NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Jabłoński, Witold - "Trupi korowód"
Wydawnictwo: SuperNowa
Cykl: Jabłoński, Witold - "Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer"
Data wydania: Czerwiec 2007
ISBN: 978-83-7054-195-8
Oprawa: miękka
Liczba stron: 606
Cena: 34,00
Tom cyklu: 4



Jabłoński, Witold - "Trupi korowód"

Ponieważ sala biesiadna w Czerwonej Wieży, zwanej tak od kryjących ją dachówek i rdzawej barwy cegieł, z jakiej była zbudowana, okazała się zbyt mała, aby pomieścić zarówno stoły, jak i scenę, gospodarz uroczystości rozkazał swoim cieślom zbudować okazały drewniany podest na wolnym powietrzu. Zmieciono śnieg z zamkowego dziedzińca i rozpalono pośrodku wielkie ognisko, którego żar przyjemnie ogrzewał licznie zgromadzonych gości. Staliśmy w niewielkich grupkach, wiercąc się niecierpliwie i przytupując w oczekiwaniu na rozpoczęcie widowiska. Dzień, choć mroźny, był jasny, niebo prawie bezchmurne, toteż biesiadnicy spodziewali się, że zdołają dotrwać do końca spektaklu, aczkolwiek sam przewielebny metropolita wypytywał mnie, czy aby spektakl nie jest zbyt długi i czy na pewno nie ma w nim niczego gorszącego, zważywszy pogański temat. Uspokoiłem dostojnika pod obydwoma względami, tłumacząc mu, że moralitet opowiada przecież o haniebnej śmierci tyrana, osławionego krzywdziciela chrześcijan. Najważniejsi goście mieli oglądać przedstawienie zasiadając na krytych kobiercami ławach. Ucieszyłem się, iż będziemy siedzieć tyłem do ogromnej baszty zwanej Bogdanką, której widok drażnił nieco moje sumienie, a raczej to, co z niego pozostało po wielu latach tajemnych knowań i występków. Równo dziesięć lat temu mury owej wieżycy były niemymi świadkami najohydniejszej, najbardziej ponurej zbrodni, w jakiej zdarzyło mi się dotychczas uczestniczyć. I choć nie uważałem się za jej inicjatora, gdyż raczej stałem się w owym przypadku narzędziem tragicznego fatum, właśnie wspomnienie tego okrutnego uczynku, jakim było bezlitosne pozbawienie życia bezbronnej, nieszczęśliwej niewiasty, kąsało czasem boleśnie moje znękane serce. Wówczas usprawiedliwiałem się sam przed sobą miłością dla mego słodkiego księcia, którego chciałem ujrzeć królem wszystkich polskich ziem, lecz późniejsza przegrana wykazała daremność tych usiłowań. Gdybym zwyciężył wraz z moim panem, z pewnością radość odniesionego sukcesu szybko zagoiłaby ową bolesną bliznę i zagłuszyła czynione samemu sobie wyrzuty. Wobec jednak klęski, jaka mnie spotkała, niektóre dawne rany pozostały nie zaleczone i byłem zmuszony brnąć dalej na tej mrocznej drodze zbrodni i zatracenia, żywiąc nadzieję, że przysłużyłem się jednak, w ogólnym rozrachunku, do powstania czegoś dobrego. W końcu zarówno tajni, jak i oficjalni mocodawcy dali wyraźnie do zrozumienia, że na mych wątłych barkach spoczęło wskrzeszenie dawnej potęgi i wielkości Królestwa.
Grzejąc się przy ogniu, obserwowałem spod oka kołującego nad dziedzińcem mego wiernego kruka, który w końcu przysiadł w pobliżu na blance zamkowego muru, strosząc pióra i popatrując na wszystko z ciekawością. Wydawało się, że dostrzegam go tylko ja, skoro przechadzający się po murach strażnicy nie zwracali na wielkie ptaszysko uwagi i nie próbowali go przepłoszyć. Mój niewidzialny sojusznik był blisko, dodając mi otuchy, co zawsze zapowiadało jakieś ważne zdarzenie. Od niechcenia przysłuchiwałem się dyspucie, toczonej między małym sieradzkim księciem, poznańskim władcą i arcybiskupem Jakubem.
- To oczywiste, że naszą ciotkę nieboszczkę, pobożną panią Kingę trzeba ogłosić świętą - dowodził sieradzki kobold swym głębokim, chrapliwym basem. - Mówiłem już waszej przewielebności, iż dzieckiem będąc, często bawiłem na krakowskim dworze. Wielekroć miałem okazję wyczuć odór świętości bijący od jej dziewiczego, nietkniętego przez męża łona. Kiedy zmarła półtora roku temu w celi sądeckiego klasztoru, mniszki sądziły początkowo, że się nadal porusza, lecz było to jedynie robactwo opuszczające szatę, którego umyślnie nie chciała wyplenić, dla większego umartwienia nękanego czasem grzesznymi pokusami ciała. Słyszałem, że brud musiano zdrapywać z jej doczesnych szczątków drewnianą szpatułką... Lecz wielu poważnych ludzi, jak choćby kanonik wiślicki Krystian, widziało także, jak jej przeczysta, jaśniejąca niezwykłym blaskiem dusza wznosiła się ku niebu, podczas gdy anielskie zastępy śpiewały Regnum mundi. Tak mogła odejść z tego świata tylko niepokalana dziewica - zakończył wywód przekonującym tonem, aczkolwiek przymrużywszy filuternie oczko i uśmiechnięty dwuznacznie.
- Słusznie prawisz, kuzynie - poparł krewnego Pogrobowiec. - Kolejna święta przysporzyłaby chwały naszej dynastii. Cóż nam po śląskiej Jadwidze? Księżna krakowska, chociaż rodem z Węgier, była nam jednak bliższa, niby koszula ciału.
Spoglądał na sięgającego mu do pasa krewniaka z wyższością, lecz także mimowolnym szacunkiem dla jego przemyślności. Arcybiskup kręcił jednak głową, nie przekonany do końca. Przebierając splecionymi palcami na brzuchu, popatrywał na sieradzkiego księcia nieco podejrzliwie, jakby nie był pewien, czy znany ze złośliwości karzeł mówił to wszystko poważnie, czy też kpił w żywe oczy.
- Trzeba będzie o tym pomyśleć - rzekł w końcu kościelny dostojnik z wyraźnym akcentem powątpiewania. - Lecz czasy nam nie sprzyjają. Po śmierci papieża Mikołaja Rzym ogarnęła anarchia. Bandy zbójów i zbuntowanych najemników bezkarnie plądrują pałace, rabują kościoły i mordują pielgrzymów. Dwunastu kardynałów schroniło się przed zamieszkami do Perugii, lecz nawet tam nie zdołali ukryć się przed zakusami króla Neapolu, a także ambicjami Orsinich i Colonnów. Dwóch Franków, czterech Italczyków i sześciu rodowitych Rzymian ma decydować o losach całego chrześcijańskiego świata, lecz na razie nie decydują nawet o sobie samych. Wygląda na to, że nieprędko doczekamy się nowego arcypasterza - orzekł, zafrasowany.
- A zatem musimy się uzbroić w cierpliwość - stwierdził nie zrażony Łokietek - i pilnie strzec naszej sprawy.
Zastanawiałem się, czy tylko ja dostrzegałem, że od tego pokracznego kobolda w skromnym, szarozielonkawym kubraczku biło najsilniejsze źródło energii, rozumu i niezłomnej woli. Otaczający go bogato wystrojeni, obwieszeni złotem i klejnotami krewni i dostojnicy, pozornie go przerastając, w istocie niemal bezwiednie poddawali się owej pierwotnej potędze. Gdy tak wsłuchiwałem się w pogawędki możnych, na moje ramię spadła nagle ciężka prawica. Nie mogłem opanować grymasu bólu, albowiem niespodziewany natręt uraził starą ranę. Obejrzałem się szybko i ujrzałem tuż obok siebie księcia Kazimierza Łęczyckiego, który przyglądał mi się z wyraźną niechęcią, by nie rzec gorzej. Towarzyszył mu najmłodszy z braci Łokietka, Ziemowit, nieco skonfundowany, sądząc po wyrazie oblicza. Kruk podleciał bliżej, przysiadł na jednej z ław i zaskrzeczał ostrzegawczo, nadal nie zauważany przez nikogo poza mną.
- Czego pragniesz, wasza miłość? - spytałem uprzejmie, starając się zachować zimną krew, gdyż zwietrzyłem niebezpieczeństwo. - W czym mogę być pomocny?
Krzepki wojownik przestał uciskać mój bark, lecz zachował marsowe, nieprzyjazne oblicze. Wydawało się, że zanim do mnie przystąpił, wychylił już niejeden kielich mocnego wina, by przydać sobie bojowego animuszu.
- Nie potrzebuję twojej pomocy, czarodzieju - syknął nienawistnie. - Chcę tylko, żebyś wiedział, że ani ja, ani Ziemek nie jesteśmy zadowoleni z decyzji Władka, który uczynił cię swoim doradcą. Nie lubimy ciebie, tak samo jak jego żydowskiego bankiera. Źle się dzieje, skoro nasz brat zaczął dawać posłuch cudzoziemcom, a nie swojakom. Trudno orzec, jakim to wrażym sposobem wkradłeś się w jego łaski i zyskałeś także poparcie arcybiskupa. Cenimy rozum ich obu, lecz nie ufamy tobie, wiemy bowiem, ile zła wyrządziłeś, służąc wrocławskiemu księciu. Byłeś jego złym duchem i sprowadziłeś nań karę Bożą. Lękamy się, że i na nas ściągniesz same nieszczęścia.
Ziemowit kiwał potakująco jasną głową niemal przy każdym słowie starszego krewnego, lecz widać było, że boi się ostrych słów, tnących mroźne powietrze niczym błyszczące klingi. Bardziej trzeźwy od brata, obawiał się najwidoczniej jakiejś mrocznej zemsty z mej strony. Chociaż Kazimierz starał się mówić cicho, owa pijacka napastliwość zwróciła jednak uwagę. Gospodarz i jego goście przerwali rozmowę i zaczęli nas obserwować z lekkim niepokojem, widząc, że dzieje się coś niedobrego.
Postanowiłem przede wszystkim zachować spokój i godność. Ścisnąwszy w dłoni nieodłączny kostur, uniosłem dumnie głowę i odpowiedziałem zimno:
- Mogę tylko wyrazić satysfakcję, że moja zła sława ogarnęła już chyba wszystkie polskie prowincje, nie wyłączając zapadłych zaścianków .
Usłyszałem złośliwy rechot Łokietka, który chyba jeszcze bardziej rozdrażnił jego prostackiego brata. Zmełł pod sumiastym wąsem grube przekleństwo i zgrzytnął zębami, po czym rzekł całkiem głośno:
- Gdyby to ode mnie zależało, wnet bym ciebie przepędził z naszych ziem, wstrętny staruchu. Jako prawy Polak i dobry chrześcijanin nie mogę ścierpieć twoich podstępnych knowań i przeciwnych naturze zwyczajów...
Tego było już nadto dla mnie i mego demonicznego opiekuna. Czarny zwiastun śmierci załopotał gwałtownie skrzydłami. W mych uszach rozległ się potężny szum i nagle przed oczyma duszy objawiła się wyrazista wizja, trwająca jedno uderzenie serca. Ujrzałem Kazimierza tonącego w bagnie i wielki, podwójny topór, zdejmujący z karku jego pustą głowę. Topór bardzo dobrze mi znany.
- Dowiedz się zatem, prawy chrześcijański rycerzu - usłyszałem, jak mówię nieswoim, szatańskim głosem - że za pół roku spotkasz się ze swym przeznaczeniem. Cztery dni po Zielonych Świątkach... Strzeż się mazowieckich bagien i litewskiego topora.
Glos, który wydobył się ze mnie, zdawał się wypełniać cały zamkowy dziedziniec i odbijać wielokrotnym echem od murów obronnych. Wszyscy obecni usłyszeli złowieszczą przepowiednię i skamienieli na moment. Ziemowit wpatrzył się we mnie okrągłymi z przerażenia oczyma, jakbym był jakąś piekielną poczwarą, która ma niezwłocznie obu nierozważnych braci porwać do piekła. Kazimierz cofnął się odruchowo o krok, lecz starał się zachować butną minę.
- Strachy na Lachy - warknął, usiłując zaśmiać się pogardliwie. - Nie boimy się twoich sztuczek, kuglarzu.
- Dosyć tego, huncwoty - huknął wreszcie Łokietek, podchodząc bliżej wsparty pod boki. - Bracie, nie wszczynaj zwady z moim doradcą w cudzym domu. A ty, mężu uczony, pohamuj gniew i wybacz memu źle wychowanemu krewnemu. Chyba dostał wystarczającą nauczkę. Mam zresztą nadzieję, że chciałeś go tylko nastraszyć i tym razem okazałeś się złym prorokiem.
Ochłonąłem tymczasem zupełnie i otrząsnąłem się z chwilowego oszołomienia. Duch, który przeze mnie przemówił, opuścił już moje ciało.
- I ja mam taką nadzieję - odparłem pojednawczo. - Nie lubię złych przepowiedni.
Książę Przemysł spoglądał na tę scenę z umiarkowanym rozbawieniem, jak wielki, skrzydlaty drapieżnik, łypiący lekceważącym okiem na stadko skłóconych sroczek. Paź przyniósł mu właśnie szeptaną wieść, więc skłonił łaskawie ucha. Wysłuchawszy pacholęcia, uśmiechnął się i klasnął w dłonie.
- Rybałci gotowi - oznajmił donośnie, aby wszyscy go usłyszeli. - Zasiądźmy zatem, cni panowie, piękne damy i podziwiajmy, co nam przywiózł sieradzki kuzyn. Wszyscy ruszyli hurmem do ław i zaczęli zajmować miejsca wedle godności i urzędów. W owej chwili zerknąłem w to miejsce, gdzie przed chwilę siedział mój niewidzialny sprzymierzeniec. Zastygłem w osłupieniu, gdy ujrzałem wstającego z ławy przystojnego, smukłego, ciemnowłosego młodzieńca o bladej, pociągłej twarzy i czarnych, przepaścistych oczach. Odziany był raczej jak uczony niż rycerz, w skromny czarny kaftan i opończę z kapturem. Wąską talię otaczał jednak kosztowny pas z przywieszonym sztyletem misternej roboty, na piersi zaś zwieszał się ze srebrnego łańcucha medalion z kunsztownie wyrzezanym pentagramem, zwróconym w dół wierzchołkiem, z wizerunkiem bezwstydnego kozła pośrodku. Widząc moje zainteresowanie, uśmiechnął się porozumiewawczo, szczerząc niezrównanej piękności i białości zęby, z mocno wystającymi kłami, ostrymi jak u kota. Niedbałym gestem przekazał mi sekretny znak templariuszy, kładąc na sercu wąską, białą dłoń, ozdobioną jedynym, za to przepięknym pierścieniem w kształcie orlich szponów dzierżących perłę, okrągłą i mlecznobiałą jak księżyc w pełni. Skłonił się przede mną układnie, następnie zwinnym ruchem, za którym ledwie nadążyłem wzrokiem, z kocią gracją przemieścił między mijającymi go obojętnie gośćmi i znalazł się na tyłach dziedzińca pomiędzy młodymi rycerzami, giermkami i pachołkami. Z rosnącym zadziwieniem obserwowałem, jak zagaduje przyjaźnie do Grzesia z Nędzy i Strasza z Końskich, jakby ich znał od dawna. Moje zdumienie sięgnęło w tym momencie zenitu, toteż spytałem idącego przede mną Łokietka:
- A cóż to za czarny rycerz z dziwnym medalionem na piersi, który rozmawia teraz z naszymi wojakami, Straszem i Grzegorzem? Należy do sieradzkiej drużyny, czy może służy u któregoś z twoich braci?
Książę uniósł jasne, krzaczaste brwi i spojrzał na mnie z troską.
- Doprawdy, zaczynasz mnie martwić, ojczulku - rzekł z niepokojem. - Widzisz rzeczy i postaci, których inni nie widzą, prorokujesz nie w porę... Zaczną o tobie gadać, żeś opętany. Czyżbyś przestał panować nad swymi demonami?
- Panuję nad sobą doskonale - odparłem, nieco poirytowany - lecz...
Poszukałem znowu wzrokiem tajemniczego młodziana i głos uwiązł mi w gardle. W miejscu, gdzie go przed chwilą widziałem, stał drobny, dziesięcioletni może pacholik, bladolicy i czarnowłosy, odziany w strój dworskiego pazia. Nasi rycerze rozprawiali z nim o czymś wesoło.
- Bo jeśli chodzi ci o tego dzieciaka - podjął karzeł z dziwnym uśmieszkiem - jest to sierota, którego przygarnąłem. Jego rodziców, jak się zdaje, zamordowali zbóje na gościńcu, chociaż malec twierdził, iż uczynili to knechci komtura toruńskiego. Nikt jednak nie uwierzył zastrachanemu dziecięciu, albowiem trudno uznać, by nasi przyjaciele, święci rycerze i pogromcy pogan mogli się poważyć na coś podobnego. Faktem jest, co prawda, że często łakomym okiem spoglądają na przygraniczne włości, a w danym przypadku twierdzili, iż rodziciele chłopca zamierzali zapisać im jakieś ziemie. Ech, ci nasi teutońscy sojusznicy... - mruknął, wymownie zawieszając głos. - Z pruskim mistrzem ja i moi bracia dobrze się rozumiemy, ale dowódcy niektórych komturii wykazują się często bezwstydną pazernością, dziwną u ślubujących ubóstwo zakonników - dorzucił sarkastycznie, swoim zwyczajem przymykając prawe oczko. - Zapewne czynią to wszystko dla chwały Zakonu, podobnie jak rycerze Świątyni. Nie dałem wiary ich zapewnieniom, zabezpieczyłem majątek biedaczka i wziąłem go na dwór. Zwie się Gniewko z Kozłowa. Jest paziem mojej pani małżonki, lecz chcę go wyuczyć na giermka. Chłopaczyna dzielny jest, zwinny i bystry, a Krzyżaków nienawidzi z całej duszy. Będzie z niego kiedyś dobry stróż naszych granic. Być może zatem ujrzałeś w wieszczym widzeniu jego przyszłość.
- Nie zauważyłem go dotąd w twoim orszaku, mój książę - skonstatowałem ze zdziwieniem.
- Kiedy trzeba, umie nie rzucać się w oczy - odparł zagadkowo Łokietek. - Lecz o tym, by przybierał inną postać, jeszcze nie słyszałem. - Zachichotał pod wąsem. - Zajmijmy wreszcie nasze miejsca, bo mój wspaniały kuzyn spogląda na nas karcąco i jeszcze gotów się za chwilę obrazić, a wiesz, jaki bywa drażliwy na punkcie swego honoru.
Wielce zmieszany podążyłem za nim i zająłem wskazane miejsce na ławie. Obejrzałem się jeszcze parę razy za siebie, próbując przyjrzeć się dokładniej tajemniczemu pacholęciu, lecz przepadł gdzieś w gęstej ciżbie rycerzy, giermków i pomniejszych dworzan. Zresztą po chwili zapomniałem o dziwnym zdarzeniu, albowiem dworscy trębacze obwieścili rozgłośną fanfarą początek widowiska.
Spektakl rozpoczął wielce ucieszny taniec satyrów w wykonaniu młodych rybałtów, Kacpra i Wojtka, którym mój Ondraszek starał się śmiało, acz trochę niezdarnie dotrzymać kroku, co obudziło powszechną wesołość gawiedzi, nie szczędzącej, jak to zwykle bywa, uszczypliwych komentarzy. Księżna Małgorzata śmiała się radośnie i klaskała, lecz jej świekra, pobożna i skromna Jadwiga zdawała się zaniepokojona różkami i kopytkami diablików, gorszyły ją chyba także ich dosyć wyuzdane chwilami gesty. Przeżegnała się parokrotnie, wymieniając po cichu uwagi z siedzącym w pobliżu arcybiskupem, również trochę zakłopotanym. Małżonek, widząc konfuzję niewiasty, pochylił w jej stronę wielką, krytą słomianą strzechą głowę.
- Nie turbuj się, babo moja - szepnął uspokajająco. - Toż to jeno jasełkowe facecje.
Po chwili zjawił się na scenie okrutny cesarz Neron, wywołując popłoch wśród uniżenie się przed nim płaszczących diabełków. Przegnawszy precz ową trójkę, opowiedział zebranym w przydługim nieco, jak na mój gust, monologu, o swoich podłościach i przeniewierstwach. Kiedy zaczął snuć wyznania, jak bardzo nienawidzi bezpłodnej małżonki Oktawii, którą najchętniej ujrzałby w grobie, sieradzki karzeł trącił mnie lekko w bok.
- Zauważyłeś, jak mój kuzyn sposępniał? - zwrócił mi cichcem uwagę, śmiejąc się sardonicznie i wiercąc nieco na trzech poduszkach, które słudzy podłożyli mu pod siedzenie, iżby wszystko lepiej widział.
- W istocie, wygląda ponuro - potwierdziłem, dzieląc odtąd swą uwagę między scenę a poszarzałe oblicze Pogrobowca.
Długi monolog był konieczny, aby chłopaczkowie zdążyli zmienić kostiumy. Rozproszyłem się mimowolnie, gdy na teatralnych deskach pojawił się ponownie Kacper, tym razem w niewieścim stroju. Grał nieszczęsną Oktawię, żalącą się na swój srogi los.
O, ja biedna, nieboga,
Dokąd wiedzie ma droga?
Neron inną miłuje,
Inną się rozkoszuje.
Wielka mnie dręczy obawa,
Że na mój żywot nastawa...
Kwilił tak swoje lamenty, ja zaś utonąłem we wspomnieniach, które zalały mnie na podobieństwo powrotnej, morskiej fali. Oczyma duszy ujrzałem jego ojca takim, jakim go poznałem przed laty: pięknym, kuszącym, zepsutym i niezwykle przez to pociągającym. Po raz pierwszy zobaczyłem go przecież także w damskie szatki przebranym, gdy wystąpił w spektaklu odgrywanym na czeskim dworze. Miałem wrażenie, że czas się cofnął i znów jestem mężem w sile wieku, któremu los podsunął prześliczną zabaweczkę dla rozproszenia smutków samotności. Wystarczyło wyciągnąć dłoń po to błyszczące cacko, sypnąć denarami... Lecz była to jedynie ulotna iluzja. Po chwili opamiętałem się i otrząsnąłem z próżnych mrzonek. Nie dla mnie już te kwaśne jabłka z zakazanego ogrodu, pomyślałem, niech kto inny się nimi ucieszy. Odegnawszy precz zgubną pokusę, skupiłem się na grze aktorów.
Młodziutki Wojtek całkiem nieźle wypadł w roli złej i zawistnej Poppei, kuszącej cesarskiego kochanka do popełnienia okrutnej zbrodni. Michał także dość przekonująco, acz nieco patetycznie, przedstawiał rozterki targanego lękami rozpustnika. Wreszcie nastąpiła kulminacja tragedii: oszalały z żądzy i nienawiści cesarz rzucił się na nieszczęśliwą małżonkę, gdy ta zażywała kąpieli w kadzi i począł ją dusić. Scena zrobiła na wszystkich wielkie wrażenie, do tego stopnia, że książę Przemysł poderwał się bezwiednie ze swego siedziska. Twarz miał bladą, zacięte usta, w ciemnych oczach ostre sztylety. Brandenburska pani spoglądała nań z lękiem i obawą. Dwór zmartwiał, widząc swego pana tak poruszonym, po czym wszyscy powstali jak jeden mąż, czyniąc wielki harmider. Zmieszani aktorzy przerwali grę.
Zdawało się, że w duszy księcia zebrały się groźne, wrzące wiry, które zaraz buchną na wszystkich przytomnych i zaleją nas potokami wściekłości. Władca opanował się jednak ogromnym wysiłkiem woli i zwracając się do swego sieradzkiego krewniaka, wycedził dobitnie:
- Wielce ci jestem wdzięczny, kuzynie, że przywiozłeś nam tak piękne i pouczające widowisko. Lecz słońce już zaszło, nocny mróz wszystko ogarnia, pora zatem rozpocząć biesiadę.
- Szkoda, Przemku, że nie chcesz zobaczyć ostatniej sceny - odparł Łokietek tonem pozornie lekkim, lecz dla wprawnego ucha pełnym gryzącej ironii - w której diabły porywają duszę zbrodniarza do piekła.
- Widzieliśmy już dosyć - uciął oschle Pogrobowiec. - Chodźmy na ucztę. Hej, służba! - zakrzyknął. - Objaśnić pochodnie!
Dłużej nie zwlekając, ruszył w stronę Czerwonej Wieży, a wraz z nim cały orszak. Radzi nie radzi udaliśmy się także w ich ślady.
- Może podczas uczty wyjący pod sklepieniem zimowy wicher zaśpiewa mu Skargę Ludgardy - zasyczał jadowicie kujawski kobold wprost do mego ucha. - Żwawiej, ojczulku! Kujmy żelazo póki gorące!
Przyspieszyliśmy kroku i po chwili zrównaliśmy się z postępującym szparko Przemysłem. Tuż obok przebierał drobnymi kroczkami nieodstępny Tilon z Lotaryngii, przypatrujący się nam z ciekawością.
- Rozmawiałem o twoich planach z jego przewielebnością - zaczął śmiało karzełek, pozierając czujnie spod oka na stężałą boleśnie maskę krewniaka. - Wysoko mierzysz, kuzynie. Tobie łatwiej, bo większy ode mnie urosłeś - mruknął nonszalancko. - Wrogowie będą niezawodnie rzucać ci kłody pod nogi i mieszać szyki. W trosce o twoje bezpieczeństwo i powodzenie, chciałbym polecić ci usługi mego nowego doradcy, sławetnego mistrza Witelona...
Przemysł zmierzył nas tylko nieufnym spojrzeniem i nic na razie nie odrzekł. Krzywił spazmatycznie twarz, nie potrafiąc widocznie do końca zapanować nad furiami, które targały jego urażonym do żywego sercem. Lisi kapelan, przeciwnie, rozjaśnił oblicze szerokim uśmiechem i spojrzał na nas przyjaźnie.
- Och, znamy przecież dobrze wielkiego uczonego i mędrca - zaszczebiotał słodziutko przewrotny franciszkanin, uprzedzony już najwidoczniej o naszej intrydze przez opata Henryka z Brenny. - Przed laty dobrze się nam przysłużył.
- W istocie, przysłużył - syknął pod nosem poznański władca dwuznacznym tonem, nie wiadomo: odrazy, czy aprobaty.
- I przysłuży się znowu - rzekł jego sieradzki krewniak z głębokim przekonaniem. - Bardziej nawet niż możesz to sobie wyobrazić, luby Przemku. Ma potężnych przyjaciół i w razie potrzeby bardzo długie ręce, które sięgną... nawet do Pragi - dokończył nieco ciszej.
Wkraczaliśmy już na wielkie schody, wiodące wprost do sali biesiadnej. Milczący długą chwilę Przemysł nagle zatrzymał się, podał swą upierścienioną prawicę kuzynowi i rzekł po swojemu wyniośle:
- Dziękuję ci, zacny szwagrze, za twoje starania. Chętnie skorzystam z usług tego człeka, a kiedy spełni moje pragnienia, wynagrodzę go należycie. Za wierność zapłacę łaskami, za zdradę przykładną kaźnią.
- Mądrze czynisz, stawiając na odpowiednich ludzi - pochwalił karzełek, ściskając gorliwie dłoń krewniaka. - Wypijemy dzisiaj tęgo za nowy sojusz między Wielkopolską a Kujawami!
Pokłoniłem się poznańskiemu księciu, który nie raczył zaszczycić mnie nawet spojrzeniem i począł wstępować coraz wyżej po kamiennych stopniach ku rzęsiście oświetlonej sali. Spoglądaliśmy jak wchodzi do niej samotny, chociaż na czele świty, niby baśniowy monarcha w rajskie wrota zaklętego przybytku, skrywającego we wnętrzu złoty owoc, dostępny jedynie Bożym pomazańcom. Pozostaliśmy nieco w tyle, by się porozumieć cichaczem.
- Wyśmienicie, ojczulku - mruknął Łokietek, zacierając silne łapska. - Teraz mamy w swej sieci jastrzębia, który uroił sobie, że jest orłem. Słyszałeś, jak do mnie się zwrócił? Zacny szwagrze, cha, cha. Łaskawca! A przecież poślubiłem tylko jego kuzynkę, nie siostrę rodzoną - dodał po swojemu zrzędliwie.
Kiedyśmy wkraczali w oślepiający blask paradnej komnaty, poczułem jak moją duszę przepełnia uciecha, iż za pomocą taniej sztuczki zdołaliśmy omotać tak potężnego gracza, budząc w nim sumienie i wywołując poczucie winy, przytłoczone od dawna górami miłości własnej i pychy. Jakże łatwo manipulować łotrami, nawet tymi w książęcych szkarłatach, pomyślałem z diaboliczną satysfakcją. Zdawało mi się przy tym, że słyszę, jak siedzący na dachu Czerwonej Wieży kruk skrzeczy radośnie i ochoczo trzepocze skrzydłami.




Dodano: 2007-04-05 12:14:26
Komentarze

Sortuj: od najstarszego | od najnowszego

Romeo111 - 15:09 24-04-2007
Dobre. Mam nadzieję, że całość będzie godnym ukorowaniem cyklu o Witelonie. Nie mogę się doczekać, kiedy pojawi się na półkach

Ros - 18:51 28-04-2007
Dwóch pierwszych tomów nie czytałem, zakupiłem dopiero 3 tom. A zachęciło mnie spotaknie z autorem, które odbyło się na rzeszowskim konwwencie R-kon. Spodobało się .Czekam na 4 tom, który jest planowany na koniec kwietnia 2007, czyli prawie już :-)

Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS