztów (miejsc, w których ten czy inny może habeas swój zdegenerowany corpus) jest dosyć w każdym na poły przyzwoitym przedstawicielstwie sieci i centrum handlowym.
Jadą wozem patrolowym. D.U. ma skute z przodu ręce. Jedną z dłoni kuriera wciąż oblepia gumiasta maź, tak bardzo cuchnąca winylem, że obaj metagliniarze opuścili boczne szyby. Luźne włókna o długości sześciu stóp ciągną się po kolanach dziewczyny, podłodze wozu i – za drzwiami – po jezdni. Metagliny się nie spieszą. Jadą środkowym pasem gotowi wlepić temu i owemu mandat za przekraczanie szybkości, jeśli tylko znajdzie się w ich jurysdykcji. Kierowcy na ich widok natychmiast zwalniają, przerażeni myślą, że musieliby spędzić na poboczu przynajmniej pół godziny, w którym to czasie policjanci recytują zwykle paragrafy uwalniające ich od jakichkolwiek odpowiedzialność za przyszły bieg wypadków, udzielają pouczeń i przedstawiają własną, mętną wersję obowiązujących przepisów. Nie boją się ich tylko dostarczycielatorzy z Pizzy CosaNostra. Prują lewym pasem niczym kuliste pioruny w chmurze pomarańczowego światła. Gliniarze udają, że tego nie widzą.
– Dokąd jedziemy, do Kozy czy do Mamra? – pyta pierwszy metaglina. Mówi tak, jakby chciał wsadzić do ciupy swojego partnera.
– Do Kozy, proszę! – woła D.U.
– Do Mamra! – przekrzykuje ją drugi gliniarz. Odwraca się do tyłu, szczerzy zęby przez kuloodporną szybę i napawa się swoją władzą.
Wnętrze auta rozjaśnia się od świateł, gdy mijają Kup & Siup. Wystarczy połazić trochę po parkingu sieci, by załatwić sobie niezłą opaleniznę. Problem w tym, że zaraz nadjeżdża lotny patrol GlobPały i przymyka człowieka za włóczęgostwo. Od tych wszystkich laserów uruchamiających systemy bezpieczeństwa zaczynają jarzyć się nalepki Visa i MasterCard na bocznej szybie auta.
– D.U. ma kartę kredytową – chwali się D.U. – Ile trzeba mieć, żeby wysiąść?
– Rodzice chyba cię nie kochali – mówi drugi gliniarz. – Jak można dziecku dać na imię Daewoo?
Jak większość kolorowych, ma kłopoty z percepcją słuchową.
– Nie Daewoo, tylko D.U. – poprawia go pierwszy.
– Zgadza się. Mam na imię D.U. – mówi D.U.
– No przecież mówię! – obrusza się drugi. – Daewoo!
– Dee Uuuu! – krzyczy pierwszy, akcentując U z taką mocą, że pluje na przednią szybę. – Niech zgadnę... Dolores Upito?
– Nie.
– Dana Ucap?
– Nie.
– Więc co?
– Nic.
Tak naprawdę D.U. oznacza „Do Usług”, ale jeśli są tak głupi, że nie przyszło im to do głowy, kij im w oko.
– Nie stać cię – oznajmia pierwszy metaglina. – Nie zapominaj, że masz na pieńku z UNGW.
– Nie musiałabym wysiadać z wozu oficjalnie. Mogłabym po prostu uciec.
– Ten patrol ma klasę! Nie popiera ucieczek! – oburza się pierwszy.
– Coś ci powiem... – odzywa się drugi. – Rzucisz nam trylion, to zawieziemy cię do Kozy, a potem targuj się z nimi.
– Pół tryliona – mówi D.U.
– Siedemset pięćdziesiąt tysięcy bilionów – targuje się gliniarz. – Ostatnie słowo. Cholera, masz kajdanki na rękach. Koniec dyskusji.
D.U. otwiera zamek błyskawiczny kieszeni na udzie. Ręką, która nie jest pokryta mazią, wyjmuje kartę kredytową i przesuwa ją przez czytnik umieszczony na oparciu przedniego siedzenia.

Koza, do której jadą, wygląda na całkiem nową. D.U. widywała hotele o gorszym standardzie. Logo Kozy – kaktus saguaro w czarnym kowbojskim kapeluszu na bakier – nie jest nawet brudne.

KOZA
Luksusowe usługi aresztanckie i więzienne dla ludności!
Przyjmujemy całe transporty!

Na parkingu stoi kilka wozów patrolowych metaglin i więźniarka ZŁOMO zajmująca w poprzek dziesięć miejsc. MetaGliny oglądają ją z zainteresowaniem. Nic dziwnego, bo ZŁOMO ma się tak do metaglin jak Rambo do św. Franciszka.
– Jedna na przechowanie – mówi drugi metagliniarz. Stoją w recepcji. Na ścianach wiszą podświetlane obrazki przedstawiające rewolwerowców z Dzikiego Zachodu. Na D.U. patrzy ponuro Annie Oakley. Niezły wzór do naśladowania.
Recepcyjny kontuar utrzymany jest w stylu pseudorustykalnym. Strażnicy mają na głowach kowbojskie kapelusze, a na piersiach pięcioramienne gwiazdy z imionami. Z tyłu widać tradycyjne więzienne drzwi z żelaznymi kratami. Za nimi zaczyna się korytarz przypominający salę operacyjną. Po bokach znajdują się małe cele – białe i koliste jak prefabrykowane kabiny prysznicowe. Faktem jest, że można się w nich kąpać, wystarczy stanąć na środku i przycisnąć guzik. Wszędzie palą się jaskrawe światła, które obsługa wyłącza o jedenastej. W celach są nawet aparaty telewizyjne na żetony i prywatne linie telefoniczne. D.U. nie może się już doczekać, kiedy znajdzie się w jednej z nich.
Kowboj za kontuarem celuje skanerem w D.U., czyta jej kod paskowy. Na ukrytym pod blatem ekranie pojawiają się setki danych o życiu osobistym kurierki.
– Ha! – odzywa się. – Kobieta!
Dwaj metagliniarze patrzą po sobie z rozbawieniem. Co za geniusz! Za cholerę nie przyjęliby go do policji.
– Przykro mi, chłopaki, nie ma wolnych miejsc. Nie przyjmujemy dziś bab.
– Przestań, koleś!
– Widziałeś tę więźniarkę na parkingu? W Pij & Śpij mieli dziś niezłą rozróbę. Jacyś Narkolumbijczycy sprzedali ludziom trefny Tajfun. Wszystkim odpieprzyło. ZŁOMO wysłało tam cały pluton, przywieźli ze trzydziestu. Więc nie ma miejsc. Spróbujcie trochę dalej, w Mamrze...
D.U. niespecjalnie się to podoba.
Wsadzają ją z powrotem do samochodu i włączają zagłuszarkę, żeby nie podsłuchiwała. D.U. słyszy tylko burczenie we własnym brzuchu i suche trzaski gumy spowijającej jej rękę. A już miała nadzieję na dobry obiad w Kozie... chili z ogniska albo hamburgery bandyty...
Na przednim siedzeniu dwaj metagliniarze dyskutują zawzięcie. Wyjeżdżają z parkingu. Nieco dalej widać kwadratowe podświetlone logo: czarno-biały Uniwersalny Kod Towarowy z napisem: „Kup & Siup”.
Trochę niżej na tym samym słupie wiszą krzywe literki: „DO MAMRA!”
Wiozą ją do Mamra! Sukinsyny. Uderza w kuloodporną szybę skutymi dłońmi, rozmazując na szkle lepką gumę. Niech sobie zmywają! Niech zdrapują to pazurami! Gliniarze odwracają głowy, patrzą na nią jak na powietrze. Świnie! Wiedzą, że są winni!
Wjeżdżają w mgławicę błękitnych, radioaktywnych świateł systemu bezpieczeństwa Kup & Siup. Drugi gliniarz wysiada, rozmawia z facetem za ladą. Przed sklepem stoi gruby, biały chłopak z pismem „Potwociężarówki” pod pachą. Na głowie ma nowopołudniowoafrykańską czapkę z daszkiem i flagą Konfederatów. Zagląda przez szybę do auta, chce na własne oczy zobaczyć prawdziwego przestępa. Na tyłach sklepu pojawia się drugi mężczyzna, tej samej rasy co pierwszy – ciemny, chudy, z płonącymi czarnymi oczami. Nowo przybyły trzyma w ręku spięty trzema pierścieniami podręcznik z logo Kup & Siup. W dzisiejszych czasach, żeby znaleźć kierownika sklepu, nie trzeba wrzeszczeć na całe gardło. Wystarczy rozejrzeć się za gościem z podręcznikiem.
Kierownik rozmawia z metagliną, kiwa głową, wyciąga z szuflady klucze.
Metaglina wraca niespiesznie do auta i otwiera niespodziewanie tylne drzwi.
– Morda w kubeł – mówi. – Albo przyładuję ci z rusznicy.
– Fajnie, że podoba ci się w Mamrze – odpowiada D.U. – Bo od jutra tutaj zamieszkasz, gumiaku.
– Naprawdę?
– Tak, za zdefraudowanie karty kredytowej.
– Ja glina, ty przestęp. Sędzia Bob ci nie uwierzy.
– Pracuję dla Radiksu. Dbamy o swoich.
– Nie dzisiaj, maleńka. Dzisiaj wiozłaś pizzę z miejsca wypadku. Uciekłaś z miejsca kraksy. Radiks kazał ci zawieźć tę pizzę?
D.U. nie odpowiada. Metaglina ma rację: Radiks nie kazał jej zawozić pizzy. Zrobiła to dla kaprysu.
– Radiks ci nie pomoże, więc przymknij dziób!
Szarpie ją za ramię, za którym podąża reszta D.U. Niedouczony z podręcznikiem omiata ją wzrokiem, dostatecznie długo, by się przekonać, że jest ona człowiekiem, a nie workiem mąki, połciem karkówki czy wieprzową półtuszą. Prowadzi ich na cuchnące tyły Kup & Siup – ponure królestwo szczurów buszujących po pełnych pojemnikach na śmieci. Otwiera jakieś drzwi – szarą stalową furtę, noszącą ślady licznych uderzeń łomem. Widocznie nocą grasują tu bestie o żelaznych pazurach.
Wpychają D.U. do piwnicy. Pierwszy metaglina schodzi za nią, ciągnąc za sobą jej deskę, którą obija bezlitośnie o posadzkę i brudne, plastikowe pojemniki na butelki.
– Trzeba jej zabrać ciuchy. Ma w nich za dużo sprzętu... – sugeruje drugi gliniarz z obleśnym uśmieszkiem.
Kierownik spogląda na D.U. Próbuje zachować zimną krew bezgrzesznego profesjonalisty. Jego naród przetrwał tysiące lat wyłącznie dzięki czujności. Naród przetrwał najazdy Mongołów galopujących jak piaskowa burza nad horyzontem... On sam przetrwał napady recydywistów wymachujących obrzynami nad ladą... i wszystko dzięki czujności! Teraz jego czujność jest niemal namacalna – tak namacalna, że aż bolesna. Kierownik przypomina ampułkę z gorącą nitrogliceryną. Wisząca w powietrzu kwestia uprawiania pewnych niedozwolonych praktyk seksualnych pogarsza tylko sprawę. Dla niego to nie są żarty.
D.U. wzrusza ramionami, próbując myśleć o czymś obojętnym i śmiesznym. Wie, że jej prześladowcy spodziewają się, że zacznie piszczeć, wić się, szarpać, rwać włosy z głowy, mdleć i błagać ich o łaskę. Grożą przecież, że rozbiorą ją do naga. Cholera! Nie da im satysfakcji, na jaką liczą.
Kurier musi znaleźć własną przestrzeń na drodze. Gdy przestrzega przepisów, gdy zachowuje się przewidywalnie, usypia kierowców. A ci tylko na to czekają – natychmiast pakują kuriera do maleńkiej klatki na jezdni i życzą sobie, żeby w niej został. Nie cierpią, gdy kurier opuszcza wyznaczone miejsce.
D.U. nie lubi klatek. D.U. znajduje przestrzeń na jezdni, jadąc zygzakiem przez pasy. Rozpycha się, skręca, nikt nie wie, co strzeli jej do głowy. Ludzie stają się czujni, reagują na jej obecność, dzięki czemu D.U. nie musi reagować na nich. A teraz znów ma wokół siebie facetów, którzy chcą ją zapuszkować! Zmusić do respektowania swoich zasad!
Rozpina zamek błyskawiczny kombinezonu. Od góry do dołu, aż do samego kroku. Pod spodem nie ma nic prócz własnego ciała.
Metagliny unoszą brwi. Kierownik odskakuje i zasłania oczy ręką, chroniąc je przed drastycznym widokiem.
– Nie, nie, nie! – powtarza jak opętany.
D.U. wzrusza ramionami i zaciąga zamek.
Nie ma się czego bać. Nosi zębaty pas cnoty.
Kierownik przykuwa ją do rury z zimną wodą. Drugi metaglina zabiera swoje nowsze, bardziej cybernetyczne kajdanki i wiesza je na uprzęży. Pierwszy opiera jej deskę o ścianę – dostatecznie daleko, by nie mogła jej dosięgnąć. Kierownik kopie w jej stronę zardzewiałą puszkę po kawie. Puszka odbija się od jej nogi. To tyle, jeśli chodzi o toaletę i inne udogodnienia.
– Skąd jesteś? – pyta D.U. kierownika.
– Z Tadżykistanu.
Dżyk! Mogła się domyślić!
– Granie w futbol puszką pełną gówna to wasz sport narodowy?
Kierownik nie rozumie. Metagliny rechoczą pod nosem. Podpisują papiery. Idą na górę. Kierownik przed wyjściem gasi światło. W Tadżykistanie trzeba oszczędzać prąd.
D.U. siedzi w Mamrze.



Dodano: 2007-10-06 13:01:24
Komentarze

Sortuj: od najstarszego | od najnowszego

Elektra - 19:29 08-10-2007
Wszystko fajnie, tylko... nazwy burbklaw przetłumaczone, nazwy centrów handlowych przetłumaczone, ale dlaczego zostały w oryginale Fairlanes i Cruiseways?

Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS