NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Ringo, John - "Księżniczka buław"
Wydawnictwo: ISA
Data wydania: Maj 2007
ISBN: 978-83-7418-145-7
Oprawa: miękka, bez obwoluty
Format: 135 x 205 mm
Liczba stron: 352



Ringo, John - "Księżniczka buław" #4

Rozdział czwarty
Pierwszą dobrą rzeczą, która przydarzyła się Barbarze od chwili, gdy utknęła w tej dziurze, było to, że holownik dotarł na miejsce tuż po tym, jak wróciła do samochodu. Kierowca okazał się niskim, śniadym mężczyzną z rzadkimi ciemnymi włosami. Mógłby być bratem sprzedawcy ze sklepu. Właściwie, gdy się nad tym zastanowiła, wszyscy miejscowi wydawali się podobni, zupełnie jakby pochodzili z jednej olbrzymiej rodziny. Po namyśle stwierdziła, że wolałaby tego nie rozważać.
– Silnik nie zapala – przypomniała, gdy mężczyzna wysiadł ze swojej ciężarówki.
– Może to akumulator – orzekł mechanik z wyraźnym kajuńskim akcentem. – Może alternator. Spróbujemy go podładować.
Podczas gdy ona otworzyła maskę, rozwinął przewody elektryczne, następnie przypiął je i dał jej znak. Klik.
– Połączenia są w porządku – zawołał spod maski, po czym ją zamknął. – Muszę zabrać go do warsztatu.
– A jest tam mechanik? – spytała.
– Mechanik to ja – odparł mężczyzna, po raz pierwszy się do niej uśmiechając. – Mechanik, kierowca holownika i właściciel warsztatu. Claude Thibideau. Naprawię auto, o ile znajdę części.
– A jeśli nie? – spytała.
– Zamówimy z Nowego Orleanu – stwierdził, przekręcając nazwę miasta w coś na kształt „Nowleanu”. – Czasem nie udaje się ich zdobyć o tej porze dnia w sobotę. Nie dostarczają też w niedzielę. Może dopiero w poniedziałek zdołamy go naprawić. Najęła pani hotel?
– Tak – odpowiedziała Barbara łagodnie, starając się nie przeklinać. Sytuacja stawała się trudna. – Z bardzo miłą atmosferą.
– Tak w ogóle, co tu pani porabia? – rzucił mechanik, gdy brał hondę na hol. Holownik należał do pojazdów starego typu, które ciągną auto za sobą, zamiast wieźć je na specjalnej platformie.
– Tylko zwiedzam – odpowiedziała Barbara. – Oglądam nowe miejsca. Zabierze mnie pan do warsztatu?
– Byłoby najlepiej – odparł mężczyzna spod samochodu. – Jeśli to jakaś zepsuta część, podwiozę panią z powrotem do miasteczka. Niewiele jest do oglądania. Powiadomię panią, kiedy zdołamy go naprawić.
– Mam ze sobą książkę – zaznaczyła Barbara. – Może pan chwilkę zaczekać?
– Jasne – odrzekł mechanik. – Choćby cały dzień.
Barbara ubrała się rano specjalnie na podróż z powrotem do domu w długie buty, parę dżinsów, kremową jedwabną bluzkę i ciemną skórzaną marynarkę. Taka odzież była jednak zdecydowanie zbyt ciepła na spacery po Thibideau; już teraz miasteczko przepełniał poranny żar. Wróciła zatem do hotelu, przeszła na palcach obok śpiącej staruszki czy może właścicielki i wślizgnęła się do łazienki.
Pospieszny przegląd zawartości torby pozwolił jej uprzytomnić sobie, że w ogóle nie przewidziała takiej parnej pogody. Wzięła tylko bluzki z długimi rękawami. W dżinsach i butach mogła jeszcze przetrwać, ale poza tym potrzebowała czegoś lżejszego. Na spodzie torby natrafiła dłonią na coś, co w dotyku sprawiało wrażenie koszulki. Wyciągnąwszy to, zmarszczyła brwi i pokręciła głową. Ten t-shirt otrzymała w prezencie od siostry. Kiedyś Barbara była oczarowana krainą Śródziemia stworzoną przez J.R.R. Tolkiena. Gdy miała czternaście lat, zarzekała się, że swojej pierwszej córeczce da na imię Galadriel, i szczerze pragnęła być księżniczką elfów.
Jej siostra Kate, która wciąż czytywała fantastykę, a nawet jeździła na zloty fanów tego typu literatury, przysłała jej więc tę koszulkę. Z głębokim westchnieniem Barbara wyjęła ją i szybko włożyła, sprawdzając tylko, czy nie prześwituje przez nią kolor stanika. Była to najlżejsza odzież, jaką udało jej się znaleźć. Tym razem styl będzie musiał ustąpić pola wygodzie. Nie zamierzała nigdy wracać do miasteczka, ani też nie starała się zrobić na nikim pozytywnego wrażenia. Jeśli więc Thibideau w Luizjanie nie mogło znieść t-shirta z napisem „Wyniosła elficka księżniczka”, który dobitnie podkreślał jej krągłości, to..., no cóż, to trudno.

* * *
– Carlane Lancereau urodził się w Nitotar w hrabstwie Thibideau – oznajmił Kelly, rzucając teczkę z dokumentami na biurko porucznika Chimota. – Madame Charlotte powiedziała, że odszedł na bagna, które wydały go na świat.
– Rozumiem, że ją cytujesz – rzekł Chimot, otworzył teczkę i zerknął na zawartość. – Chyba niewiele osób przyjeżdża do nas z hrabstwa Thibideau.
– Z wyjątkiem dziwek, handlarzy narkotyków i alfonsów – zaznaczył Kelly. – Chcę tam pojechać.
– To daleko poza zasięgiem naszej jurysdykcji, sierżancie – przypomniał Chimot, unosząc brwi. – Po co? Czy nie masz wystarczająco dużo pracy tu na miejscu?
– Może to przeczucie – rzucił Kelly. – Może uda mi się go znaleźć. To nadal jedyny świadek, choć nie podejrzany. Jak na razie pozostało nam tylko zadawać pytania. W Thibideau zaś praktycznie nie ma policji; nie możemy przesłać im rozkazu zatrzymania i liczyć na to, że go złapią.
– Dostaliśmy namiary na jednego z klientów, którego Claudette widziała w wieczór zniknięcia – rzekł porucznik, pocierając brodę. – Ma na koncie wcześniejszy areszt za pobicie i uprowadzenie. Zarzuty w końcu zredukowano do namawiania do popełnienia czynu występnego. Według sędziego gość mówi prawdę: zabrał prostytutkę do samochodu, ale nie dogadali się co do ceny.
– Dobra – westchnął Kelly. – Niech ktoś inny się tym zajmie. Ja chcę się rozejrzeć za Carlane’em. Będę z powrotem najpóźniej w poniedziałek.
– No to jedź – zgodził się porucznik, wzruszając ramionami. – Ale nie wyjmuj tam broni i lepiej znajdź jakiś solidny, sensowny powód wizyty. Taki, który będzie zrozumiały dla sądu w Thibideau.
– Chcesz mi powiedzieć, że mają tam sędziego? – spytał Kelly, podniósł z biurka teczkę z aktami i wyszedł.

* * *
– Droga pani – odezwał się mechanik, wchodząc do brudnej poczekalni i wycierając ręce w ręcznik tak tłusty, że jeszcze potęgował ogólne wrażenie brudu. – Nie potrafię powiedzieć, jak mi przykro. To alternator, z całą pewnością, a w miejscowym magazynie go nie mają. Dostarczą mi go dopiero w poniedziałek. Ale wtedy uporam się ze wszystkim bardzo szybko.
– W porządku – powiedziała Barbara. Zamknęła książkę i włożyła ją z powrotem do torebki.
– Mogę panią podwieźć z powrotem do hotelu...
– Czy jest w okolicy jakaś restauracja? – zapytała Barbara, czując, że zaczyna jej burczeć w brzuchu. W poczekalni stał automat z przekąskami, ale jedno spojrzenie na jego zawartość przekonało ją, by lepiej z niego nie korzystać. Rzadko widywała automaty upstrzone przez muchy od środka.
– W sklepie wędkarskim mają bar, który serwuje ciepłe posiłki – oznajmił pan Thibideau ze wzruszeniem ramion. – Robią niezłą jambalayę. Można tam też zjeść jajka na bekonie, ale polecałbym jambalayę.
Jadała już ryż smażony z wołowiną na śniadanie w Tajlandii, ale jambalaya jako pierwszy poranny posiłek to prawdziwy przełom.
– Podwiezie mnie pan tam? – spytała słodkim głosem.

* * *
Podróż z Nowego Orleanu do Thibideau trwała dwie godziny, nawet samochodem, który już na pierwszy rzut oka wyglądał na nieoznakowany wóz policyjny. Przez ostatnią godzinę wąskie i kręte dwupasmowe drogi wiły się pośród rozlewisk bayou. W okolicy było niewiele oznak zamieszkania, jedynie podupadające tekturowe budy. Aż nie do wiary, że w odległości niespełna dziewięćdziesięciu kilometrów lotem ptaka znajdowała się duża metropolia.
Thibideau pasowało do reszty tego obszaru i stanowiło tylko nieco bardziej rozległą wyspę pośród odwiecznych bagnisk. Detektyw zaparkował przed gmachem sądu na miejscu wyznaczonym dla pojazdów policyjnych i wszedł do budynku, mijając pustą recepcję i rozglądając się za jakimiś oznakami życia. W końcu znalazł kogoś w sekretariacie urzędu okręgowego, gdzie kobieta pod pięćdziesiątkę o naprawdę udręczonym wyglądzie przekładała jakieś papiery.
– Detektyw sierżant Lockhart, wydział policji w Nowym Orleanie – przedstawił się, pokazując odznakę i legitymację. – Czy wie pani, gdzie znajdę miejscowego szeryfa?
– Na cmentarzu – odparła urzędniczka, wzruszając ramionami. – Zmarł w zeszłym miesiącu. Na atak serca. Jego obowiązki pełni zastępca Mondaine.
– Przykro mi – odpowiedział nieprzekonująco Kelly. – Gdzie znajdę zastępcę Mondaine’a?
– O tej porze? – spytała urzędniczka, znów wzruszając ramionami. – Pewnie na lunchu w sklepie wędkarskim.
– Nie zna pani przypadkiem Carlane’a Lancereau? – rzucił Lockhart, posyłając jej uśmiech.
– Nigdy o takim nie słyszałam – odrzekła. – Jacyś Lancereau osiedli w pobliżu Nitotar, ale mieszkają na bayou. Trzeba popłynąć łodzią, ale chyba nie warto ich wypytywać. Może zastępca szeryfa panu pomoże.
– Zechciałaby pani porozumieć się z nim przez radio? – spytał Kelly, ponownie się uśmiechając.
– Zepsute – oświadczyła urzędniczka. – A teraz muszę znaleźć te cholerne papiery, jeśli pan pozwoli.
– Oczywiście – odparł Lockhart. – Dziękuję za pomoc.

* * *
Jambalaya była naprawdę dobra, ale też bardzo ostra, w restauracji zaś nie serwowano niesłodzonej herbaty. Barbara napiła się zatem dietetycznej coca-coli, która stanowiła najlepsze spośród złych rozwiązań. Spłukała nią ostry smak jambalayi, po czym zjadła jeszcze jedną łyżkę kajuńskiego dania, żeby zlikwidować smak coca-coli.
Przypomniało jej to kolację, którą jadła niegdyś z rodzicami. Gospodarze byli przyjaciółmi jej ojca, abisyńskimi uchodźcami. Przygotowali dla szczególnych gości potrawę narodową. Nie pamiętała jej nazwy, ale pamiętała, że była znakomita. Ale także bardzo pikantna, a jako jedyny napój podawano jakiś wysokoprocentowy trunek w małych szklaneczkach. Jako że Barbara starała się zachowywać dobre maniery, zjadła wszystko, co dostała na talerzu. A ponieważ nie mogła znieść ostrego smaku, przepłukiwała go kolejnymi szklaneczkami alkoholu. Zanim się zorientowała, kompletnie się upiła i zaczęła opowiadać gospodyni o nieszczęściach swojego życia, często w bardzo obrazowy sposób.
Właśnie wówczas zrozumiała, że musi bardzo uważać z alkoholem. Na szczęście jej mama robiła dokładnie to samo, co ona, i niczego nie zauważyła.
Aby dotrzeć do niewielkiego pomieszczenia jadalnego, musiała przejść cały sklep wędkarski, co stanowiło dość niemiłe przeżycie. Miała wrażenie, że zbiorniki z żywą przynętą nigdy nie były czyszczone. Podejrzewała, że śnięte ryby kotłujące się w żółtej pianie prawdopodobnie ginęły natychmiast po tym, jak tu trafiły. Wszędzie plenił się brud, w kątach spoczywały martwe karaluchy, a usunięcie warstwy tłuszczu wymagałoby użycia kilku ton wybielacza. Przynajmniej dostała kubek ze styropianowej pianki, który wydawał się prawie czysty. Poprosiła o napój bez lodu.
Kiedy się upiła i opowiadała abisyńskiej gospodyni o swym życiu, mówiła jej także o niedoli bycia dobrą chrześcijanką. Do spraw oczywistych – takich jak zakaz seksu przed ślubem – doszła jeszcze kwestia „dawania świadectwa wiary”. Dobra chrześcijanka nie może tak po prostu powiedzieć innej osobie, że jest tępa. Wolno jej tylko subtelnie zasygnalizować, że jakiś pomysł wydaje się nie na miejscu, tak jak obżarstwo na imprezie dla odchudzających się. Nie ma prawa mówić: „Masz tu parę gorszy i idź po olej do głowy”. Albo: „Dlaczego tu nie sprzątniesz, to miejsce jest obrzydliwe. I wykąp się choć raz w życiu!”. Czy też: „Jak to nie możesz ściągnąć tej części? Chcę rozmawiać z kierownikiem działu!”. Lub: „Naucz się gotować! To wcale nie jest takie trudne!”. Musi się uśmiechać i ufać, że wszystko samo świetnie się ułoży.
To prawdziwy wrzód na... to naprawdę frustrujące.
Rozważała właśnie negatywne aspekty bycia dobrą chrześcijanką, kiedy obok usiadł policjant.
Wyglądał jak większość miejscowych: duże oczy osadzone nieco za blisko siebie, okrągła szczęka, szerokie kości policzkowe, inne niż klasyczne kajuńskie. Ale miał krótsze włosy i wydawał się czysty. Mimo to coś dziwnego lśniło w jego oczach. Nie podobał jej się ich wyraz. Jedno spojrzenie na niego sprawiło, że uruchomił się jej „wykrywacz mętów”, jak to nazwała Allison.
– Co taka śliczna dziewczyna robi w tym miejscu? – spytał gliniarz, machając na flejtuchowatą kelnerkę. – Podaj mi talerz jambalayi i colę, Noffie. – Przez połowę czasu utrzymywał kontakt wzrokowy z Barbarą, przez pozostałą zaś połowę gapił się na jej bluzkę. Lub raczej na to, co zakrywała.
– Po prostu przejeżdżałam tędy i zepsuł mi się samochód – odpowiedziała Barbara, biorąc łyk dietetycznej coli i odsuwając od siebie resztkę jambalayi.
– Dzwoniła pani do swoich bliskich i powiedziała, że nic pani nie jest? – zapytał, gdy otrzymał zamówienie. Barbara odnotowała, że obsłużono go znacznie szybciej; ona musiała czekać prawie dziesięć minut, aż kelnerka skończy pogawędkę z jednym ze stałych bywalców.
– Tak, zostawiłam wiadomość mężowi. Powiadomiłam go, gdzie jestem.
– To dobrze – stwierdził policjant. – Ach, nazywam się Etienne Mondaine. Byłem zastępcą szeryfa do czasu, gdy stary Claude przekręcił się na serce w zeszłym miesiącu. W razie jakichś problemów proszę dać mi znać.
– Dziękuję – odparła Barbara, biorąc kolejny łyk szybko ogrzewającej się coli. – Zazwyczaj udaje mi się unikać kłopotów.
– Skąd pani jest? – zapytał zastępca, nie podnosząc wzroku znad talerza. Rzadko popijał i wydawał się całkowicie uodporniony na piekielnie ostre przyprawy.
– Z Algom. Małej mieściny pod Tupelo. Chciałam wyrwać się z domu na weekend, trochę pozwiedzać.
– Tu nie ma za wiele do oglądania – oznajmił z charkotliwym śmiechem. – Ani za wiele do roboty. Można wynająć łódź i popłynąć na ryby albo pójść nałapać żab. A może... ma pani inne plany? – dodał, unosząc brwi.
– Lubię czytać – powiedziała Barbara, kończąc ten wątek rozmowy. To było jedno z najmniej subtelnych nagabywań, a słyszała ich wiele w swoim życiu. – Myślę, że znajdę sobie jakieś spokojne miejsce i zaszyję się tam z książką.
Wybrała krzesło, z którego mogła obserwować drzwi restauracji, i zmarszczyła brwi, gdy do lokalu wszedł jakiś przyjezdny. Był wysoki i chudy niczym szkielet, a przy tym miał mocno kręcone jasne, lekko siwiejące włosy oraz odpowiednie wąsy i brodę. Nosił dżinsy, koszulkę z krótkimi rękawami i marynarkę, a na jego prawym biodrze wyraźnie odcinało się wybrzuszenie od kabury. W najmniejszym stopniu nie przypominał miejscowych. Mimo to natychmiast podszedł do ich stolika.
– Zastępca szeryfa Mondaine? – odezwał się przybysz, machając w powietrzu odznaką i legitymacją. – Detektyw sierżant Lockhart, wydział policji w Nowym Orleanie.

* * *
Sklep wędkarski stał nad wodą i najwyraźniej miał tylko jedno wejście. Wewnątrz Kelly ujrzał bodaj najbardziej ohydne pojemniki na żywą przynętę, jakie kiedykolwiek miał przyjemność oglądać; spece od medycyny sądowej mogliby spędzić życie na katalogowaniu zawartości zbiorników. Po lewej znajdowały się drzwi, które prowadziły do niewielkiej restauracji i baru. Kiedy przez nie przeszedł, musiał odczekać chwilę, żeby oczy przywykły do światła we wnętrzu, po czym dostrzegł zastępcę, który siedział po drugiej stronie pomieszczenia i rozmawiał z ładną blondynką.
Gdy zbliżał się do stolika, zauważył, że wyglądająca na poważną jasnowłosa kobieta ma na sobie koszulkę z jakimś napisem, ale ze względu na panujący w sali półmrok dopiero z bliska zdołał go odczytać.
„Wyniosła elficka księżniczka”.
W pierwszej chwili miał ochotę się roześmiać; rozpoznał to logo. Pochodziło ze strony internetowej, na której nabijano się z trylogii Władcy pierścieni. Potem jednak, co jak liczył, nie zostało zauważone, przeżył głęboki szok.
Nie świruj, pomyślał. Jest wiele koszulek z księżniczkami.
– Zastępca szeryfa Mondaine? – zapytał, pokazują mężczyźnie swoją odznakę i legitymację. – Detektyw sierżant Lockhart, wydział policji w Nowym Orleanie.
Mondaine mógłby zrzucić kilka kilogramów; rozpychał ciałem mundur, a wcale nie nosił kamizelki kuloodpornej. Oczywiście z drugiej strony w tak małej mieścinie kamizelki nie wydawały się aż tak niezbędne, jak w Nowym Orleanie.
– Chciał pan powiedzieć: jestem z nowoorleańskiej policji i potrzebuję pomocy? – rzucił oschle Mondaine. – Mam rację?
– Nie zamierzam... – zaczął Kelly, po czym przerwał na widok wyrazu twarzy blondynki. – Tak, zgadza się. Szukam faceta o nazwisku Carlane Lancereau. Zna go pan?
– Lancereau? – powtórzył Mondaine, unosząc brwi. – Paru Lancereau mieszka na bayou w pobliżu Nitotar. Ale Carlane’a nie kojarzę. A o co chodzi?
– Chcemy go przesłuchać w sprawie morderstw Rozpruwaczy – wyjaśnił Kelly. Wysunął jedno z poznaczonych przez muchy krzeseł i usiadł. – Nie jest podejrzany, ale wydaje się cennym świadkiem. Był ostatnią osobą widzianą z jedną z ofiar. Pewien informator powiedział mi, że udał się w te strony. Może zatrzymał się u rodziny.
– Popytam – obiecał zastępca, biorąc ostatni kęs jambalayi. – Zaproponowałbym, żeby poszedł pan ze mną, ale sam dowiem się więcej.
– Rozumiem – odparł Kelly. – Nie ma pan nic przeciwko temu, żebym rozejrzał się po mieście?
– Nie. Wracam za jakąś godzinę – oznajmił Mondaine, wstał i powoli wyszedł z sali.
– Witam – odezwał się Kelly, spoglądając na blondynkę i marszcząc czoło. – Przypuszczam, że pani także nie jest stąd.
– Nie, nie jestem – potwierdziła, starając się nie uśmiechać. – Przejeżdżałam przez miasteczko zeszłej nocy. Zatrzymałam się w hotelu, a rano mój samochód nawalił. Alternator. Nie uda im się ściągnąć części aż do poniedziałku.
– Urocze miejsce na weekend – zauważył cierpko Kelly. – Niezwykle...
– Klimatyczne... – dokończyła blondynka, odpędzając muchę, która przysiadła na jej słomce. – Wolę delikatne określenie. A jeśli pan postanowi tu zostać, lepiej nie wychodzić nocą na spacer.
Kelly rozchylił usta, żeby odpowiedzieć, po czym zerknął w dół na jej piersi i zamilkł.
– Moje oczy są nieco wyżej – podkreśliła oschle kobieta, kiedy przyglądał się jej dłużej niż kilka sekund.
– Wiem, podjąłem decyzję – odparł z roztargnieniem Kelly, unosząc wzrok dopiero po chwili. – Czytałem. Powoli. – Rozejrzał się wokoło, po czym znów zmarszczył czoło; cała jego twarz zachmurzyła się na moment. – Przejdźmy się... – zaproponował, wstał i podał jej rękę.
– Muszę zapłacić rachunek.
– Dlaczego? – spytał Kelly z uśmiechem. – Zastępca nie zapłacił. Widocznie jest darmowe.
– Ale ja muszę zapłacić swój rachunek – podkreśliła raz jeszcze, znów powstrzymując uśmiech.
Kelly czekał, podczas gdy kobieta płaciła za posiłek, a nawet zostawiła drobny napiwek, który w jego mniemaniu był zbyt wysoki, biorąc pod uwagę jakość potraw i obsługi. Kiedy skończyła, wyszli razem z budynku. Na dworze w cieniu drzew panował nieco mniejszy upał niż w dusznym sklepie wędkarskim.

* * *
– Jak się nazywa kobieta, która nosi tak fantastyczną koszulkę? – spytał Kelly, gdy przeszli na skraj parkingu i zatrzymali się pod drzewami.
– Barbara Everette – odpowiedziała. – Wildwood Lane 57, Algomo, Missisipi.
– Barbara – powtórzył zamyślony Kelly. – Barbara... mogę ci mówić Barb?
– Tak.
– Opowiem ci pewną historię – rzekł. – Opowiem ci ją pomimo, że uważam ją za całkowicie fantastyczną, ponieważ musisz wiedzieć, że rozmawiam z tobą ze względu na tę historię, a nie ze względu na twoje... wdzięki i ładną buzię. Choć to z pewnością pomaga.
– Dobrze już, opowiedz mi tę historię – przerwała mu oschle Barbara. – I lepiej unikaj nawiązań do moich wdzięków.
– W porządku. Zatem dawno, dawno temu, chyba wczoraj... – zaczął Kelly, zerknął w niebo i potakująco kiwnął głową. – Tak, na pewno wczoraj. Odwiedziłem pewną mało znaną jasnowidzkę. Zanim jednak zaczniesz czepiać się „policji polegającej na paranormalnych bzdurach”, pozwól mi wyjaśnić, że ta wróżka, Madame Charlotte, jest naprawdę dobra w tym, co robi. Choć moim zdaniem nie dlatego, że ma dostęp do spraw, o których śmiertelnicy nie powinni wiedzieć, ale dlatego, że od dobrych kilkudziesięciu lat wie o wszystkim, czym żyje ulica. Dzięki temu zna każdego, rozumie ludzi i potrafi wyciągać całkiem trafne wnioski. Nadążasz?
– Owszem – prychnęła Barbara. – Możesz nawet używać słów wielosylabowych.
– Uroda i intelekt, to cudowne! Ale wracając do opowieści, poszedłem do Madame Charlotte, usiłując dowiedzieć się czegoś o miejscu pobytu mojego starego znajomego Carlane’a. Carlane to alfons, do tego podły, ale nie ma powodu podejrzewać go o to, że stał się seryjnym zabójcą. Tak czy inaczej nabrałem naprawdę wielkiej ochoty na rozmowę z panem Lancereau, ponieważ ludzie go ukrywają.
– Co masz na myśli? – spytała Barbara, unosząc brwi.
– Kiedy pracujesz przy głośnej sprawie, takiej jak morderstwa Rozpruwaczy, i pytasz o kogoś ludzi, to zwykle okazują się oni albo bardzo pomocni, albo całkowicie niekomunikatywni – wytłumaczył Kelly, starając się przekazać coś, czego sam uczył się przez długie lata. – Jeśli starają się być pomocni, ale nie znają osoby, której szukasz, mówią: „Sprawdził pan w książce telefonicznej?”. I rzeczywiście udzielają ci pomocy. Inni są nawet bardziej skłonni do współpracy: „Nie znam go, ale zadzwonię do siostry, ona zna wszystkich”. Nie mówią zazwyczaj: „Kilku Lancereau mieszka niedaleko Nitotar, ale to na bagnach i żeby się do nich dostać, potrzebna jest łódź”.
– Tak właśnie powiedział zastępca szeryfa – przypomniała Barbara.
– Już trzy razy otrzymałem identyczną odpowiedź – odparł Kelly, unosząc trzy palce. – To znaczy, że troje ludzi w tym miasteczku zostało poinstruowanych, co mają mówić w przypadku takiego pytania. To zaś sprawia, że moje zainteresowanie panem Lancereau znacznie wzrasta.
– Nie pojechałam do Nowego Orleanu z obawy przed Rozpruwaczami – wyznała Barbara z zatroskanym wyrazem twarzy. – A ty mi mówisz, że być może kręcą się tutaj?
Kelly zawahał się i rozejrzał z grymasem zaniepokojenia na twarzy.
– W zabójstwa jest zaangażowane co najmniej sześć osób... – wyjawił ostrożnie.
– Skąd to wiadomo?
– Dzięki badaniom śladów nasienia – odrzekł lodowatym tonem.
– Wielkie dzięki za rzeczową odpowiedź – rzuciła, krzywiąc się. – Mów dalej.
– Carlane Lancereau nie jest jednym z gwałcicieli – ciągnął detektyw. – Ale zaczynam podejrzewać, że wie, kim oni są.
– A zastępca szeryfa... Czyżby miał za zadanie utrudniać twoje dochodzenie?
– Z pewnością nie daje mi pełnego wsparcia – odparł Kelly. – Zdziwiłbym się, gdyby za godzinę zjawił się tutaj z Carlane’em.
– A jeśli, to co? – spytała Barbara. – Zabierzesz go do Nowego Orleanu?
– Możliwe – rzekł Kelly, marszcząc czoło. – Ale właściwie nic na niego nie mam. Mogę tylko zadać mu kilka pytań. Jeśli będzie odpowiadał wymijająco, niewiele zdziałam.
– A po co mówiłeś mi o tej jasnowidzce? – chciała wiedzieć Barbara.
– Ach, Madame Charlotte – przypomniał sobie Kelly, wracając do przerwanego wątku. – Madame Charlotte oświadczyła mi, że Carlane przyjechał właśnie tutaj, z powrotem na swoje bagna. Ale powiedziała mi także, że babrze się w potężnej magii. Potężniejszej niż ta, z którą ona sama chciałby mieć do czynienia. Ostrzegła, że grozi mi wielkie niebezpieczeństwo, co nie jest niczym dziwnym, skoro mówimy tu o co najmniej sześciu osobach gotowych posunąć się do gwałtów i zabójstw. Wreszcie, co najważniejsze dla ciebie, poradziła, żebym szukał pomocy ze strony Księżniczki – dokończył, znów spoglądając na jej piersi.
Barbara zauważyła ledwie dostrzegalny ruch brwi i rozprostowała koszulkę.
– Bingo – rzucił Kelly, krzywiąc się w uśmiechu. – Tak naprawdę wcale nie szukałem kogoś spod znaku Księżniczki, ale wygląda na to, że znalazłem. Kiedy rozmawiałem z niezbyt pomocnym zastępcą wkrótce po śmierci miejscowego szeryfa. – Uniósł wzrok i spojrzał jej w oczy. – Zatem, pani Everette, czy zna pani Carlane’a Lancereau?
– Przestań – westchnęła Barbara. – Jestem na wakacjach, a mój samochód się zepsuł. Stoi w warsztacie; chcesz go obejrzeć? Marzę tylko o tym, żeby wydostać się z tego koszmarnego miejsca!
– Ale to nie wyjaśnia, dlaczego Madame Charlotte kazała mi wypatrywać znaku Księżniczki – zaznaczył, wskazując na jej piersi. – Próbuję zrozumieć, dlaczego powiedziała, że „prawdziwa matka Amerykanka” to moja jedyna nadzieja na przeżycie.
– Dużo dziewczyn nosi koszulki z księżniczkami – podkreśliła Barbara ze wzruszeniem ramion. – Może nie jestem wcale tą właściwą.
– Możliwe – zgodził się Kelly. – Ale zastanawiałem się, czy... chciałabyś pomóc mi w śledztwie?
– A czy najpierw mogę chociaż zostawić torbę w twoim samochodzie? – odparła, unosząc lekko lewe ramię, na którym dźwigała bagaż.
– Oczywiście – odparł Kelly. – Chcesz, żebym to zaniósł?
– Dam radę sama przenieść torbę aż do samochodu – odrzekła Barbara z uśmiechem.



Dodano: 2007-05-29 13:22:55
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS