W „Bożej klepsydrze” Jack McDevitt przenosi nas po raz kolejny do świata całkiem nieodległej przyszłości, znanego polskiemu czytelnikowi z powieści „Boża maszyneria”. Jednakże osoby, które nie miały przyjemności przeczytać tej książki, wydanej u nas około dziesięciu lat temu, nie powinny się obawiać. Choć obie książki łączy postać Priscilli „Hutch” Hutchins, to ich fabuła jest niepowiązana i lektura jednej książki nie wymaga znajomości drugiej. Mało tego, w „Bożej klepsydrze” niemal nie ma odwołań do fabuły poprzedniczki – a jak już się pojawiają, to są wyjaśnione.
We wszechświecie ma nastąpić niespotykane zjawisko – kolizja dwóch planet. Zafascynowana tym wydarzeniem grupa naukowców wyrusza w pobliże Maleivy III, zwanej także Deepsix (taki też jest oryginalny tytuł książki), by obserwować jej zagładę z w zderzeniu z Morganem – gazowym olbrzymem. To, co początkowo miało być obserwacjami z dużej odległości zmienia się, gdy na Deepsix naukowcy odkrywają ślady obcej cywilizacji. Na powierzchnię wysłana zostaje grupa mająca na celu zbadać i uratować jak najwięcej artefaktów nieznanej rasy. Sytuacja się komplikuje, gdy lądowniki zostają zniszczone w wyniku trzęsienia ziemi, a na statkach na orbicie nie ma następnych. Bohaterowie muszą w ciągu zaledwie kilka dni znaleźć sposób na wydostanie się z planety. Rozpoczyna się wsteczne odliczanie...
Akcja powieści zawiązuje się w wolnym tempie, powiedziałbym nawet, że w trochę zbyt wolnym. Jednakże, gdy już czytelnik przebije się przez przydługawy wstęp, tempo wydarzeń przyspiesza, a miejscami gna na złamanie karku. Wystarczy się tylko trochę przemęczyć na początku, by później wraz z bohaterami odmierzać uciekający w zawrotnym tempie czas. Dreszczyku emocji dodaje fakt, że stawką jest ich życie.
Na fabułę „Bożej klepsydry” składają się dwa główne wątki. Przede wszystkim czytelnik śledzi kolejne pomysły i próby uratowania grupy znajdującej się na powierzchni Deepsix. Jedne są mniej, a inne bardziej wiarygodne, co nieco przeszkadza w odbiorze książki. Nie mam nic przeciwko fantastycznym rozwiązaniom, nawet w science-fiction, ale chciałbym, żeby nadano im chociaż pozory prawdopodobieństwa. Choć McDevitt tego próbuje, mnie do końca nie przekonał.
Drugi, pozostający nieco w tle wątek, to eksploracja planety, odkrywanie tajemnic jej upadłej cywilizacji i walka o przetrwanie z miejscową florą i fauną. Trochę żałuję, że te elementy zostały przyćmione przez misję ratowania ludzkiego życia, stanowią zaledwie tło dla większego dramatu. Moim zdaniem byłby to równie dobry, a może i lepszy motyw przewodni powieści. Może i mam słabość do odkrywania nieznanego i wizji obcych światów, ale czyż to nie jest ciekawsze od kolejnej thrillerowatej fabułki, gdzie niemal do ostatniej chwili drżymy o życie bohaterów? Przecież i tak z góry wiadomo jak to się skończy...
McDevitt próbował także przemycić trochę ambitniejszych treści. Słowami bohaterów rozważa sprawy dotyczące zagłady cywilizacji i całych światów. Jest trochę teologii, trochę kosmogonii. Są to jednak tylko próby, w dużej mierze nieporadne. A potencjał jest, objawia się choćby w komentarzach jednego z bohaterów – cynicznego dziennikarza Gregory’ego MacAllistera.
„Boża klepsydra” to porządne science-fiction nastawione na akcję, choć z ambicjami na coś więcej. Niestety, przynajmniej w moim odczuciu, próby nadania powieści drugiego dna się nie powiodły. Choć książkę czyta się przyjemnie i szybko, to brakuje w niej elementów, które spowodowałyby refleksję, czy też po prostu sprawiłyby, że książka pozostanie w pamięci na dłużej. McDevitt serwuje całkiem przyzwoitą rozrywkę, ale niewiele ponadto.
Ocena: 6/10
Autor:
Shadowmage
Dodano: 2007-07-29 14:55:33