NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Heinlein, Robert A. - "Luna to surowa pani" (Artefakty)

Ukazały się

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)


 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Hufflepuff)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Ravenclaw)

Linki

Ringo, John - "Księżniczka buław"
Wydawnictwo: ISA
Data wydania: Maj 2007
ISBN: 978-83-7418-145-7
Oprawa: miękka, bez obwoluty
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 352



Ringo, John - "Księżniczka buław" #5

Rozdział piąty
Kiedy otworzył klapę bagażnika nieoznakowanego wozu policyjnego, Barbara gwizdnęła i nachyliła się nad otwartym kufrem samochodu. Kelly starał się tego nie zauważać, ale musiał przyznać, że mogła poszczycić się „wdziękami” nie tylko z przodu.
– Na co ci AR-10? – spytała, wrzucając torbę do środka. – To zwykły karabin czy wersja w pełni automatyczna? Nieważne. Na pewno automat. Poznaję po oznaczeniach na kolbie. I do tego powtarzalna, przeładowywana ruchomym łożem, strzelba kalibru .12?
– Do polowania na jelenie – odparł Kelly, wzruszając ramionami, gdy dziewczyna się wyprostowała.
AR-10 to .308-kalibrowa wersja sprawdzonego karabinu M-16. Właściwie zaprojektowano ją tak, aby naśladowała w działaniu M-16A2, ale potrzebowała znacznie cięższej amunicji. W M-16 wykorzystywano wysokoprędkościowe pociski 5,56 milimetra, natomiast w AR-10 używano wysokoprędkościowych pocisków 7,62 milimetra. Amunicja do M-16 miała ranić, a nie uśmiercać człowieka. Amunicja do AR-10 służyła do zabijania.
– Tak, jasne – parsknęła Barbara. – Wiesz, że ta broń zwykle zacina się co dziewięć strzałów?
– Zauważyłem – przyznał Kelly.
– Ma zbyt mały przepływ wsteczny gazów – oznajmiła Barbara ze wzruszeniem ramion. – I lufa się zanieczyszcza. Naprawdę źle robi się po stu strzałach. Jest pewien rodzaj prochu, który niweluje ten efekt, ale niewiele pocisków kalibru .308 produkuje się z jego użyciem. Ta broń potrzebuje też lżejszej sprężyny zderzakowej.
– Poważnie? – rzucił Kelly. – Gdybym musiał wystrzelić ponad pięćdziesiąt kul, oznaczałoby to, że znalazłem się w niewłaściwym miejscu. Jestem detektywem, nie członkiem jednostki taktycznej. A nie wydaje mi się, żeby nawet oni wystrzeliwali więcej niż pięćdziesiąt kul w każdej sytuacji. Skąd wiesz tak dużo o AR-10?
– Nie wszystko złoto, co się świeci – odparła z uśmiechem, po czym rzuciła mu swoją torebkę.
Kelly ją chwycił, natychmiast wyczuł dodatkowy ciężar i zmarszczył brwi.
– To całkowicie niezgodne z prawem stanu Luizjana – obwieścił, rzucając jej torebkę z powrotem. – Lepiej żeby nie złapał cię z tym jakiś miejscowy gliniarz. Inaczej wylądujesz w tutejszym pudle. A to nie byłoby najlepsze rozwiązanie.
– Mam zezwolenie na noszenie broni w stanie Missisipi – powiedziała Barbara. – Luizjana podpisała z Missisipi obustronne porozumienie w tej sprawie, więc wolno mi. Ale chociaż nie należę do osób, które stawiają opór przy aresztowaniu, myślę, że zrobiłabym to, gdybym miała stanąć przed miejscowym wymiarem sprawiedliwości. Od razu nasuwają mi się skojarzenia z „filmami więziennymi”... I nie podoba mi się zastępca szeryfa.
– Jako zawodowy oficer policji oczywiście uważam, że opór przy aresztowaniu jest naganny – podkreślił Kelly. – Jednak jako istota myśląca sugerowałbym zastosowanie wszelkich niezbędnych środków, może z wyjątkiem broni, aby uniknąć aresztowania przez szeryfa Mondaine’a. Pytanie tylko, czy potrafisz używać broni. Bo jeśli nie, nie powinnaś pakować jej do torebki.
– Przypuszczalnie wystrzeliłam z tego dziesięć razy więcej kul niż ty ze swojego służbowego pistoletu – odrzekła Barbara. – Także na strzelnicach. Nie żebym miała ostatnio szczególnie dużo okazji. Ale jeśli już do czegoś mierzę, strzelam. Choć to ostateczność. Mam też inne umiejętności, które wypróbuję na tobie, jeśli będziesz robił aluzje do mojego wyglądu.
– Kim ty właściwie jesteś, Barbaro Everette?
– Tak jak mówiłeś – odpowiedziała zamyślona. – Jestem typową „matką Amerykanką”. Zapragnęłam zrobić sobie jeden luźny weekend, w czasie którego nie musiałabym się nikim opiekować. Tylko jeden. I wylądowałam tutaj – powiedziała, wskazując wokoło rękami. – Tutaj! Na szczęście mój ojciec uważał, że jego dziewczynki powinny umieć się bronić.
– No dobrze – skwitował to Kelly. – Zatem zastanówmy się, na czym stoimy. Przypuszczam, że twój telefon komórkowy nie działa?
– Nie – odparła. – Nie ma tu sieci. Już pytałam.
– W takim razie musimy znaleźć automat telefoniczny.
– Jest przy Piggly Wiggly.
Przy Piggly Wiggly Kelly kupił kartę telefoniczną i poszedł z nią do aparatu. Tymczasem Barbara udała się do pobliskiego sklepu i kupiła własną kartę, mały czarny plecak, sześciopak butelkowanej wody, kilka pepsi w półlitrowych butelkach, paczkę lodu i parę batoników energetycznych. W razie najgorszego przetrwa dzięki temu cały tydzień. Zmierzając ku wyjściu, zatrzymała się na moment w dziale farmaceutycznym i wzięła trochę tylenolu i claritinu-D.
Kiedy zapłaciła za zakupy, minęła Kelly’ego, który wciąż rozmawiał przez telefon, i poszła do Piggly Wiggly, żeby skorzystać z toalety, która na szczęście okazała się dość czysta. Wysypała połowę lodu do zlewu, a do połowy opróżniony woreczek umieściła w plecaku, po czym wsadziła do niego napoje. Następnie włożyła batoniki energetyczne i leki do bocznych kieszeni i ostrożnie ułożyła odpadki na wierzchu przepełnionego śmieciami kosza.
Gdy wyszła na zewnątrz, Kelly zwolnił już telefon, mogła więc zadzwonić do domu. Nadal nikt nie odbierał, zostawiła zatem kolejną wiadomość i zadzwoniła do Marka na komórkę. Bez odpowiedzi. Prawdopodobnie ją wyłączył.
Chciała go poprosić, żeby po nią przyjechał i zabrał ją do domu. Ta nędzna mieścina już sama w sobie była wystarczająco okropna. Nędzna mieścina z zatwardziałym gliniarzem, który chciał, żeby pomogła mu przetrwać, wydawała się jednak znacznie gorsza. Szkolono ją, jak przeżyć w każdych warunkach i radzić sobie z niebezpiecznymi sytuacjami. Pierwszą lekcją we wszystkich szkołach sztuk walki jest lekcja biegania. A tutaj wszystko jej podpowiadało, że powinna uciekać.
Mark jednak z pewnością nie dałby rady po nią przyjechać, a nawet gdyby, to taka przejażdżka stałaby się koszmarem dla obojga, a ona płaciłaby za nią słono przez długie lata.
Nie, musiała po prostu poczekać, aż naprawią jej auto, albo wymyślić plan alternatywny. Wystarczyłoby zadzwonić do ojca i polamentować mu do słuchawki. Z pewnością w ciągu godziny znalazłby się na pokładzie samolotu do Nowego Orleanu, a za dziesięć godzin dotarłby na miejsce. Myśl o tym przynosiła jej pewne ukojenie, ale nie mogła tego uczynić, tak samo jak nie mogła ściągnąć tu Marka. Była już dużą dziewczynką, która z własnej woli wybrała się na weekendową wycieczkę. Sama musiała wydostać się z tego pipidówka.
Najchętniej żywa. Gdyby wiedziała, że jest w niebezpieczeństwie, wykonałaby ten telefon. Ale z drugiej strony, przecież gdyby detektyw Lockhart choćby podejrzewał, że coś jej grozi, sam bezzwłocznie wywiózłby ją z miasteczka.
– Rozmawiałeś ze swoim szefem? – spytała, kiedy odwiesiła słuchawkę.
– Tak, z porucznikiem Chimotem – odrzekł Kelly, zmartwiony. – Powiedziałem mu, co tu się moim zdaniem święci, a on przyznał, że to wszystko jest mocno podejrzane. Poinformowałem go także, że zamierzam zostać tu na noc i wrócić rano. Nie sądzę, żeby nagle ujawniło się dobre wcielenie zastępcy szeryfa.
– Ja też nie – odparła Barbara z grymasem na twarzy. – Co teraz zrobisz?
– Rozejrzę się i popytam. Przekonam się, czy jest tu ktoś, kto nie będzie próbował mnie zbyć.

* * *
– Poruczniku Chimot, nazywam się Augustus Germaine.
Chimot otrzymał telefon od dyrektora FBI z informacją, że odwiedzi go jeden z konsultantów Federalnego Biura Śledczego i że powinien wysłuchać gościa oraz dać wiarę jego słowom. Nieważne, jak niewiarygodne by mu się wydały.
FBI i miejscowa policja utrzymywali chłodne stosunki. W niektórych sprawach, takich jak porwania, Federalne Biuro Śledcze miało władzę nadrzędną. Oznaczało to, że jakiś zadufany szczyl prosto z akademii mógł wydawać polecenia wszystkim policjantom pracującym nad daną sprawą, łącznie z szefem policji. Na ogół agenci zachowywali się uprzejmie, ale wystarczająco wielu było tak upierdliwych, że miejscowa policja rzadko się cieszyła, że FBI wsadza swoje trzy grosze. Federalni mieli doskonałe zaplecze i niezwykle przydatne zasoby ludzkie, ale prawdę mówiąc, większość spraw, które „nadzorowało” FBI, rozwiązywali lokalni detektywi świetnie znający zarówno teren, jak i wszystkich miejscowych graczy.
FBI nie przejęło sprawy Rozpruwaczy, ale Chimot wiedział, że wszystko ku temu zmierza. Podejrzewał, że „konsultant” właśnie mu to oświadczy. Tylko tego pragnął, aby usłyszeć takie słowa z ust jakiegoś nieopierzonego absolwenta akademii.
Germaine jednak okazał się kimś zupełnie innym.
– Panie Germaine – rzekł Chimot, wstając i podając mu dłoń. – Miło pana poznać.
– Wątpię – odparł Germaine bez ogródek, krótko, ale silnie potrząsając jego ręką. – Wasz wydział zaliczył parę scysji z FBI i Departamentem Sprawiedliwości, a w naszych wzajemnych kontaktach brak miłości. Ale to akurat nie ma znaczenia przy tej sprawie. Liczą się natomiast „szczególne okoliczności”.
– Jakie „szczególne okoliczności”? – spytał Chimot, siadając. Przechylił głowę z zaciekawieniem, słysząc ton głosu gościa; Germanie wypowiadał słowa tak, jakby używał wielkich liter.
– Niektóre dochodzenia przybierają osobliwy kierunek – wyjaśnił Germaine, zajmując krzesło. – Wytłumaczę panu, co właściwie dzieje się w tym przypadku. Pod koniec rozmowy zorientuje się pan, że nie może przekazać tych informacji nikomu innemu, ponieważ każdy musiałby uznać, że odbiło panu z powodu stresu. Nawet gdyby pana kusiło, żeby się tym z kimś podzielić, lepiej nie próbować. Ponieważ my nie zdradzamy tych informacji. I kropka. Zrozumiano?
Chimot spojrzał w przeszywające czarne oczy i skinął głową, zimny dreszcz przeszedł mu po plecach.
– To nieco nietaktowne – zauważył. – Czy nie powinno się najpierw spytać, czy ktoś chce się tego dowiedzieć?
– Nie – odparł konsultant. – Ponieważ jeśli ktoś to musi wiedzieć, to mu się to po prostu oznajmia. Zazwyczaj wszyscy trzymają język za zębami z powodów, które wkrótce staną się dla pana oczywiste. Czy jak na razie wszystko jasne?
– Tak.
– Jest pan palaczem, poruczniku – stwierdził Germaine, wykrzywiając jeden policzek w grymasie uśmiechu. – Proszę, niech pan zapali. Dym papierosowy mi nie przeszkadza.
– W tym budynku obowiązuje zakaz palenia – zaznaczył Chimot.
– Ma pan popielniczkę z pochłaniaczem dymu na spodzie szuflady po pańskiej lewej stronie – oświadczył Germaine. – I zazwyczaj otwiera pan okno, żeby nie zakopcić pomieszczenia. Proszę się nie krępować. Choć byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan zostawić sobie łyka jima beama z butelki w tej samej szufladzie na koniec naszej rozmowy.
Chimot łypnął na niego krzywo, ale wyjął popielniczkę i zapalił marlboro.
– Słucham – rzucił, kiedy zaciągnął się dymem.
– FBI angażuje się w większość dochodzeń dotyczących seryjnych zabójstw niemalże tak długo, jak w porwania. Są wśród nich sprawy, które nie interesują federalnych, ale interesują nas. Większość seryjnych morderców to po prostu źli ludzie, którzy dla poczucia siły kontrolują i zabijają swoje ofiary. Niekiedy jednak w grę wchodzą „szczególne okoliczności”. „Szczególne okoliczności” to taki wynikający z ostrożności eufemizm stosowany w FBI na określenie zjawisk paranormalnych. Mam kontynuować?
– Oczywiście – zachęcił Chimot. – Gdyby był pan nienormalny, dyrektor nie kazałby mi z panem rozmawiać.
– Jestem szefem na Europę i Amerykę pewnej organizacji, która wspiera dochodzenia związane z występowaniem „szczególnych okoliczności”. Mamy umowę, zgodnie z którą dzielimy się informacjami z FBI i pomagamy im w niektórych śledztwach. Podobne umowy zawarliśmy z Interpolem i Scotland Yardem. Od czasu do czasu pracujemy także z lokalnymi władzami. W tym przypadku nie byliśmy zainteresowani udziałem w śledztwie aż do chwili, gdy laboratorium kryminalistyczne FBI zidentyfikowało jedną z próbek nasienia jako nienaturalne DNA. To znaczy DNA nadnaturalnej istoty, która objawia się na ziemi. Łuska, która wcale nie zginęła z laboratorium, lecz po prostu trafiła do nas, należała do inkarnacji istoty o imieniu Almadu. Zna pan to imię?
– Nie – zaprzeczył Chimot, w głowie kręciło mu się nie tylko od nikotyny. – Pan mówi poważnie?
– Śmiertelnie poważnie – podkreślił Germaine. – Almadu to bóstwo, które jako pierwsi rozpoznali Babilończycy. Jeden z siedmiu potworów przyzwanych przez boginię Tiamat podczas walki z Mardukiem. Istnieją wskazówki, że istotę tę wymieniono w zaratusztriańskich traktatach religijnych jako jednego z dewów, zniszczonych przez Aleksandra w Persepolis. Prawdopodobnie kojarzono ją z Lilith, bóstwem, które w rzeczywistości mogło być boginią Tiamat/Kali. Wodne bóstwo zazwyczaj przedstawia się jako skrzyżowanie ryby ze smokiem. Wymaga ono ludzkich ofiar i często uprawia seks z ludźmi składanymi w ofierze. Niekiedy rozmnaża się przy pomocy zwykłych kobiet i tworzy krzyżówki obu ras, mające wiele cech płazów. Nie wyglądają one zupełnie jak ludzie, ale mogą uchodzić za nich w słabym świetle. Ostatnia awatara Almadu pojawiła się w latach dwudziestych XX wieku w Massachusetts i stworzyła całą kolonię takich krzyżówek. Sądziliśmy, że zostały zniszczone, a Almadu przepędzony. Najwidoczniej jednak ktoś sprowadził go z powrotem z Krainy Umarłych. To właśnie on wybebesza wasze ofiary.
– Twierdzi pan, że jakiś rybi bóg grasuje w okolicy i gwałci, a następnie morduje dziwki? – dopytywał się Chimot. – Ma pan rację. Nie powiem o tym nikomu. Pomyśleliby, że oszalałem. Szczerze mówiąc, wątpię, czy pan jest przy zdrowych zmysłach.
– Poruczniku... pracuję w tej organizacji od dawna i widywałem rzeczy, od których pan by stracił rozum – wyznał spokojnie Germaine. – Almadu to jeszcze nic strasznego, choć to koszmar. Pełnopostaciowe fizyczne wcielenie pochłania ogromną ilość energii; więcej niż moim zdaniem zdołałoby dotychczas zdobyć. Zatem albo demon ma ogromną grupę wyznawców, liczącą co najmniej dziesiątki tysięcy osób, albo dokonano znacznie więcej morderstw i złożono więcej ofiar, niż pan podejrzewa. Przeszukałem kryminalistyczne bazy danych i wydaje mi się, że w różnych miejscach w Luizjanie i Missisipi zaginęło około sześćdziesięciu ulicznic. Oczywiście trudno to jednoznacznie stwierdzić – przecież ludzie znikają z ulicy i zmieniają nazwiska – ale to znacznie lepiej tłumaczyłoby istnienie pełnopostaciowej inkarnacji niż zaledwie pięć ofiar. Jako pełne wcielenie demon może zacząć korzystać ze szczególnych mocy, których wcześniej nie miał. Spodziewałbym się też wzrostu liczby wyznawców. Podejrzewam, że wkrótce opuści te rejony i przeniesie się gdzieś, gdzie będzie mógł zbierać kolejne ofiary, nie rzucając się w oczy. Oczywiście, chcielibyśmy temu zapobiec.
– Po co więc pan mi to mówi? – spytał Chimot.
– Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli zbliżycie się do miejsca kultu demona, napotkacie opór wykraczający poza wszystko, z czym do tej pory mieliście do czynienia. Można to porównać z atakiem na grupę fanatycznych terrorystów, bo pod wieloma względami akolici zachowują się tak jak organizacja terrorystyczna. A na całej ziemi nie istnieje policyjna jednostka taktyczna przygotowana do tego, by zmierzyć się z Almadu. Niewiele ziemskich rodzajów broni zdołałoby wyrządzić mu krzywdę. Jest podatny na działanie ognia i elektryczności, lecz strzały z broni palnej tylko go rozwścieczają. Ponadto potrafi rzucać urok na ludzi i sprawiać, że wierzą w niego jako w dobrego boga; może kontrolować ich działania i tak dalej. Woli składanie ofiar niż morderstwa, ale nie ma nic przeciwko temu, żeby zaczarować napastników i pożreć ich, jednocześnie wykradając im dusze, które potem służą mu w Krainie Mroku.
– Tak właśnie postąpił z ofiarami? – spytał Chimot, przełykając ślinę.
– Tak – odparł Germaine. – Jest jeszcze jeden problem. Każdemu, kto się do niego zbliży, grozi wielkie niebezpieczeństwo. Nie dysponuję w tej chwili odpowiednio wyszkolonymi agentami, których mógłbym od razu przydzielić do tej sprawy. Jedyną obroną przed mocą, którą włada Almadu, jest żarliwa wiara w innego boga. Katolicki ksiądz, pastor protestancki czy też wiccański wysoki kapłan lub kapłanka, o ile naprawdę wierzą, zyskują ochronę przed jego wpływem. Mogą kanalizować tarczę ochronną przeciwko niemu. Tylko oni to potrafią. Moi ludzie także byliby do tego zdolni, gdybym akurat miał agentów takiego formatu. Jednak przeciętny gliniarz jest równie bezbronny, jak gdyby znalazł się w środku strzelaniny bez kamizelki kuloodpornej. Musi pan to zrozumieć. To ważne. Rozumie pan?
– Słyszę wszystko – przyznał Chimot. – Ale ciężko mi w to uwierzyć.
– To prawdziwy problem – podkreślił Germaine z uśmiechem. – Agent musi nie tylko przejawiać fundamentalną wiarę w istnienie zła jako odrębnej siły, ale także wierzyć, że istnieje równoważna siła dobra, która zdoła zwyciężyć zło. Bez takiej wiary każdy agent czy policjant jest całkowicie bezbronny.
– Cholera – rzucił Chimot, potrząsając głową. – Mamy problem.
– To znaczy? – spytał Germaine.
– Trafiliśmy na pewien trop w tej sprawie – rzekł porucznik, przełknął ślinę i wyjął papierosa. – Zniknęła osoba, która rozmawiała z jedną z ofiar. A teraz przyszło mi do głowy, że jeden z naszych informatorów wspominał, że Carlane babrze się w „pradawnej magii”. Mamy powody podejrzewać, że wrócił w swoje rodzinne strony, na bayou... – Policjant przerwał i spojrzał na Germaine’a, unosząc brwi.
– Awatara ma tam dostęp do wody i prawdopodobnie do oceanu – orzekł Germaine, kiwając głową. – Praktycznie każde miejsce w Luizjanie pasuje do takiego opisu, ale można logicznie założyć, że demon powinien znajdować się w samym sercu tego obszaru. Proszę mówić dalej.
– Detektyw Lockhart udał się tam w poszukiwaniu podejrzanego, niejakiego Carlane’a. Twierdzi też, że tamtejsi ludzie dają mu wymijające odpowiedzi.
Germaine westchnął i spojrzał w sufit, marszcząc czoło.
– Rzecz w tym, że kiedy objawia się pełnopostaciowa inkarnacja, ludzie zaczynają w nią wierzyć, i to bardzo mocno – odezwał się po chwili namysłu. – Zjawisko, które rozpoczęło się od garstki wyznawców, rozrasta się. Jeśli kult nie rozprzestrzenia się w sposób naturalny, ludzi sprowadza się przed oblicze Almadu siłą, a on... pomaga im uwierzyć. Jeśli ośrodkiem kultu jest miejsce, do którego wrócił wasz podejrzany... A tak w ogóle, jak się ono nazywa?
– Thibideau – odpowiedział Chimot. – Drobny punkcik w południowo-zachodniej części bayou.
– Tak, małe miasteczko – rzekł Germaine, skinąwszy głową. – Wszyscy się znają. Niewielu wyjeżdża, niewielu przyjeżdża. A ta awatara po mistrzowsku manipuluje ludzkimi umysłami i czynami. Potrafi zapewnić praktyczne wsparcie swoim ziemskim wyznawcom, ekonomiczne i społeczne. Pomóc w likwidacji konkurencji. To umowa biznesowa na bardzo korzystnych warunkach. Almandu może zaoferować nawet skarby zaginione w głębinach morskich. Prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy miasta są jego wyznawcami. Silni, którzy opierali się jego mocy, zostali usunięci. Niektórzy stali się dla niego karmą, inni zginęli wskutek „nieszczęśliwych wypadków” lub zeszli „z przyczyn naturalnych”, o ile pełnili zbyt eksponowane funkcje, by po prostu zniknąć bez śladu.
– Tamtejszy szeryf zmarł na atak serca jakiś miesiąc temu – zauważył Chimot.
– Przypuszczalnie opierał się mocy demona – uznał Germaine. – To znaczy, że Almadu wciąż jeszcze jest słaby. Albo szeryf był nadzwyczaj silnym człowiekiem. Szkoda, wielka szkoda, że nie mam ani jednego agenta piątej klasy, którego mógłbym wyznaczyć do tej sprawy.
– A pan?
– To nie jedyne dochodzenie, która obecnie wymaga mojej uwagi – wyznał beznamiętnie Germaine. – Wspominałem, że jestem szefem na Amerykę i Europę, prawda? Nie ma pan pojęcia, jakie moce przyzywają niektórzy muzułmanie uważający się za fundamentalistów. I nie chce pan wiedzieć. Ponadto ja nie jestem wierzący.
– Co takiego? – spytał Chimot, który nagle zdał sobie sprawę, że kupił tę historyjkę, i zastanawiał się, czy nie popadł już w obłęd.
– Nie trzeba być wierzącym, żeby tym wszystkim kierować – oświadczył Germaine, znów dziwacznie wykrzywiając jeden policzek. – Właściwie to może stanowić pewien problem. Poszczególni członkowie organizacji nie wierzą w tego samego boga. Na przykład niewielu jest wśród nich chrześcijanami, wielu jest poganami, część hindusami, choć oni również należą do kategorii pogan. To, że mogą szczerze powiedzieć, że nie wierzę w żadne religijne credo, okazuje się pomocne, gdy wybuchają nieuchronne sprzeczki. Mój cynizm zaś jest równie głęboko zakorzeniony, jak wiara moich agentów. Ale wykonuję swoją robotę tak dobrze, jak nikt inny, tak przynajmniej mówią. Jednak gdybym stanął do walki z Almadu, prawdopodobnie dałbym się owładnąć jego czarowi. A może nie; mam swoje metody obrony. Ale wolałbym nie rzucać mu wyzwania. Pozostaje jeszcze jeden problem związany z wyznaczeniem agenta do takiej sprawy.
– Jaki? – spytał Chimot. – Jakby tego wszystkiego było mało!
– Jeśli można to tak ująć, dusza takiego agenta, tak silnie wierzącej osoby... ma bardzo słodki smak – odparł Germaine. – Tacy ludzie sami w sobie stają się celami dla Ciemnych Mocy. Są... apetyczni, o wyrazistym smaku, jak gdyby wykwintnie zamarynowani swoją wiarą. A jeśli Almadu wyrwie duszę takiej osoby z jej ciała, czyli pożre jej wnętrzności, będzie mu ona służyła w Krainie Mroku, czy tego chce, czy nie.

* * *
Barbara szybko się przekonała, że „robota uliczna” w takim upale jest męcząca, żałosna i frustrująca. Włóczyli się po mieście od dwóch godzin i rozmawiali z każdym, kto zachciał zatrzymać się na widok odznaki Kelly’ego. Opróżniła już dwie butelki wody i jedną pepsi, a trzy kolejne butelki dała detektywowi. Nie spotkali ani jednej osoby, która przyznałaby, że wie coś o Carlanie Lancereau. Jak jeden mąż odpowiadali, że jacyś Lancereau „mieszkają przy drodze do Nitotar” oraz „na bayou, będzie wam potrzebna łódka”. Kilkoro dodało, że Lancereau zapewne niewiele im pomogą.
Później tego samego dnia natrafili na jeden, jedyny wyjątek – człowieka wyrzuconego ze sklepu wędkarskiego.
– Chciałem tylko łyka! – krzyknął starszy mężczyzna w kierunku zatrzaśniętych drzwi. Zaniedbany, w odzieży pokrytej błotem oraz resztkami roślin, wyglądał, jakby jeszcze przed chwilą spał na bagnisku. Był niski, niegdyś mógł być silny i barczysty, lecz wiek i przypuszczalnie alkohol nadawały mu skrajnie wymizerowany wygląd. Rysy jego twarzy wydawały się bardziej kajuńskie i odróżniały go od pozostałych miejscowych.
Kiedy Kelly do niego podszedł, mężczyzna obrócił się przestraszony, ale natychmiast się rozluźnił, kiedy ujrzał dwoje obcych.
– Witam – odezwał się Kelly, błyskając odznaką. – Jestem detektyw Kelly Lockhart z wydziału policji w Nowym Orleanie. Chciałbym zadać panu kilka pytań.
– Nie – burknął staruszek, dalej powłócząc nogami. – Nie znam odpowiedzi. Idźcie sobie. Wyjedźcie z miasta, póki jeszcze możecie.
– Przepraszam – rzekł Kelly, doganiając człowieczka. – Co masz na myśli, mówiąc „póki jeszcze możecie”?
– Po prostu wyjedźcie – powtórzył mężczyzna dobitnie. – Nie rozmawiam z wami. Nikt nie może zobaczyć, że z wami gadam. Wynoście się. Jak najszybciej!
– Może drink rozjaśni ci w głowie? – rzucił Kelly.
Staruszek zatrzymał się, ale nie odwrócił. Po chwili wzruszył ramionami.
– Na skraju miasta jest stara szopa na łodzie – powiedział cicho. – Przynieście mi butelkę czegoś mocnego. Muszę mieć butelkę, żeby mnie też nie dopadły głosy. Niech nikt nie widzi, dokąd idziecie. Tuż przed zmrokiem. Musicie wrócić do pokoju, zanim zapadną ciemności, albo nigdy stąd nie wyjedziecie.
Po tych słowach pospiesznie się oddalił.
– Chętnie bym z nim pogadał – powiedział zamyślony Kelly, gdy się odwrócił. – Ale alkohol możemy kupić tylko w barze, a oni od razu zorientują się po co.
– Mam butelkę – przyznała Barbara. – W torebce.
– Co robi butla alkoholu w torebce takiej przykładnej chrześcijanki? – spytał Kelly z nutą rozbawienia w głosie.
– Jestem członkinią Kościoła episkopalnego – odparła cicho Barbara. – Nie obowiązuje nas zakaz picia alkoholu. Ten zwyczaj mam po matce. Nie popijam, ale zawsze noszę butelkę na wszelki wypadek. To jim beam.
– Na jaki wypadek? – spytał Kelly, gdy Barbara ruszyła w kierunku gmachu sądu.
– Bo ja wiem? Do czyszczenia zębów?
– Burbonem? – dopytywał się osłupiały Kelly.
– W niektórych miejscach przydaje się bardziej niż woda – ucięła Barbara, wzruszając ramionami. – Nie można go jednak łączyć z pastą do zębów. To okropne. Wymieszany z wodą zabija niemalże wszystko, co mogłoby wywołać dolegliwości. I smakuje lepiej niż jodyna.
– To bardzo... interesujący punkt widzenia – zauważył Kelly. – Gdzie się tego nauczyłaś?
– Na Borneo.
– Borneo? – powtórzył Kelly. – Myślałem, że jesteś z Missisipi.
– Mój mąż pochodzi z Missisipi – wyjaśniła Barbara, uśmiechając się delikatnie. – Ja jestem znikąd. Mój ojciec był oficerem sił powietrznych, pilotem bombowca. Kiedy zdemobilizowali większą część floty B-52, dali mu wybór, albo pójdzie do lamusa, czyli...
– Wiem, co to znaczy...
– Albo się przekwalifikuje. Wybrał to drugie i zdołał zdobyć stanowisko oficera misji zagranicznych. Przez pierwszych dziesięć lat jego kariery wędrowaliśmy więc od bazy do bazy lotniczej, zaś przez kolejnych piętnaście, które pamiętam najlepiej, podróżowaliśmy po Azji od ambasady do ambasady. Hongkong, przed przejęciem go przez Chiny, następnie Japonia, Malezja, Borneo. Odwiedziłam także inne kraje.
– I tam właśnie nauczyłaś się myć zęby jimem beamem? – spytał Kelly.
– Moja mama nauczyła się tego od żony pewnego pułkownika. Żona pułkownika przejęła ten zwyczaj od pewnej kobiety w cywilu, którą znała jeszcze w Iranie, przed upadkiem szacha. Dlatego właśnie noszę butelkę jima beama w torebce. To tylko półlitrówka, ale powinno wystarczyć. Co zamierzasz?
– Chyba chciałbym z nim porozmawiać, ale tak naprawdę powinienem wrócić do Nowego Orleanu – zastanawiał się Kelly. – Jeśli mówi prawdę i nocą będziemy mieć problem z wydostaniem się z miasteczka, powinniśmy wyjechać wcześniej.
– Nie zostawisz mnie tutaj – zaznaczyła Barbara.
– Oczywiście że nie.
– Pozostaje jeszcze pytanie, czy twój samochód działa – powiedziała Barbara. Nagle poczuła ogarniający ją chłód. – Nie mieliśmy go na oku przez cały dzień.
– Nie należysz do optymistek – stwierdził Kelly. – Sprawdźmy wóz, a potem weźmy twoją butelkę.
– Zamierzasz więc się z nim spotkać?
– Tak. Znużyło mnie gonienie w piętkę.



Dodano: 2007-05-29 13:24:16
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS