NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Swan, Richard - "Tyrania Wiary"

Lee, Fonda - "Okruchy jadeitu. Szlifierz z Janloonu"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Duszyński, Tomasz - "Produkt uboczny"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: Maj 2007
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195
Liczba stron: 264
Cena: 26,95
isbn-13: 978-83-60505-40-3



Duszyński, Tomasz - "Produkt uboczny" #1

Druga opcja

Hank Dermann został wypluty z wagonika miejskiej komunikacji powietrznej na wąski, wypełniony mrowiem głów peron. Tłum ludzi spieszących do pracy wchłonął go niczym żywy organizm i poniósł w kierunku ruchomych schodów. Mężczyzna uchwycił się kurczowo poręczy, z trudem utrzymując równowagę. W dłoni wciąż trzymał poranną gazetę, a właściwie to, co z niej zostało. Usilnie próbował przeczytać ją w wagonie. Bezskutecznie, tłok był zbyt duży. Zanim zerknął na pierwszą stronę, współpasażerowie zdążyli dziennik doszczętnie zgnieść i porwać. Nie pozostało mu nic innego, jak wepchnąć papierową kulę do kieszeni płaszcza i rozejrzeć się wokół siebie.
Przy schodach, jak co dzień, musiał zdwoić czujność. Nie mógł przeoczyć właściwego zjazdu. Od wielu lat pracował na poziomie minus piętnastym. Gdyby zjechał w głąb, na przykład do minus dwudziestego, musiałby poświęcić kilkadziesiąt minut na przepchnięcie się w tym tłumie i powrót w górę. Jego spóźnienia na pewno nie potraktowano by w pracy ze zrozumieniem,a przecież wiedział, jak piekielnie trudno było o pracę. Takie czasy.
Zielone neony z numerem oznaczającym poziom piętnasty rozbłysły nad głowami podróżujących. Przysunął się do barierki, przepuszczając po swojej lewej stronie ludzi zjeżdżających niżej. Uniósł stopę i ostrożnie przeskoczył na boczny chodnik. Dopiero wtedy się rozluźnił. Odsunął mankiet płaszcza, sprawdzając czas na zegarku. Doskonale. Po raz kolejny postąpił właściwie, wybierając wcześniejszy rozkład lotu. W ten sposób nie odczuł blisko dwugodzinnego opóźnienia wywołanego powietrznymi korkami.
– Hank? – z tyłu dobiegł go znajomy głos.
Obrócił się, próbując zrobić miejsce koledze z pracy. Mati Tobolski był korpulentnym mężczyzną w nieokreślonym wieku. Z wprawą, o jaką trudno byłoby go podejrzewać, użył teczki i łokci, aby rozepchnąć dzielących ich ludzi, i znalazł się obok Dermanna.
Ruchomy chodnik właśnie wysunął się z terminalu. Znaleźli się wśród setek tysięcy głów na hałaśliwej arterii poziomu piętnastego.
– Zrobiłem tak, jak mi radziłeś, szczęściarzu... – powiedział Tobolski.
– Nie rozumiem... – Hank uśmiechnął się krzywo na przywitanie. Popatrzył w górę. Na ekranie imitującym niebo, zawieszonym wysoko ponad szarymi budynkami, zaczęła się właśnie jego ulubiona reklama pasty do zębów. Był bez pamięci zakochany w uśmiechu pięknej Mulatki reklamującej z niezrównanym wdziękiem miętowy produkt.
– No, pytałem się, jak to robisz, że nie spóźniasz się do pracy...
– Ja ci coś w tej sprawie radziłem? – Z trudem oderwał wzrok od obiektu swojego uwielbienia. Nie pamiętał ich rozmowy. Zresztą nie pamiętał, żeby z Matim zamienił choćby jedno słowo na przestrzeni ostatniego miesiąca.
– No tak. Mówiłeś, że wcześniej wyjeżdżasz z domu, że w ten sposób korki ci nigdy nie przeszkodzą. Ty szczęściarzu!
– Szczęściarzu? Co to ma wspólnego ze szczęściem? Przecież to tylko przezorność.
– Mów, jak chcesz. Zawsze przychodzisz na czas. Od dziesięciu lat ani jednego... Ani jednego spóźnienia?! – Tobolski powtórzył słowa, jakby dopiero teraz uświadomił sobie ten oczywisty fakt. – A co ze mną? Jeszcze dwie wpadki i mnie wyleją! Ty nigdy się nie spóźniłeś! A niby skąd wiesz, czy tego dnia będzie tylko godzina opóźnienia. Przecież czasem bywają dwie albo trzy...
– Może jestem przewidujący? – zastanowił się głośno Hank. Ponownie popatrzył w górę. Z przykrością zauważył, że na ekranie poziomu piętnastego pojawiła się kolejna reklama.
– Przewidujący? – roześmiał się Mati. – Zwał, jak zwał. Wszyscy w dziale mówią, że jesteś w czepku urodzony.
– Tak mówią? – Dermann przyjął nowinę bez większego entuzjazmu.
– Pewnie! Zastanawiają się, dlaczego nie grasz na loterii? Ja zresztą też się nad tym zastanawiam! Nie śniły ci się ostatnio jakieś liczby?
– Nie – odpowiedział krótko. Zauważył, że na twarzy kolegi pojawiły się wyraźne oznaki zmartwienia.
– Ale jak ci się przyśnią, to zagraj. – Tobolski znów odepchnął kogoś łokciem. Radził sobie w tłumie doskonale. – I wiesz co?
– Co? – zapytał mimowolnie Hank. Z trudem oddychał dusznym powietrzem. Podróżując ramię w ramię z niezliczoną rzeszą spieszących do pracy mieszkańców metropolii, czuł się gorzej niż sardynka w puszce.
– Pamiętaj, że ja cię do tego namawiałem. Prowizja dla mnie! – Mati wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wyglądało na to, że mówi całkiem poważnie.
– A ile byś chciał? – zaciekawił się Dermann. Silił się na powagę.
– Stary, wystarczyłoby pięć procent. Gdybyś dał więcej, tobym się nie obraził, ale pięć by w zupełności wystarczyło. Nawet nie wiem, na co bym wydał tak dużą kasę.
Jak omen wysoko nad ich głowami rozbłysła reklama Państwowej Loterii, fajerwerki wybuchów i ogromna twarz Harry’ego Friedmana odczytującego co środę wylosowane numerki.
– Totalna kumulacja! – wrzeszczał nieznośny, chrapliwy głos. – Bilion dolarów! Zostań bilionerem!
– Obiecaj mi, że zagrasz, stary! To musi być znak – Tobolski momentalnie zapalił się do pomysłu. Powaga na jego twarzy przybrała wyraz mistycznej ekscytacji.
– Coś ty... – Dermann spojrzał na niego niepewnie.
– Proszę cię, ten jeden raz! Dla mnie, Hank. Musisz to zrobić! Jeśli choć trochę mnie lubisz...
- Okay. Zagram, ten jeden raz. - Wpatrzył się w plecy jadącej przed nim kobiety. Tak naprawdę nie lubił faceta ani trochę. Wyrażając zgodę, chciał mieć po prostu święty spokój. - Zagram. Wtedy zobaczymy, czy naprawdę jestem w czepku urodzony... - powiedział i uśmiechnął się nieszczerze do Tobolskiego.
Hank uprzątnął stanowisko pracy około godziny dziewiętnastej. Czynność ta polegała na wsunięciu klawiatury pod blat kompaktowego biurka i wyłączeniu monitora. W boksie, w którym mieścił się tylko on, jego obrotowe krzesło i komputer, nie starczyło miejsca na nic innego. Kiedyś próbował powiesić na ściance kalendarz. Strącał go bez przerwy ramieniem, więc w końcu dał sobie z nim spokój.
Teraz z westchnieniem ulgi wstał i wyprostował plecy. Setki głów w przyległych boksach uczyniło podobnie. Niektórzy już przemieszczali się w stronę wyjścia, spiesząc do domów. Inni apatycznie dołączali do długiej kolejki wychodzących, wiedząc, że i tak już za chwilę utkną w korku gdzieś pomiędzy poziomem piętnastym a czternastym.
Zacisnął zęby. Odczuł dziwny niepokój, do którego nie chciał się przyznać. Coś od dłuższego czasu nie dawało mu spokoju, teraz to uczucie się nasiliło. Wracał do domu po całym dniu ciężkiej pracy, mimo to wciąż miał wrażenie, że o czymś zapomniał, czegoś nie dopilnował.
Kilka boksów dalej przesunęła się postać Tobolskiego. Dawał Hankowi sygnały, machając olbrzymim łapskiem. Dermann uśmiechnął się krzywo, pokazując, że jeszcze nie wychodzi. Mati był wyraźnie zawiedziony. Wzruszył ramionami i ociągając się, ruszył w stronę wyjścia. Najwyraźniej miał coś ważnego do powiedzenia.
Hank usiadł ponownie na krześle. Zachował się grubiańsko, to pewne. Wszyscy mieli go za odludka, teraz w dodatku pomyślą, że jest nieuprzejmy. Nie potrafił się jednak przemóc. Nie chciał nawiązywać z nikim bliższych kontaktów. Lubił swoje samotne podróże z pracy i do pracy. Lubił swoje myśli biegnące leniwie w głowie, gdy przejeżdżał pomiędzy betonowymi poziomami, stał w tłoku w wagoniku powietrznej kolejki lub zjeżdżał do kantyny na spóźniony lunch. Rozmowy z kolegami z pracy były dla niego uciążliwe, musiał się sztucznie uśmiechać i zadawać pytania, do czego nie był najwyraźniej stworzony.
Bezwiednie włączył monitor i połączył się z Siecią. Sprawdził aktualne wiadomości. Kolejna ekipa astronautów wróciła z pustymi rękami z Proximy. Znów nie natrafiono na planetę nadającą się do zamieszkania. Hank nie pamiętał, który to już raz czyta wiadomości podobnej treści. Po wynalezieniu nowego napędu międzygwiezdnego mówiło się, że odkrycie świata odpowiedniego dla ludzi jest kwestią czasu, kilku, maksymalnie kilkunastu lat. Jednak poszukiwania trwały już od trzech dekad i coraz to nowe ekspedycje wracały z niczym. Ziemia tymczasem, co Hank codziennie odczuwał na własnej skórze, stawała się coraz mniejsza. Przybywało ludzi, planeta stała się wielopoziomową betonową metropolią i wydawało się, że w każdej chwili może pęknąć w szwach.
Wyłowił na stronie portalu informacyjnego migającą, krzykliwą reklamę Państwowej Loterii. Uśmiechnął się. Już wiedział, co było źródłem jego niepokoju. Obiecał coś Matiemu. Obiecał mu, że zagra. Jeśli teraz szybko wytypuje kilka liczb, dadzą mu spokój. Jutro rano będzie miał temat do rozmowy z Tobolskim. Ba, jeśli nawet spotka kolegę na poziomie piętnastym, zagadnie go pierwszy. Zatrze przynajmniej niemiłe wrażenie, które dzisiaj po sobie zostawił.
Aktywował reklamowy banner, łącząc się ze stroną Państwowej Loterii. Wybrał dzisiejsze losowanie i skreślił sześć przypadkowych liczb. Pierwszych, które przyszły mu do głowy. Potwierdził wybór i podał swój numer rejestracyjny. Bank automatycznie pobrał kredyty z jego konta, a laserowa drukarka wypluła kupon kontrolny. Hank schował go do kieszeni i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku dołączył do tłumu opuszczającego budynek.
Następnego dnia Hank obudził się wcześnie rano. Wziął szybki prysznic, ubrał się, zjadł kanapkę z serem i wyszedł z mieszkania. Chwilę później opuścił apartamentowiec. Mdłe światła imitujące świt na poziomie minus piątym nieregularnie pulsowały. Cyfrowy obraz księżyca przesuwał się nad domami regularnymi skokami, to znikał, to się pojawiał. Znów coś musiało nawalić. Na wschodzie widać było rąbek wstającego słońca. Zatrzymało się w miejscu, jakby ktoś je zamroził. Technicy uwijali się jak w ukropie, próbując usunąć problem. Wyglądało jednak na to, że nie uporają się z usterką przed kolejnym blokiem reklamowym. Hankowi było to na rękę. Miał nadzieję, że ta chwila spokoju potrwa dłużej. Ścisnął mocniej teczkę i udał się bezpośrednio w stronę windy zmierzającej na powierzchnię Ziemi, a stamtąd w stronę przystanku.
Powietrzna kolejka przyleciała z blisko godzinnym opóźnieniem. Mógłby założyć się z każdym o całą pulę kredytów, którą miał na koncie, że opóźnienie jeszcze wzrośnie, i to minimum trzykrotnie. W przedziale było duszno, Hank wcisnął się pomiędzy krótko ostrzyżonego Japończyka a korpulentną Murzynkę ściskającą plastikową torbę. Założył ręce na piersi i oparł się o ścianę, przygotowując się na długi lot. Jedyne, co mógł zrobić, to przymknąć oczy i zapaść w niespokojną drzemkę, podobnie jak większość pasażerów.
Nie był pewny, o czym śnił, kiedy obudził go natarczywy komunikat emitowany z głośników. Przetarł dłonią spocone czoło i rozejrzał się przytomniejszym wzrokiem. Dolecieli do Strefy Czwartej. Za chwilę wylądują na peronie.
Hank próbował przecisnąć się w stronę drzwi. Niepotrzebnie. Wystarczyło wyjrzeć przez szybę, żeby zobaczyć tłok w powietrzu. Stali w korku, kilka innych pojazdów transportu miejskiego czekało na lądowanie. Wokół nich przelatywały mniejsze jednostki. Prywatne samochody, taksówki, długie cienie policyjnych wozów. Jak okiem sięgnąć w powietrzu pojawiały się i znikały mniejsze lub większe punkciki. Linie aerostrad płynęły równolegle, jak czarne wstążki rzucone na wietrze. Pokrywały całe niebo.
Trzy kwadranse później tłum wypchnął go na peron, a potem w dół, w stronę schodów prowadzących do niższych poziomów. Hank poruszał się automatycznie. Pilnował tylko swojego zjazdu. Odczuł ulgę, gdy wreszcie znalazł się na minus piętnastym. Chodnik głównej arterii komunikacyjnej działał bez zarzutu. Dermann rozglądał się wokół siebie, szukając Tobolskiego. Po raz pierwszy czuł przymus rozmowy z kimś znajomym. Matiego jednak nie było. Wyglądało na to, że znów spóźni się do pracy. Jak tak dalej pójdzie, rzeczywiście go wyleją.
Spojrzał w górę. Ekrany wciąż były zepsute. Tak jak podejrzewał, musiał wysiąść cały system przekazu. Co jeszcze dzisiaj się wydarzy? Zadumał się. Przeskoczył na chodnik zmierzający w stronę biura. Szklane drzwi rozsunęły się zachęcająco na jego przywitanie. Przestąpił próg z uczuciem ulgi. Tutaj klimatyzacja działała bez zarzutu. Nie czuł zaduchu typowego dla zatęchłej metropolii.
– Hank Dermann?
Dopiero teraz zobaczył mężczyznę i towarzyszące mu dwa policyjne androidy.
– Tak? – niepewnie przyznał.
Serce nieprzyjemnie załomotało w piersi Hanka, gdy jeden z androidów ujął jego dłoń, sprawdzając odciski palców i skanując siatkówkę oka.
– Jest pan aresztowany pod zarzutem morderstwa pierwszego stopnia – mężczyzna odezwał się dopiero po potwierdzeniu tożsamości Dermanna.



Dodano: 2007-05-12 15:44:39
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS