Fragment posłowia Andrzeja Pilipiuka.
Nie nawykłem pisać komentarzy do własnych utworów. Tekst literacki powinien bronić się sam. W tym konkretnym przypadku uznałem to jednak za niezbędne. Nie chcę zanudzać nikogo opisem moich szkolnych perypetii. Nie czas i nie miejsce na to. Wypada jednak podsumować jakoś dwadzieścia lat spędzonych nad tą książką.
„Norweski dziennik” zacząłem pisać zimą 1986 roku. Byłem w szóstej klasie podstawówki. Kontynuowałem tę pracę przez kolejne siedem lat. Wersję prawie ostateczną stworzyłem już u progu studiów. Potem książka głównie leżała i czekała lepszych czasów, a ja w wolnych chwilach sobie przy niej dłubałem.
Ta powieść to efekt chęci zapisu przedsennych wizji. To próba spisania relacji z krainy, do której wycofywałem się przed ohydną rzeczywistością kolejnych szkół. Wspomnienia chłopca, który nie mogąc uciec fizycznie, podjął próbę wędrówki w głąb własnej wyobraźni. I który zaszedł zdecydowanie za daleko. Życiorys alternatywny: to przeżyłem, gdy byłem wewnątrz swojej głowy.
„Norweski dziennik” to także zapis choroby. Dziś, gdy czytam pierwsze, bardzo niedoskonałe jeszcze wersje, z prze rażeniem znajduję setki detali wskazujących na głęboką depresję piszącego. Zderzam się z moimi o bsesjami i szkolnymi lękami.
Z mojego „dzisiaj” patrzę na siebie „wówczas”. Po drugiej stronie zapisanych maczkiem zeszytów widzę nastolatka ignorowanego przez rówieśników i za szczutego przez nauczycieli. Wrażliwego dzieciaka wdeptanego w masę, doprowadzonego na skraj obłędu. Chłopca, który tylko szczęśliwym trafem zdołał wrócić do rzeczywistości. Dziś widzę to równie wyraźnie jak wtedy. Tylko pracowite skrobanie w kolejnych brulionach uratowało mnie przed autodestrukcją. Ocaliłem fragmenty duszy, tworząc kopię zapasową i ukrywając ją w małym drewnianym domku nad fi ordem.
Dodano: 2007-06-30 17:54:06