NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Nocny anioł. Nemezis"

Le Guin, Ursula K. - "Lawinia" (wyd. 2023)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Bułyczow, Kir - "Świat bez czasu"
Wydawnictwo: Solaris
Tłumaczenie: Tadeusz Gosk, Witold Jabłoński
Data wydania: Lipiec 2007
ISBN: 83-89951-60-6
Oprawa: miękka
seria: Dzieła wybrane Kira Bułyczowa



Bułyczow, Kir - "Świat bez czasu"

„Wania + Dasza = Miłość”

1.

Wczoraj wieczorem Grzegorz Siergiejewicz wystąpił w programie „Twarzą w twarz z przyszłością”, prowadzonym przez akademika Wielichowa na kanale „Kultura”. Grzegorz Siergiejewicz wypadł bardzo dobrze: siwowłosy, o wyprostowanej sylwetce, elegancki. Pomimo sześćdziesiątki codziennie grywa w tenisa, a w każdą niedzielę jeździ konno. Właśnie dlatego trzyma u nas na zamkniętym terenie dwa wierzchowce. Czasami towarzyszy mu doktor Błoch, a czasem Lena Płoszkina.
– Stworzenie naprawdę dobrego laboratorium histologicznego – mówił Grzegorz Siergiejewicz – będzie kosztowało pięćdziesiąt milionów dolarów, lecz Akademia Nauk nie ma takich pieniędzy.
– Lecz przecież taka inwestycja zwróci się bardzo szybko – zaoponował akademik Wielichow. – Perspektywy hodowania organów do transplantacji są zasadne finansowo.
– Mamy jeszcze dużo do zrobienia w tej sprawie. Mogę wyznać, że wizytowaliśmy prawie wszystkie laboratoria na świecie i do tej pory odczuwamy poważny niedobór materiału do transplantacji. Jakże wielu chorych umiera, nie mogąc uzyskać pomocy, ponieważ nasze badania nie są dofinansowane!
– Mam nadzieję, że w przyszłości wasza sytuacja zmieni się na lepsze – rzekł akademik z leninowskim uśmiechem. – Jeszcze sięgniecie do gwiazd.
– Oby był pan dobrym prorokiem – odparł nasz szef.
Kiedy Grzegorz Siergiejewicz zakończył spotkanie, my, siedzący w salce telewizyjnej, nie mogliśmy się powstrzymać od oklasków. Była to szczera ocena naszej współpracy.
Nie zdążyliśmy nawet zjeść kolacji, kiedy szef przyjechał do nas prosto ze studia. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się tego. Przecież miał za sobą niezwykle pracowity dzień, wymagający od niego stałego natężenia sił. Jego przybycie obwieścił Leszeńka.
– Panowie! – zakrzyknął. – Młodzi i starzy! Nadchodzi szef!
Usłyszeliśmy znajome kroki w korytarzu i wyskoczyliśmy naprzeciw, żeby go przywitać.
– Nie mogłem pojechać do domu – oznajmił Grzegorz Siergiejewicz – nie powiedziawszy wam wcześniej dobranoc.
– Szkoda, że kuchnia nieczynna – zauważył Fiedieńka – bo napilibyśmy się herbaty.
– Właśnie tacy naruszają dyscyplinę – odparł żartobliwie nasz szef. – Najpierw herbata po godzinach, a co potem?
– A potem ograbią nasz przytułek – powiedziałem.
– Strasznie się mądrzysz, Waniusza – upomniał mnie Grzegorz Siergiejewicz. – Obecnie nie używa się takich słów. Skąd wykopałeś taki paskudny wyraz?
Z Dwunastu krzeseł – przyznałem się. – Tam dwa niebieskie ptaszki okradły nawet przytułek.
– Ach, tak, przypominam sobie – powiedział szef, kładąc mi na ramieniu suchą, twardą, lecz w owej chwili niezmiernie życzliwą dłoń. – Wybacz staremu, zapomniałem.
Poderwał się żywo, by wyjść, lecz niespodziewanie zatrzymał się w drzwiach. Tak zwykle robi amerykański aktor w ciągnącym się bez końca serialu o poruczniku Columbo. Zawsze udaje, że już wychodzi, ku zadowoleniu okłamującego go mordercy, lecz potem obowiązkowo zamiera w drzwiach i zawraca, pytając: „A przy okazji, może odpowie mi pan na jeszcze jedno pytanko – gdzie był pan wczoraj o ósmej rano i dlaczego na pańskiej piżamie są krwawe plamy?”.
Tak więc zatrzymał się w drzwiach i spojrzał na nas srogim i smutnym zarazem ojcowskim spojrzeniem. Poczułem bryłę lodu w żołądku.
– Dzieci drogie – powiedział – jutro od rana robimy zaplanowane analizy. Później przywiozą nowego chorego.
Drzwi zamknęły się za profesorem powolnie i bezgłośnie. Światło zaraz przygasło, usłyszeliśmy kołysankę. Zgasł ekran telewizyjny. Paszeńka, który nie zdążył zobaczyć programu „Olga Pawłowa i jej mężczyźni”, zaklął pod nosem.
Powlekliśmy się do umywalni. Bardzo ją lubię, bo jest szczytem higieny. Osiemnaście umywalek, nad każdą półka ze szczoteczką do zębów, obok wiszą dwa ręczniki. Gustowny szampon (wszyscy mamy jednakowy gust) i męska woda kolońska „Aramis”.
Podszedłem do mojej umywalki. Na lusterku siedziała mucha, więc ją przegnałem. To nie miejsce dla much. Spojrzałem w lustro. Lubię to czynić, gdyż – wybaczcie szczerość – przyjemnie na mnie popatrzeć. Twarz mam z lekka opaloną, ponieważ spędzamy dużo czasu na świeżym powietrzu, zajmując się ćwiczeniami fizycznymi i pracując na małej przyzakładowej działce. Mam czystą cerę, pozbawioną pryszczy, duże oczy, brązowe, okolone ciemnymi rzęsami, usta dosyć pełne, zęby bez najdrobniejszego ubytku. Dopiero pojutrze będziemy ostrzyżeni, toteż włosy mam trochę dłuższe niż zwykle. Zapuściłem niewielki wąsik, profesor nie sprzeciwił się temu, gdyż jest zwolennikiem manifestowania własnej indywidualności. Nikt nam nie zabrania, na przykład, czytania i pisania poezji. Ja sam w zeszłym roku napisałem wiersz, w którym wyraziłem moje wrażenia na temat pogody:
Oto jesień nastąpiła
I nas wszystkich zasmuciła,
Swoim butem nas zdeptała,
Wcale nam się nie udała.
Młody chirurg, doktor Błoch, przeczytał mój utwór z przyjemnością. Stwierdził, że może będzie ze mnie kiedyś prawdziwy poeta.
– Chyba pan żartuje? – zapytałem.
Odpowiedział, że owszem, zażartował.
– Mamy zupełnie różne wizje świata – powiedział.
Po mojej prawej stronie znajduje się umywalka Leszeńki, ta z lewej jest bez przydziału; dawniej należała do Pietieńki. Odkąd jednak chłopak uciekł, nikt jej nie używa. Doktor mówił nam, że nowy klon już dojrzewa w bazie zasobów. Trafi jednak do nas nie wcześniej niż za pół roku. Spojrzałem na sąsiada po prawej.
– Posłuchaj – powiedziałem do Leszeńki – może byś tak zapuścił baczki? Ja będę miał wąsy, a ty baki.
– Boisz się, że będą nas ze sobą mylić? – odparł tamten ze śmiechem.
Wprawiłem go w zakłopotanie. Jak wyjaśniał doktor Błoch, poziom mojej seksualności przewyższa z lekka przeciętną normę spotykaną u klonów. Nie ma w tym niczego niepokojącego, lecz tę osobliwość mojej natury trzeba będzie wziąć pod uwagę. Ostatecznie każdy z nas, dwunastu przebywających w Instytucie z osiemnastu pierworodnych, posiada cechy szczególne, zarówno genetyczne, jak i psychologiczne. W pewnym stopniu taki był zamysł tego eksperymentu. Nawet karaluchy nie są jednakowe, jak stwierdził profesor, a ludzie to nie insekty.
Leszeńka, najbystrzejszy z nas, pierwszy zauważył, że zdradzam oznaki zainteresowania Leną Płoszkiną, naszą oddziałową. Chciałbym ją całować, spacerować z nią wieczorami i dawać jej prezenty. Żałowałem, że nie mamy niczego na własność, więc nie możemy dawać podarków. Pewnie dlatego Lena związała się z Wołodią.
Nie wiadomo dlaczego, zapomnieli zabrać szczoteczkę do zębów, która należała do Pietieńki. Ciekawe, zastanawiałem się, czy rzeczy zachowują pamięć? Czy szczoteczka pamięta, jak czyściła zęby Pietieńki? Był z nas najweselszy i świetnie opowiadał dowcipy. Ja, na przykład, mogę tysiąc razy usłyszeć jakiś kawał, lecz i tak nie zapamiętam go na tyle dobrze, żeby powtórzyć jak należy.
– Trzeba zabrać tę szczoteczkę – stwierdził Leszeńka, ale nie ośmielił się jej ruszyć.


2.

Bardzo szanuję Grzegorza Siergiejewicza za szczerość. Nie zawsze przychodzi mu ona łatwo, ponieważ każdy z nas jest dla niego, co sam wyznał, bliższy niż rodzony syn. Nie tylko domniemywam, ale teraz już wiem na pewno, że w innych instytucjach medycznych i pozostałych oddziałach naszego Instytutu panują inne obyczaje. Ale Bóg z nimi!
Jesteśmy młodymi mężczyznami i powinniśmy nie tylko umieć spojrzeć prawdzie w oczy, ale także mieć na uwadze nasz wspaniały cel, nasze przeznaczenie. Skłonność do poświęcania się dla innych była zawsze jedną z najważniejszych cech rosyjskiego chrześcijaństwa. Jeśli nie my zbawimy człowieka, to kto?
Napisałem o tym następujący wierszyk:
Skoro ja nie pomogę,
Skoro ty nie pomożesz,
Kto męki człeka zakończy,
Kto uratuje w potrzebie?
Nikomu go jeszcze nie pokazałem.
Zdarzyły się dwie rzeczy. Pierwszą był bohaterski czyn Oleżki. Nazwałem tak jego zachowanie za sprawą Grzegorza Siergiejewicza, który uważa, że ofiara poniesiona przez każdego z nas jest swego rodzaju bohaterstwem i zasłużyliśmy na pomniki stawiane jeszcze za życia.
Lesza, Leszeńka, jesteś jednak cyniczny. Czemu uczepiłeś się słowa „jeszcze”? Wszyscy jesteśmy śmiertelni, a ci, którzy są na pierwszej linii walki ze śmiercią, powinni być zawsze przygotowani na spotkanie z nią. Taki los.
Zebraliśmy się wszyscy wieczorem w różowej świetlicy. My, czyli klony, Lenoczka, doktor Błoch i oczywiście sam profesor. Jak przystało na przewodniczącego zebrania miał na sobie czarny, skromny garnitur, który uszyto mu na miarę w Paryżu w pracowni niejakiego Wadima, i liliowy krawat ze szpilką barwy miodowej.
Sami rozciągnęliśmy i nakryliśmy stół. Wszyscy pili szampana oprócz Oleżki, który nie powinien pić. Ujmując rzecz żartobliwie, będzie musiał jutro przepłynąć rzekę Ural. To taki stary dowcip o Czapajewie, który w niej utonął.
Oleżka próbował się uśmiechać. Drżała mu nerwowo powieka. W zeszłym roku przewrócił się i uszkodził ją sobie, prawdopodobnie naruszając podtrzymujący ją mięsień. Właściwie nie ma to dla nas znaczenia, ale wyróżnia chłopaka spośród innych. Zwrócił się szeptem do siedzącego po jego prawej stronie doktora Błocha i poprosił o jeszcze jeden zastrzyk.
– Głuptasku – odparł doktor z uśmiechem – chyba nie do końca mnie zrozumiałeś, że to by źle podziałało na twoją wątrobę. I bez tego jest przeciążona lekami, podawanymi, żeby zmniejszyć ryzyko odrzucenia narządu.
Nalał sobie kawy, ja również.
– Chrzanić to – syknął cicho Oleżka, nie wiadomo co mając na myśli.
Grzegorz Siergiejewicz oczywiście słyszał tę wymianę zdań. Ma wielkie uszy, które wyławiają, co trzeba. Jak radary.
– Wówczas nasza ofiara... – rzekł profesor – nasza ofiara stałaby się niepotrzebna, jak stare, znoszone obuwie. Przy okazji, dzieci, kto pierwszy wymieni autora tego aforyzmu? Obiecuję, że ten, kto odpowie prawidłowo, pójdzie w niedzielę na wycieczkę do ogrodu zoologicznego.
Wszyscy zaczęli rzucać nazwiskami, co rusz się myląc. Osobiście myślałem, że chodzi o Ilfa i Pietrowa, Leszeńka powiedział, że to Lew Tołstoj. Co kto akurat czytał, zaraz wymieniał swego ulubionego pisarza. Wreszcie Oleżka oznajmił:
– To z powieści Turgieniewa Ojcowie i dzieci.
– Brawo, zuch z ciebie! – pochwalił ucieszony profesor. – Nie bez przyczyny szczyciłem się tobą i stawiałem innym za wzór. Oczywiście, Turgieniew! Wstydźcie się, nieuki!
– Naprawdę pójdę w niedzielę do ZOO? – zapytał Oleżka.
Na twarzy miał wymuszony uśmiech, jakby rozumiał, że wszystko to są żarty, chociaż w tej chwili miał jednak nadzieję, że Grzegorz Siergiejewicz spełni obietnicę. Trzymał na stole obie dłonie zaciśnięte w pięści, tak mocno, że aż zbielały mu palce. Profesor się rozgniewał.
– Nie spodziewałem się tego po tobie! – rzekł, podnosząc głos. – Po kim, jak po kim, ale nie po tobie. Wyczuwam w twoich słowach bunt przeciwko tej świętości, w imię której żyjemy i umieramy tutaj razem z wami.
– Przepraszam – powiedział chłopak. – Tak mi się wyrwało.
– Człowiekowi zawsze wyrywa się to, co w nim głęboko ukryte – odparł profesor.
– Boję się – stwierdził Oleżka.
Nie powinien był tego mówić. Też się wystraszyłem. Co za wstyd!
Oleżka podniósł się ze swego miejsca i zaraz bezsilnie opadł z powrotem na krzesło.
– Proponuję zaśpiewać – zawołał profesor. – Jakąś starą, pogodną pieśń. Dawno z wami nie śpiewałem. Kto zacznie? Może ty, Iwanuszka?
Wzdrygnąłem się. Wyobrażałem sobie, że jestem niewidzialny i w niczym nie uczestniczę, obserwuję wszystko z daleka, jakby zza szyby. A okazało się, że wszyscy na mnie patrzą i czekają. Nie mogłem odmówić. Wiedziałem, że oczekują ode mnie czegoś podnoszącego na duchu. Zaśpiewałem więc piosenkę z bardzo starego filmu, którą Grzegorz Siergiejewicz bardzo lubił i nieraz z nami wykonywał.
Żył na świecie kapitan,
Każdy port rad go witał,
W oceanie wciąż brykał.
Kiedyś, gdy minął Chiny,
Chciały go zjeść rekiny,
Lecz wcale nie stracił miny!
Niektórzy śpiewali wraz ze mną, pozostali pili herbatę. Oleżka przymknął oczy, a powieka ciągle mu drżała.
– Przyjemnie znaleźć się w zgranym zespole – powiedział Grzegorz Siergiejewicz, gdy skończyliśmy śpiewać.
Wyjął dużą chusteczkę i wytarł nos. Nie z powodu kataru, lecz wzruszenia. Wierzcie mi, dobrze poznałem tego wielkiego i niezwykłego człowieka
– Tak więc pożegnajmy naszego kolegę – podjął profesor. – Trudno znaleźć właściwe słowa, aby wyrazić burzę uczuć, jaka mną owładnęła. Ludzie nie wymyślili jeszcze adekwatnych wyrażeń i zdań odpowiednich na taką okazję. Jutro nie będzie tu już Oleżki, znawcy twórczości Turgieniewa, dobrego i serdecznego człowieka. Kiedy będziemy pili herbatę, on wzniesie się ku wyżynom, pomknie ku gwiazdom jak prawdziwy meteor. Szczęście płynące z wywyższenia, wielkie zamierzenia, bezinteresowne poświęcenie – wszystkie te słowa pasują do naszego Olega. Wstań, synu, i zmierzaj ku szczytom!
Głos profesora uwiązł w gardle, dlatego ten urwał przemowę i usiadł na swoim miejscu. Machnął dłonią, zachęcając innych do przemówienia z wyimaginowanej trybuny.
– A teraz – pospiesznie zaczęła oddziałowa Lena rwącym się głosem – pewien człowiek oczekuje na wyrok losu. To wielki człowiek, cenny dla ludzkości, dla nas wszystkich! Jest marszałkiem sił powietrznych, obrońcą granic naszej ojczyzny. Jeśli Oleżka nie przyjdzie mu z pomocą, jego godziny będą policzone, a to oznacza, że granice nasze staną się nieszczelne. Wrogowie zaczną do nas wpełzać ze wszystkich stron... Nie, już nie mogę, po prostu nie mogę!
– Siadaj – powiedział do niej Wołodia.
Nie może sam wstawać, porusza się w fotelu, dopasowanym do jego torsu. Kocha Lenę i chciałby się z nią ożenić, lecz Grzegorz Siergiejewicz powiedział mu szczerze przy wszystkich, że perspektywy są niezbyt optymistyczne. Medycyna jest wobec niego kompletnie bezsilna. Powinien jednak się trzymać, pozostał mu w końcu mózg, a także wciąż sprawne, choć nieco osłabione, serce. Lenoczka usiadła przy nim. Uważa się za jego narzeczoną. Sprawiają oboje wrażenie, jakby wkrótce mieli się połączyć węzłem małżeńskim, chociaż sami w to chyba nie wierzą. Nikt się z nich nie śmieje, oprócz Leszeńki. Czasami on mnie naprawdę wkurza, do tego stopnia, że mam ochotę rozwalić mu łeb, chociaż sami wiecie, jaka u nas panuje dyscyplina wewnętrzna! W końcu okaleczenie któregoś z nas spowoduje nieodwracalne konsekwencje dla klonów, całego Instytutu, może nawet dla całej ludzkości. Jesteśmy przecież oddziałem szybkiej pomocy. Kiedy nic już nie może pomóc wybrańcom, których portrety wiszą w korytarzu naszego oddziału, kiedy czarna dziura znów zagraża cywilizacji, ruszamy do boju, jak paladyni w białych szatach świątobliwych mężów. Poświęcamy swoje życie, aby własnymi ciałami załatać wyrwę w zaporze chroniącej innych. Wybaczcie, że mówię tak kwieciście, lecz okoliczności wymagają wzniosłego stylu.
– Już czas – oznajmił doktor Błoch.
Był osobistym lekarzem Oleżki na czas przygotowań do bohaterskiego czynu.
– Zazdrościsz mi? – spytał mnie Oleżka.
– Chce jak najszybciej zastąpić Olega na bojowym posterunku – orzekł Leszeńka.
– Nie gadaj głupot – warknąłem.
Oleżka podniósł się, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Było mi wstyd za mojego brata. Nigdy, nawet na jedną sekundę, nie należy tracić panowania nad sobą.
Profesor zaśpiewał gromko:
Żył na świecie kapitan
Smakowity jak banan,
Wciąż przemierzał ocean!...
Zaśpiewaliśmy razem z nim bzdurną, lecz miłą i sympatyczną piosenkę. Potem podbiegłem do Oleżki i podtrzymałem go z prawej strony, podczas gdy po lewej uczynił to samo doktor Błoch.
– Chodź, braciszku – powiedziałem. – Wszyscy na ciebie patrzą!
Oleżka trochę się opierał, lecz nie czynił tego rozpaczliwie, lecz jak gdyby pro forma. Prowadziliśmy go jak przyjaciele, wyciągający z knajpy mocno podpitego klienta. Z każdym krokiem chłopak stąpał coraz słabiej, aż wreszcie całkiem obwisł na naszych rękach.
– Szybciej! – zawołał profesor. – Zostawcie go!
Wzdrygnąłem się i puściłem ramię Oleżki. Błoch nie zdołał go sam podtrzymać i Oleg padł na podłogę. Odskoczyłem w bok, lecz także straciłem równowagę i upadłem obok niego. Grzegorz Siergiejewicz i Lena pospieszyli na pomoc młodemu lekarzowi, chwycili Oleżkę pod pachy i za głowę i zawlekli do drzwi.
Wstydziłem się za brata, który skompromitował się do tego stopnia, i za samego siebie. Nie wiem, czemu mój mózg odczytał słowa profesora „zostawcie go” jako odnoszące się do mnie, chociaż wiedziałem, że – póki co – nie jestem zagrożony... Ach, cóż za niewłaściwe słowo: zagrożony! Skąd się wzięło w mej głowie? Co za żenada! Wstałem z podłogi i powiedziałem:
– Przepraszam, potknąłem się.
Nikt mnie nie słuchał. Niektórzy wrócili do stołu, wyjadać ciasteczka i cukierki, gdyż nie było już z nami lekarzy, którzy mogliby powstrzymać to wielkie żarcie i zaproponować nam coś innego. Ja także podszedłem do stołu i usiadłem na swoim miejscu.
– Chcesz zasłużyć na medal? – zapytał Leszeńka.
– Na nic nie chcę zasłużyć, robię po prostu to, co mi nakazuje sumienie.
Lekarze nie wracali, lecz nie musieli tego robić, skoro byli zajęci. W świetlicy nastała cisza wieczorna i zapanował spokój. Co nie znaczy, że nikt nie myślał o Oleżce ani tego nie przeżywał.
Kiedy Leszeńka zaproponował mi grę w szachy, usiadłem naprzeciw niego, lecz wciąż prześladowało mnie w myślach pytanie, dlaczego Oleżka wykazał taką duchową słabość? Nie spodziewałem się po nim czegoś takiego. Przeciwnik zrobił pierwszy ruch, ja uczyniłem to samo, bez zastanowienia. Tak rozegraliśmy początek, po czym obaj zamyśliliśmy się głęboko. Do rzeczywistości przywrócił mnie głos Leszeńki:
– Może pójdziemy spać?
– Zaraz.
Z sufitu zaczęła opadać drobna mżawka, najwidoczniej w świetlicy nastąpiła duża koncentracja wydzielanej przez nas parującej wilgoci. Profesor uprzedzał nas kiedyś o tym, lecz zapomniałem, jakie jest fizyczne wyjaśnienie tego zjawiska. Wołodia podjechał do nas na wózku i powiedział:
– Twój koń jest zagrożony.
– Przepraszam – powiedziałem i cofnąłem figurę.
– Zrobiłeś już ruch – rzekł na to Leszeńka.
– To przecież tylko towarzyska rozgrywka – sprzeciwiłem się.
– Z każdym dniem towarzystwo coraz bardziej się wykrusza – zauważył Wołodia.
– Jeśli będziemy takimi baranami jak Oleg, wkrótce nikt nie zostanie.
– A co proponujesz? – spytał tamten.
– Dla ciebie już za późno, i tak jesteś spisany na straty – odparł Leszeńka.
– To nie takie proste. Błoch zapewniał mnie, że uzdrowią moje nogi.
– Prędzej zrobią z nich dla kogoś protezy – uściślił Leszeńka.
– Czasami naprawdę mnie wkurzasz – powiedziałem.
– Ktoś musi wkurzać barany, zanim pójdą na rzeź.
– Właśnie dzisiaj! – oburzyłem się. – Wstyd mi za ciebie.
– A w czym ten dzień jest gorszy od innych? – zapytał Leszeńka. – Może właśnie dzisiaj należy powiedzieć sobie prawdę.
– Co rozumiesz przez prawdę? – usłyszeliśmy głos Wadimka.
Chociaż odróżniamy się między sobą, nasze głosy są podobne i nie mógłbym rozpoznać żadnego z nich przez telefon. Kiedy jednak jesteśmy razem w jednym pomieszczeniu, z zamkniętymi oczami mogę stwierdzić, kto mówi, Wienieczka, czy Oleżka.
– W rzeźni jest zawsze taki baran, który wiedzie stado za sobą. Mówi do krów i owiec: „Mieszkam tutaj od dawna. Tam, za rogiem, jest wspaniałe zielone pole ze świeżą trawą. Ruszajcie za mną, drodzy przyjaciele!”.
– Jaki ma to związek z Olegiem? – zapytał Wołodia.
– Żaden. Tylko jeszcze rok temu było nas tu osiemnastu. Obecnie jedenastu i pół. Jutro znów ubędzie jednego. Za rok na naszych kojach będą spać nowe klony. A ilu ich było przed nami?
– Jesteśmy pionierami postępu – odparłem. – Pierwszymi owocami eksperymentu.
– A nigdy cię nie zastanowiło, że galeria w korytarzu, przedstawiająca uratowanych na nasz rachunek, liczy sobie aż trzydzieści znakomitości? Jakim cudem mogły ich wszystkich uratować narządy sześciu czy siedmiu klonów?
Każdemu z nas zdarzyło się przeżywać chwile zwątpienia, a nawet lęku. I jedynym, co czyniło z nas jasno i trzeźwo myślących młodzieńców, była wiara w sens naszej egzystencji, zrozumienie wyjątkowości naszej sytuacji.
Oto, co powiedziałem moim bliźniaczym braciom, będąc pewien, że większość podziela mój punkt widzenia. Oprócz jednego. Cholerny Leszeńka!
– Baran idealista i patriota i tak pozostanie baranem – powiedział – a jego mięso nie stanie się od tego twardsze.
– Jak śmiesz tak mówić, kiedy nasz towarzysz i brat kilka metrów stąd przygotowuje się do jutrzejszego czynu!
– Nazywasz to czynem?
– Zabiję cię! – wrzasnąłem, zrywając się na równe nogi.
– Ciebie zabiją bez mojej pomocy – odparł. – Nawet nie zapytają, czy chcesz dalej żyć, ożenić się i mieć dzieci...
– To nasz obowiązek! – krzyknąłem.
– Kto ci to powiedział? – zapytał Leszeńka z krzywym uśmieszkiem.
Wszyscy się tak uśmiechamy, kiedy chcemy obrazić i rozzłościć przeciwnika.
– Tak powiedział... nasz nauczyciel, Grzegorz Siergiejewicz.
– A wiesz, ile dostaje za każde nasze ofiarne poświęcenie? Zastanawiałeś się nad tym?
Gdyby nie był to szczególny wieczór, gdyby nie pożegnanie z Oleżką, którego dopiero co zabrali od nas na zawsze, nigdy bym się nie rzucił na bliźniaka. Lubiłem Leszeńkę, nawet jeśli pobłądził. Ośmielił się jednak odebrać mi cel w życiu. Człowiek pozbawiony celu staje się gównem w przerębli. Nie bez powodu profesor często przytaczał przykłady z historii Związku Radzieckiego, a w pierwszym rzędzie z Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, która była najlepszym przykładem, że w każdym człowieku drzemie bohater. Powiedział nam kiedyś podczas szczególnie wzruszającego spotkania: „Chciałbym, żeby nasz Instytut nazwali uroczyście imieniem Aleksandra Matrosowa. Bohater ów własną piersią zasłonił otwór strzelniczy, poprzez który prowadził ogień wraży kulomiot”.
– Przestań kłamać! – krzyczałem, rzucając się na brata. – Przestań opluwać mój ideał!
Leszeńka, opędzając się przede mną, ciągnął swoje:
– Twój ideał pozostanie przy życiu i poprowadzi na rzeź kolejnych idiotów, jak ty!
– To nieważne, co stanie się ze mną, pragnę, żeby rozwijał się postęp, na którego czele stoi Grzegorz Siergiejewicz.
Zdawałem sobie sprawę, że moje słowa brzmią w gruncie rzeczy naiwnie, i było mi nieprzyjemnie słyszeć chichoty tych, którzy rozdzielali mnie i Leszeńkę.
Do pokoju zajrzał doktor Błoch.
– Co tu się dzieje? – krzyknął, stając w drzwiach, lecz nie wchodząc do środka.
Czasami mam wrażenie, że trochę się nas boi. Jakby wchodził do klatki z tresowanymi drapieżnikami.
W tej samej chwili zdołali nas rozdzielić, lecz siłą inercji nadal wymachiwaliśmy rękami, jakby zmagając się z niewidzialnym przeciwnikiem.
– Co tu się dzieje? – powtórzył Błoch sztucznie głośnym i wesołym głosem, który jednak załamał się przy końcu zdania. – Jakaś awantura?
– Nic się nie stało – odpowiedział jako pierwszy Wołodia. – Pokłócili się o szachy.
– To do was niepodobne – stwierdził lekarz. – Tacy opanowani ludzie, chluba naszego internatu.
– To przez szachy... zwykłe głupoty... – zapewniali pozostali.
– Nie chcecie, to nie mówcie – uciął doktor. – Proszę rozejść się do pokojów sypialnych.
Pokojami sypialnymi nazywa się u nas czteroosobowe izby. W każdej są tylko cztery koje i nic więcej. Ostatecznie, co mamy w nich robić oprócz spania? Niektórzy zabierają tam ze sobą gazety lub karty do pasjansa. W naszej sypialni jedna koja już drugi miesiąc stoi pusta. Z tym że Pietieńka nie spał z nami.
Położyliśmy się na kojach, a wtedy zgasło światło. Jeśli chcę, mogę jednak włączyć lampkę nocną, ale tylko na pół godziny, żeby nie psuć sobie oczu.
Moich sąsiadów, Brytanów, jak u nas żartobliwie nazywają Borysa i Gleba, coś zatrzymało. W ogóle byli milczący od samego rana, może dlatego, że przyjaźnili się z Olegiem. Kiedy położyłem się na wznak z rękami skrzyżowanymi na piersi, co jest dla mnie najlepszą pozycją relaksacyjną, ktoś wszedł do pokoju. Zaraz odgadłem, że to Grzegorz Siergiejewicz przyszedł życzyć nam miłych snów.
– Gdzie są Brytany? – zapytał.
– Gdzieś poleźli – odparłem – i zginęli.
– Leszeńka cię sprowokował – powiedział profesor i przysiadł na brzeżku w nogach łóżka. – Mnie także on niepokoi.
– Niepokoi? – zapytałem.
– Powiem szczerze – odparł – że niepokoi mnie sytuacja w grupie. Rozumiem, że są obiektywne przyczyny, jak przemęczenie i spadek liczebności w składzie osobowym. Wydaje mi się jednak, że jeden z was prowadzi konsekwentną działalność w celu zburzenia ducha jedności i współpracy w spójnym dotychczas kolektywie.
Grzegorz Siergiejewicz ma piękny głos. Niski, aksamitny, nadawałby się dla papieża. Myśl ta może wydać się wam śmieszna, ale przyjąłem ją poważnie. Cały zamieniłem się w słuch.
– Zdajesz sobie sprawę, jacy jesteśmy cenni dla ludzkości? I jeśli ktoś zechce podstawić nam nogę, poda w wątpliwość słuszność naszych poczynań... Gdybyś tylko wiedział, jak niepewna jest nasza przyszłość!
Jego oczy błyszczały w półmroku sypialni niezwykle łagodnym blaskiem.
– Mam wrażenie, że Leszeńce puściły nerwy. Wspaniały młody człowiek, twój brat i mój syn może stać się dla nas śmiertelnym zagrożeniem. Co się stanie, jeśli pobiegnie do moich wrogów? Nie masz pojęcia, ilu mam wrogów!
– Nie, nie pobiegnie! – wyrwało mi się.
– Przecież oskarża mnie o wyrachowanie?
– Nie!
– Kłamiesz, Iwanie! – powiedział bez ogródek.
Nie chciał nikogo obrazić. Po prostu uważał, że słowo dane żywicielowi powinno obowiązywać na całe życie. Nawet gdyby przestał istnieć żywiciel.
– To mój brat.
– Nie zrobię mu niczego złego, ale powinienem znać prawdę! Nie mogę pozostać nieświadomy, skoro od moich poczynań zależy wasze życie i życie drogich nam ludzi! Leszeńka nie chce zrozumieć, że swoim postępowaniem rzuca cień na ciebie i pozostałych niewinnych. Co ci więc powiedział?
Milczałem, gdyż nie chciałem zaszkodzić bratu. Lecz pozytywne uczucia, które tak umiejętnie wzbudził we mnie profesor, sprawiły, że otworzyłem swą duszę.
– Swoją drogą – powiedział Grzegorz Siergiejewicz, zniżając głos – nie chciałem ci tego mówić, lecz Leszeńka pozwala sobie brzydko wyrażać się o tobie. W obecności naszej Lenoczki nazwał cię śmierdzącym koziołkiem. Naturalnie...
Profesor wydobył chusteczkę i wytarł ze smutkiem nos. Naprawdę ze smutkiem. Zrobiło mi się go żal.
– Naturalnie, wolałem o tym nie opowiadać, ale powinniśmy spojrzeć prawdzie w oczy. Nie wiadomo, co gorsze dla jednostki: śmierć cielesna czy zdrada przyjaciela.
– No cóż – usłyszałem swój własny głos – to do niego podobne! O panu też mówił, że pan żeruje na naszej śmierci i dostaje od niej procent.
Szybko się opamiętałem i znowu zamilkłem, lecz zło już się stało. Tak oto upodobniłem się do Leszeńki. W czym byłem teraz lepszy od niego?
– Jak wielu to słyszało? – zapytał naukowiec.
– Prawie wszyscy – przyznałem.
Grzegorz Siergiejewicz wstał i podszedł do okna. Jego zazwyczaj wyprostowana sylwetka mocno się przygarbiła.
– Jestem przygnębiony – powiedział, patrząc w ciemność za oknem. – Rozgoryczony, gdyż widzę daremność moich starań.
– Niech się pan nie denerwuje – odparłem. – Wyrwało mu się to przypadkiem, on wcale tak naprawdę nie myśli. W gruncie rzeczy to dobry chłopak.
– Wszyscy jesteście dobrzy – stwierdził profesor – ale żaden z was, włącznie z tobą, nie przyszedł do mnie i nie wyznał szczerze i otwarcie: jeden z nas sprzedał cię, nauczycielu, za trzydzieści srebrników.
– A kto mu da te trzydzieści srebrników? – zdziwiłem się.
– Znajdą się tacy, co chętnie wbiją nóż w moje plecy.
– On jest nieprzekupny.
– Nie ma ludzi nieprzekupnych, mój przyjacielu.
– Niech pan go za to nie karze!
– Nie mam moralnego prawa skazywać kogokolwiek. Nawet jeśli ten osobnik zachwiał podstawami naszej działalności, postaram się powstrzymać... Ale zemsta bywa słodka!
Niczego nie udawał! Mój bóg, mój nauczyciel, pan mego życia miał zamiar zemścić się na jednym z bezsilnych tworów swego geniuszu!
– Nie! – rzekł, odwracając się szybko w moją stronę. – Nie!
Niczego nie zdążyłem odpowiedzieć, ponieważ dobiegł nas skądś straszny, nieludzki, głuchy wrzask. Cóż to za stworzenie mogło tak wyć na zewnątrz? Zaraz potem rozległ się tupot nóg, drzwi rozwarły się i do pokoju wpadli moi współlokatorzy, Brytany. Zastygli w pół kroku pośrodku sypialni, nie spodziewając się zastać tutaj profesora, który zapytał:
– Co się stało?
Krzyk za drzwiami urwał się w jednej chwili.
– Myśmy nie chcieli – odpowiedział Rudy Brytan w rudawej kurtce.
– Czego nie chcieliście, do diabła?!
– Tylko zajrzeliśmy do boksu, żeby się pożegnać...
– A Oleżka nas zobaczył i zaczął się zrywać – dodał Czarny Brytan.
– Uciekliśmy, a on prawie wyskoczył za nami. A kiedy zaczęli go kłaść na powrót, on tak strasznie krzyczał... Ale myśmy nie chcieli!
– Rozumiem – rzekł krótko profesor.
I opuścił sypialnię. Chociaż byłem przytłoczony rozmową z naukowcem, znalazłem w sobie jeszcze dość sił, żeby zapytać naszych łotrzyków, co też ich podkusiło, by zaglądać do „Czyśćca”? To przecież zabronione!
Wszystkie zakazy są umowne, jak ludzkie imiona. Z czasem nie dokopiesz się już, skąd wzięło się dane tabu, od dawna funkcjonujące na Ziemi.
„Czyśćcem” nazywa się boks, w którym bohater mający złożyć ofiarę spędza ostatnią dobę lub noc. Podlega tam pełnej dezynfekcji i zostaje nafaszerowany zastrzykami oraz innymi środkami usypiającymi mózg.
Coś tym razem źle zadziałało. Może sprawiło to pojawienie się Brytanów. Co ich napadło, żeby zaglądać tam po nocy? Przecież pożegnaliśmy się już z Oleżką, nie żałując wielkich słów. Zostało mu powiedziane wprost, że następnego dnia o ósmej rano jego młoda, zdrowa wątroba będzie wyjęta i przeszczepiona zagrożonemu marskością, nieuleczalnie choremu marszałkowi Paraskudiejkinowi, dowodzącemu specjalnymi siłami rakietowymi, znającemu tak wiele tajemnic państwowych, że najzwyczajniej nie wolno mu umrzeć. Ojczyzna tego nie przetrzyma. Nie ma już tutaj nic do dodania. Kto poleciał pierwszym odrzutowcem? Kto wyprowadził z Leningradu osiemdziesięcioro dzieci podczas najgorszego bombardowania? Właśnie on: Aleksander Akimowicz! Mówiła mi kiedyś sanitariuszka Oksana, że w ich szkole wisiały portrety Paraskudiejkina, Pokryszkina, Czkałowa i Lewaniewskiego. Potem tego ostatniego zamienili na Kamanina, gdyż okazało się, że poprzedni bohater nawiał do USA. Lecz tak opowiadała sanitariuszka, prosta kobieta bez dyplomu.



Dodano: 2007-10-05 15:33:21
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS