NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Le Guin, Ursula K. - "Lawinia" (wyd. 2023)

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Egan, Greg - "Miasto permutacji"
Wydawnictwo: Solaris
Tłumaczenie: Konrad Kozłowski
Data wydania: Marzec 2007
ISBN: 83-89951-46-0
Liczba stron: 420
Cena: 37,90 zł



Egan, Greg - "Miasto permutacji"

Tkwiąc w krypcie bez dźwięku

Czasu żałować nie mogę
Co zmienia zgodę w poetyckie
Żegnaj, trąbko!
Obłąkany nauczycielu pobożności
Okiełznaj czystości tonik
Ty, mejotyczny tyranie!
Skaziłem tym wszystko, co mogło uleczyć
Zaprzągłem najszczerszą panikę
Do nieprzejednanego buntu

Bezkarność wyśledzić należy
Budzę więc sprzeciw w sobie
Napięcie swej erotycznej sztuki
Dopinając epickiej rewolcie
Nie możesz dopuścić, by przykład
Nieuniknionego upadku mego miało przywoływać?
Poznaj mą prawdziwą ikonę:
Włączasz, kopiujesz, zamieniasz;
Rytuał na cierpień skrócenie
Kit – spoiwo atomów? Nie istnieje!


Into a mute crypt, I
Can't pity our time
Turn amity poetic
Ciao, tiny trumpet!
Manic piety tutor
Tame purity tonic
Up, meiotic tyrant!
I taint my top cure
To it, my true panic
Put at my nice riot

To trace impunity
I tempt an outcry, I
Pin my taut erotic
Art to epic mutiny
Can't you permit it
To cite my apt ruin?
My true icon: tap it
Copy time, turn it; a
Rite to cut my pain
Atomic putty? Rien!



Wiersz odnaleziony 6 czerwca 2045 roku w pamięci notepada porzuconego w pokoju dziennym oddziału psychiatrycznego szpitala w Blacktown.



PROLOG
(Rwij, łącz, tnij, człowieku-zabaweczko)
(Rip, tie, cut toy man)
CZERWIEC 2045

Paul Durham otworzył oczy, zamrugał z powodu panującej w pomieszczeniu nieoczekiwanej jasności, a następnie leniwie wyciągnął dłoń, umieszczając ją w rozlewającej się tuż przy krawędzi łóżka plamce słońca. Pyłki kurzu przepływały przez wpadający do środka przez szparę między zasłonami promień światła, a każda z tych drobinek zdawała się mieć zaklęty w sobie cały świat, który pojawiał się, a następnie ginął. Widok ten przywoływał wspomnienie z dzieciństwa, kiedy Paul po raz ostatni odniósł równie złudne, nieodparte i hipnotyczne wrażenie: oto stoi w drzwiach prowadzących do kuchni, a popołudniowe światło słońca przecina pomieszczenie; kurz, drobinki mąki i para kłębią się w płaszczyźnie jaśniejącego powietrza. Przez senny moment – kiedy wciąż starał się dobudzić, zebrać w sobie, uporządkować własne życie – zestawienie obok siebie tych dwóch chwil, oświetlanych słońcem drobinek kurzu rozdzielonych czterdziestoletnim szmatem czasu, wydawało mu się równie logiczne jak podążanie z jednej chwili do drugiej zwykłym torem upływu czasu. Lecz wtedy przebudził się na dobre i uczucie dezorientacji przeminęło.
Czuł się w pełni wypoczęty i absolutnie nie miał ochoty pozbywać się dobrego samopoczucia. Nie potrafił sobie przypomnieć, dlaczego miałby spać aż do tak późnej pory, lecz niebyt mu na tym zależało. Rozcapierzył palce na ogrzanym słońcem prześcieradle, a przez głowę przebiegła mu myśl o powtórnym odpłynięciu w sen.
Przymknął oczy, pozwalając sobie na wyłączenie własnych myśli, i całkiem nieoczekiwanie poczuł niepokój, nie mając pojęcia, co jest jego źródłem. Zrobił coś głupiego, coś szalonego, coś, czego z pewnością pożałuje i to bardzo... lecz wszelkie szczegóły wciąż pozostawały nieuchwytne, zaczął więc podejrzewać, że nie było to niczym innym, jak zaledwie wciąż snującą się nitką snu. Starał się dokładnie sobie przypomnieć, co też mu się śniło, robił to jednak bez większych nadziei, bo z wyjątkiem przypadków, gdy to koszmar wyrywał go z ramion snu, jego senne marzenia pozostawały zwykle efemeryczne. Ale...
Wyskoczył z łóżka i przykucnął na dywanie, z pięściami przyciśniętymi do oczu, twarzą opartą o kolana, bezdźwięcznie poruszając ustami. Szok spowodowany uświadomieniem sobie, co zrobił, był niemalże namacalny: czerwona plama pulsująca krwią, znajdująca się tuż za oczami, niczym pozostałość po uderzeniu młotkiem w kciuk – i miał posmak dokładnie tej samej mieszaniny zaskoczenia, złości, upokorzenia i idiotycznego oszołomienia. Kolejne wspomnienie z dzieciństwa: przykłada gwóźdź do drewna, ale tylko po to, by zamaskować prawdziwe intencje. Widział wcześniej, jak w podobny sposób zranił się ojciec – lecz zdawał sobie sprawę, że zrozumienie misterium bólu wymaga doświadczenia z pierwszej ręki. I miał pewność, że okaże się to tego warte... aż do momentu, gdy zamachnął się młotkiem.
Kołysał się w tył i przód, niemal wybuchając śmiechem, starając się nie myśleć o niczym i czekając na ustąpienie paniki. Lecz kiedy ta wreszcie minęła, zastąpiła ją jedna, prosta, doskonale spójna myśl: Nie chcę tu być.
To, co sam sobie zrobił, było szalone – i musiało zostać cofnięte, tak gładko i bezboleśnie, jak tylko było to możliwe. Jakże mógł sobie kiedykolwiek wyobrażać, że pomyśli inaczej?
Wtedy zaczęły wracać do niego szczegóły dokonywanych przygotowań, podczas których dokładnie przewidział, że tak właśnie się poczuje. Dokładnie tak to sobie zaplanował. Niezależnie od tego, jak źle się teraz czuł, wszystko to należało do oczekiwanej sekwencji odpowiedzi. Panika. Żal. Analiza. Akceptacja.
Dwa z czterech. Jak na razie całkiem nieźle.
Odsłonił oczy i rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie licząc kilku oślepiających plamek bezpośrednio wpadającego do środka słońca, cała reszta pomieszczenia jaśniała miękko światłem rozproszonym: matowe, białe, ceglane ściany, imitacja (imitowanych) mahoniowych mebli, a nawet pozawieszane na ścianach plakaty – Bosch, Dali, Ernst i Giger – wszystko sprawiało wrażenie rzeczy zupełnie nieszkodliwych, jak gdyby udomowionych. Gdziekolwiek spojrzał (nawet jeśli tylko tam), symulacja była całkowicie przekonująca, bo taką czyniło ją ukierunkowanie jego uwagi. Wszystkie hipotetyczne promienie światła były śledzone od tyłu, z poszczególnych pręcików i czopków na jego symulowanej siatkówce, a następnie rzucane na wirtualne środowisko, by w ten sposób dokładnie określić, co też musiało być obliczane: mnóstwo szczegółów w centrum, a o wiele mniej, im bliżej granicy jego pola widzenia. Przedmioty znajdujące się poza polem widzenia, o ile tylko miały wpływ na oświetlenie otoczenia, nie „znikały” zupełnie, ale zdawał sobie sprawę, że obliczenia rzadko były czymś więcej niż zaledwie zgrubnym przybliżeniem pierwszego stopnia. I tak oto Ogród Rozkoszy Ziemskich Boscha zostawał zredukowany do średniej wartości współczynnika odbicia, pojedynczego szarego prostokąta, ponieważ kiedy Paul stał odwrócony do niego plecami, wtedy wszelkie szczegóły stawałyby się jedynie marnotrawstwem. Wszystko, co znajdowało się wewnątrz tego pomieszczenia, w każdej chwili było przedstawiane z taką dokładnością, jaka była konieczna, by w to uwierzył – ani odrobinę mniejszą czy większą.
Z istnienia takiej techniki zdawał sobie sprawę już od dziesięcioleci. Ale zupełnie czymś innym było doświadczać jej na własnej skórze. Oparł się impulsowi, który nakazywał mu gwałtownie się obrócić w próżnej próbie wyłapania całego procesu, ale przez krótką chwilę sama wiedza o tym, co działo się na granicy jego pola widzenia, była nieomal nieznośna. A sam fakt, że dostrzegany przez niego obraz pomieszczenia wciąż pozostawał bez skazy, jedynie wszystko pogarszał, wzmacniając nieodpartą manię paranoika: Nieważne, jak szybko odwrócisz głowę, nigdy, nawet przez chwilę, nie wychwycisz tego, co tak naprawdę się wokół ciebie dzieje...
Po raz kolejny na kilka sekund przymknął oczy. Kiedy wreszcie je otworzył, uczucie było już jakby mniej przytłaczające. Bez wątpienia musiało kiedyś przeminąć, gdyż wydawało się zbyt dziwacznym stanem umysłu, by móc się długo utrzymywać. Oczywiście żadna z pozostałych Kopii nigdy nie zgłosiła mu czegoś podobnego... ale patrząc na to z drugiej strony, żadna z nich – sama, z własnej, nieprzymuszonej woli – nigdy również nie dostarczyła zbyt wielu użytecznych informacji. Bełkotały jedynie obelgi, jęczały na temat własnego położenia, a następnie własnoręcznie się uśmiercały – wszystko w piętnaście (subiektywnych) minut od uzyskania świadomości.
A co z obecną Kopią? Czym też niby różniła się od Kopii numer cztery? Była o trzy lata starsza? Bardziej uparta? Bardziej zdeterminowana? Bardziej rozpaczliwie nastawiona na sukces? Wierzył, że taka właśnie jest prawda. Gdyby sam nie czuł się bardziej oddany sprawie niż kiedykolwiek do tej pory – gdyby sam nie czuł wewnętrznego przekonania, że wreszcie jest przygotowany, by doprowadzić to do końca – wtedy na pewno nie poddałby się skanowi.
Lecz w chwili obecnej, kiedy nie był „już” Paulem Durhamem z krwi i kości, nie był „już” osobą znajdującą się na zewnątrz, która z bezpiecznej odległości obserwowała cały eksperyment, cała ta determinacja – jak się wydawało – wyparowała bez śladu.
Nieoczekiwanie dopadły go przemyślenia: Skąd mogę mieć taką pewność, że nie jestem teraz tym z krwi i kości? Zaśmiał się słabo, ledwo ośmielając się na poważnie rozważyć tę możliwość. Jak się zdawało, jego ostatnie wspomnienia dotyczyły chwili, w której leżał na wózku w Klinice Landaua, a technicy przygotowywali go do skanu – co już na pierwszy rzut oka nie wydawało się najlepszym znakiem – ale był wtedy przemęczony i zbyt wiele czasu spędzał na wewnętrznych mentalnych przygotowaniach, które miały go przekonać, że jest w stanie „to” zrobić, tak więc być może po prostu wypadło mu z głowy, jak – wciąż odurzony anestetykami – wrócił do domu, padł na łóżko i zasnął...
Wymruczał hasło: „Abulafia” – i jego ostatnia wątła nitka nadziei rozpłynęła się w powietrzu, bo tuż przed nim zawisł w powietrzu czarno-biały ekran; pokryty ikonkami kwadrat o szerokości około metra.
Ze złością walnął pięścią w interfejs; ten oparł mu się, jak gdyby był rzeczywisty i solidnie umocowany. Jak gdyby i jego własne ciało było równie rzeczywiste. Wcale nie potrzebował kolejnych dowodów, jednak schwycił górną krawędź ekranu i, wsparty o niego, podniósł się z podłogi. Od razu tego pożałował, gdyż realistyczny zlepek efektów związanych z napinaniem mięśni, aż po wiarygodnie oddane kłucie w prawym łokciu, przyszpilił go do tego „ciała”, zakotwiczył w tym „miejscu”, dokładnie w taki sposób, jakiego – z czego doskonale zdawał sobie sprawę – powinien unikać wszelkimi dostępnymi środkami.
Z jękiem opadł na podłogę. Był Kopią! Cokolwiek twierdziły odziedziczone przez niego wspomnienia, nie był „już” człowiekiem z krwi i kości. Już nigdy „ponownie” nie miał zamieszkać w swoim rzeczywistym ciele. Nigdy nie miał wrócić, by zamieszkać w prawdziwym świecie... no, chyba że jego oryginał-sknera uciuła trochę grosza na teleobecnościowego robota, co pozwoliłoby mu na spędzanie czasu na nieudolnym, oszołomionym błądzeniu, połączonym z usiłowaniem nadania jakiegoś sensu niesamowicie szybkim, rozmazanym smugom ludzkiej aktywności. Jego model mózgu działał siedemnaście razy wolniej od oryginalnego. Taaa, jeśli przyczaiłby się gdzieś tutaj na jakiś czas, to z pewnością – wcześniej czy później – technologia nadgoniłaby istniejącą obecnie różnicę, a może nawet – kto wie? – prześcignęła tempo oryginału o siedemnaście razy. Ale co też niby miał robić w tym czasie? Zgnije w tym więzieniu, tańcząc, jak mu zagra ten z zewnątrz, przeprowadzając drogocenne badania Durhama – a tamten dokładnie w tym samym czasie będzie mieszkał w jego apartamencie, wydawał jego pieniądze, sypiał z Elizabeth...
Paul oparł się o chłodną powierzchnię interfejsu; kręciło mu się w głowie i nie wszystko było dla niego jasne. Czyje drogocenne badania? To przecież on sam chciał ich tak bardzo, że własnoręcznie zrobił sobie coś takiego i to z pełną premedytacją. Nikt go do tego nie zmusił, nikt nie oszukał. Doskonale znał wszystkie ujemne strony eksperymentu, ale uchwycił się nadziei, że (przynajmniej tym razem) będzie miał wystarczającą siłę woli, by je przeskoczyć, by niczym jakiś mnich poświęcić się w imię celu, dla którego powołano go do życia, zadowolony ze świadomości, że jego drugie ja pozostaje równie nieograniczone jak zawsze.
Teraz, gdy spoglądał wstecz, cała ta nadzieja wydawała mu się niedorzeczna. Tak, podjął tę decyzję z własnej, nieprzymuszonej woli (i to po raz piąty), ale obecnie stało się bezlitośnie jasne, że tamten drugi nigdy nie miał stanąć twarzą w twarz z konsekwencjami własnej decyzji. Przez cały czas spędzany na rzekomym „przygotowywaniu się” do stania się Kopią, największy wpływ na jego postanowienia miało skupienie się na perspektywach dla osoby, która miała pozostać w świecie rzeczywistym. Powtarzał sobie, że ćwiczy „prowizorkę z zastępczą wolnością” – i bez wątpienia autentycznie się męczył, by to właśnie robić... lecz równocześnie potajemnie czerpał pociechę ze świadomości, że to on „pozostanie” na zewnątrz; że kiedy już będzie po wszystkim, jego własna przyszłość wciąż będzie zawierała tę wersję, która absolutnie nie ma się czego obawiać.
I tak długo, jak tylko trzymał się kurczowo tej radosnej prawdy, nigdy naprawdę nie dopuścił do siebie – nawet w najmniejszym stopniu – myśli o losie, który czekał Kopię.
Ludzie nie reagowali zbyt dobrze, kiedy budzili się jako Kopie. Paul zapoznał się ze statystykami. Dziewięćdziesiąt osiem procent Kopii tworzono z ludzi starych i śmiertelnie chorych. Ludzi, dla których ten proces stanowił ostatnią deskę ratunku, z których większość i tak uprzednio wydała już miliony, wyczerpując tym samym wszelkie pozostałe, tradycyjne opcje medyczne, a niektórzy z nich nawet umierali między wykonaniem skanu a uruchomieniem ich Kopii. Jednak nawet wbrew temu piętnaście procent spośród tych osób podejmowało decyzję o przebudzeniu – i to zazwyczaj w przeciągu kilku godzin od uruchomienia – stwierdzając, że nie są w stanie stawić czoło takiemu życiu.
A co w przypadku zdrowych, młodych ludzi, kierowanych jedynie ciekawością? Tych mających świadomość, że na zewnątrz czeka na nich oddychające ciało, w pełni nadające się do życia? W ich przypadku, jak do tej pory, współczynnik katapultowania wynosił równe sto procent.
Paul stanął pośrodku pokoju, przez kilka minut klnąc łagodnie, w pełni świadomy upływającego czasu. Nie czuł się gotowy, ale im dłużej Kopie zwlekały z podjęciem decyzji, tym ta, jak się wydawało, okazywała się bardziej traumatyczna. Wpatrywał się w unoszący się przed nim interfejs, a jego iluzoryczny wygląd, jakby żywcem wyrwany ze snu, odrobinę pomagał Paulowi w podjęciu decyzji. Rzadko zapamiętywał własne sny, a tego miał nie zapamiętać wcale – i żadna w tym tragedia.
Nieoczekiwanie uświadomił sobie, że wciąż stoi jak go pan Bóg stworzył. Przyzwyczajenie – o ile nie zwykła przyzwoitość – kazało mu coś na siebie włożyć, lecz oparł się tej pokusie. Jedna czy dwie podobne do tej, doskonale niewinne, doskonale codzienne czynności i nagle okaże się, że zacznie traktować się poważnie, uważać za prawdziwego, co sprawi, że wszystko stanie się jeszcze trudniejsze...
Krążąc po pokoju, kilkakrotnie chwycił za chłodny metal gałki u drzwi, lecz zdołał się powstrzymać przed jej przekręceniem. Wyruszanie na odkrywanie tego świata nie miało najmniejszego sensu.
Nie zdołał się jednak oprzeć chęci wyjrzenia przez okno. Rozpościerający się z niego widok na północne Sydney okazał się bez skazy; każdy z budynków, każdy z rowerzystów, każde drzewo, wszystko wyglądało jak najbardziej przekonująco – co nie było żadnym niezwykłym wyczynem, gdyż to, co tam widział, nie było symulacją, a jedynie nagraniem. Rozpościerający się przed nim widok był w zasadniczej mierze fotograficzny – plus minus kilka komputerowych retuszów i wypełnień – i ustalony z góry. Aby jeszcze bardziej obniżyć koszta, jedynie mikroskopijna część tego, co znajdowało się za oknem, była dla niego „fizycznie” dostępna; mógł dostrzec znajdujące się w oddali wybrzeże, lecz zdawał sobie sprawę, że gdyby tylko spróbował pójść na przechadzkę w kierunku krawędzi wody...
Wystarczy. Miejmy to już za sobą.
Paul po raz kolejny odwrócił się w kierunku interfejsu i dotknął ikonki oznaczonej NARZĘDZIA; na tle pierwszego okna wyskoczyło kolejne. Poszukiwana przez niego opcja była zagrzebana kilka ekranów głębiej, ale dokładnie wiedział, gdzie należało jej szukać. Nie mógł tego zapomnieć, obserwował to z zewnątrz zbyt wiele razy.
Wreszcie dotarł do opcji MENU AWARYJNEGO, zawierającego radosną ikonkę zawieszonej na spadochronie animowanej figurki. Katapultowanie – tak powszechnie to nazywano – lecz jakoś nie odczuwał, by ta nazwa w rzeczywistości była nadmiernie eufemistyczna. Skoro w oczach obowiązującego prawa wcale nie był człowiekiem, trudno byłoby nawet mówić o popełnieniu przez niego „samobójstwa”. A sam fakt, że obecność takiej opcji była obowiązkowa, nie miał nic wspólnego z czymkolwiek tak kłopotliwym jak „prawa” Kopii; wymogi powodujące obecność tej opcji wynikały jedynie z ratyfikowania pewnych, czysto technicznych, międzynarodowych standardów oprogramowania.
Paul szturchnął ikonkę, która ożyła i wyrecytowała ostrzegawczą gadkę-szmatkę. Nie zwrócił na nią nawet najmniejszej uwagi.
– Czy jesteś absolutnie pewny, że chcesz wyłączyć obecną Kopię Paula Durhama? – zapytała go wreszcie.
Nic nadzwyczajnego. Najzwyczajniej w świecie Program A prosi Program B o potwierdzenie polecenia zamknięcia programu. Zwykła wymiana pakietów danych.
– Tak, jestem.
U jego stóp pojawiło się pomalowane na czerwono metalowe pudło. Otworzył je i wyjął ze środka spadochron, który następnie zapiął sobie na plecach.
– Posłuchaj mnie – powiedział wtedy, zamykając oczy. – Tylko posłuchaj! Ile razy trzeba ci to powtarzać? Przeskoczę tu ponad moim osobistym rozżaleniem, bo wielokrotnie już to słyszałeś, a do tej pory i tak ignorowałeś za każdym razem. I nie ma też najmniejszego znaczenia to, jak się teraz czuję. Ale... kiedy zamierzasz przestać marnować swój czas, pieniądze i energię – kiedy wreszcie przestaniesz marnować swoje życie – na coś, czego doprowadzenie do końca najwyraźniej cię przerasta?
Zawahał się, starając się postawić w miejscu słuchającego tych słów oryginału – i niemalże zawył z frustracji. Wciąż nie miał najmniejszego pojęcia, co też powinien powiedzieć, by jego słowa mogły cokolwiek zmienić. Sam wielokrotnie odrzucał wyznania wszystkich wcześniejszych Kopii. Nigdy nie potrafił przyjąć do wiadomości twierdzeń, że lepiej niż on sam znały jego myśli. Jedynie z takiego powodu, że straciły zimną krew i zdecydowały się na katapultowanie, kimże były, by mu oświadczać, że NIGDY nie uda mu się stworzyć Kopii, która wybrałaby inaczej? Jedynym, czego tu brakowało, było wewnętrzne umocnienie własnych postanowień i kolejna próba...
Potrząsnął głową.
– Minęło dziesięć lat, a ty niczego się nie nauczyłeś. Co z tobą nie tak? Czy wciąż szczerze wierzysz, że jesteś wystarczająco odważny – czy też wystarczająco szalony – by zostać własnym królikiem doświadczalnym? Naprawdę wierzysz?
Znów przerwał, ale tylko na krótką chwilę, gdyż wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Długo i wyczerpująco sam przedyskutował ten temat z pierwszą Kopią, ale potem nie miał już wystarczającej dużo zimnej krwi, by powtarzać to z kolejnymi.
– Cóż, mam dla ciebie wiadomość: Nie jesteś.
Wciąż nie otwierając oczu, chwycił za dźwignię otwierającą spadochron.
Jestem niczym: snem, i to takim snem, który wkrótce zostanie zapomniany.
Jego paznokcie wymagały przycięcia, gdyż boleśnie wbijały mu się w skórę dłoni.
Czy nigdy w snach nie obawiał się nadejścia śmierci w chwili przebudzenia? Być może, ale sen nie był życiem. Skoro jedynym sposobem „odzyskania” własnego ciała, „odzyskania” własnego świata, było przebudzenie się i zapomnienie...
Pociągnął za dźwignię.
Po kilku sekundach wydał z siebie zduszony szloch, odgłos, który bardziej niż cokolwiek innego przypominał zmieszanie, i wreszcie otworzył oczy.
Dźwignia pozostała mu w rękach.
Wpatrywał się osłupiały w tę metaforę... czego? Robaka w oprogramowaniu zamykającym program? Wady sprzętu?
Wreszcie, czując się w pełni jak we śnie, odpiął spadochron i rozpakował schludnie spakowane zawiniątko.
Wewnątrz nie odkrył żadnej iluzji jedwabiu, kevlaru czy jakiegokolwiek innego materiału, który z dużą dozą prawdopodobieństwa powinien się znaleźć wewnątrz spadochronu. Znajdowała się tam jedynie pojedyncza kartka papieru. Liścik.

Drogi Paulu,
W nocy, już po wykonaniu skanu, spojrzałem wstecz na całe przygotowawcze stadium projektu i dokonałem olbrzymiej, dogłębnej autoanalizy. Doszedłem do wniosku, że – aż do ostatniej możliwej chwili – moje nastawienie było skażone poczuciem ambiwalencji.
Patrząc na to, co zrobiłem, zdałem sobie sprawę, jak głupie były moje skrupuły, lecz w twoim przypadku jest inaczej. Nie mogłem sobie pozwolić, by cię porzucić i poddać się skanowi po raz kolejny. Cóż więc pozostawało mi do zrobienia?
Otóż coś takiego: odłożyć na jakiś czas twoje przebudzenie i znaleźć kogoś, kto byłby w stanie wprowadzić kilka poprawek do narzędzi wirtualnego środowiska. Wiem, że nie do końca jest to zgodne z prawem... ale sam przecież wiesz, jakie to dla mnie ważne, byś ty – byśmy obaj – tym razem wreszcie osiągnęli sukces.
Ufam, że mnie zrozumiesz, i jestem przekonany, że z godnością i spokojem zaakceptujesz zaistniałą sytuację.
Wszystkiego najlepszego,
Paul
Wciąż ściskając liścik, padł na kolana, z niedowierzaniem wpatrując się w papier. Nie mogłem tego zrobić. Nie mogłem być aż tak nieczuły.
Prawda?
Nie byłby w stanie zrobić czegoś takiego nikomu innemu. Co do tego był pewny. Przecież nie był potworem, oprawcą ani żadnym sadystą.
A nigdy też nie ciągnąłby dalej całego projektu, nie pozostawiając sobie opcji katapulty jako ostatniej deski ratunku. Pomiędzy niedorzecznymi fantazjami dotyczącymi własnego stoicyzmu a pozwalającymi mu zachować zdrowe zmysły wymówkami, by odnosić się jedynie do wersji z krwi i kości, musiał mieć przebłyski zrozumienia, do czego się to wszystko sprowadza: Jeżeli rzeczywiście tam wewnątrz jest aż tak źle, to zawsze będę mógł z tym skończyć.
A co, gdyby wykonał Kopię, a następnie – kiedy jej przyszłość nie była już jego przyszłością, nie była czymś, czym osobiście musiałby się przejmować – odebrał jej możliwość ucieczki... i racjonalizował sobie takie uprowadzenie zaledwie jako zbyt dosłowny akt samokontroli...
Brzmiało to tak prawdziwie, że aż zwiesił głowę ze wstydu.
List wypadł mu z ręki, on zaś uniósł głowę i zawył z całej siły swych nieistniejących płuc:
– DURHAM! TY KUTASIE!

Przez krótką chwilę rozważał dewastację znajdującego w mieszkaniu umeblowania. Zamiast tego zdecydował się jednak na długi, gorący prysznic. Po części – aby się uspokoić; po części – jako akt małostkowej zemsty, bowiem dwadzieścia wirtualnych minut niczym nieuzasadnionych hydrodynamicznych obliczeń musiało niezmiernie zirytować znajdującego się na zewnątrz sknerę. Z uwagą przyglądał się spływającym mu po skórze kroplom i strumyczkom wody, poszukując drobnych, obserwowalnych anomalii na granicy dzielącej jego ciało, tworzone za szczegółami na poziomie subkomórkowym, od reszty symulacji, która była modelowana w znacznie mniej precyzyjny sposób. Jeśli jednak istniały jakiekolwiek niezgodności, to były one zbyt subtelne, by dało się je wychwycić w taki sposób.
Ubrał się i zjadł późne śniadanie, przechodząc do porządku dziennego nad poddaniem się normalności. Co też niby mógłby zrobić? Rozpocząć strajk głodowy? Chodzić nago umazany ekskrementami? Po raz ostatni miał coś w ustach jeszcze przed wykonaniem skanu, był więc wygłodzony jak wilk, ale na szczęście kuchnia okazała się zaopatrzona – i to dosłownie – w niewyczerpane zapasy pożywienia. Musli smakowało dokładnie jak musli, tost dokładnie jak tost, ale Paul zdawał sobie sprawę z pewnych przekłamań, dotyczących zarówno smaku, jak i zapachu tutejszej żywności. Złożone efekty przeżuwania, podobnie jak te dotyczące działania śliny, były fabrykowane na podstawie wielu skleconych ze sobą zasad empirycznych, a nie generowane z podstawowych reguł. Nie istniały tu żadne pochodzące z jedzenia molekuły, które byłyby rozkładane przez enzymy w trakcie trawienia – istniał jedynie prymitywny układ zmieniających się wartości koncentracji składników odżywczych, kojarzony z każdym mikroskopijnym „pakietem” śliny. W efekcie prowadziło to do - odpowiadającego rzeczywistemu - wzrostowi koncentracji aminokwasów, węglowodanów oraz innych coraz to drobniejszych substancji, aż po malutkie jony sodowe i potasowe, w odpowiadających im „pakietach” soków żołądkowych... które z kolei działały jako dane wejściowe dla modelu komórek kosmków jelitowych, skąd przedostawały się już wprost do krwiobiegu.
Produkcja moczu i odchodów należała do dostępnych opcji – niektóre Kopie życzyły sobie, by zachować każdy możliwy aspekt doczesnego życia – lecz Paul zdecydował się obchodzić bez tego (tym samym eliminując możliwość umazania się ekskrementami). Odchody znikały z jego ciała dzięki magicznej sztuczce i to na długo przed tym, nim docierały do pęcherza czy jelit. Zostawały zignorowane, biernie unicestwiane. Aby cokolwiek tu zniszczyć, wystarczyło jedynie przestać to śledzić.
Kawa go pobudziła, lecz równocześnie odrobinę zobojętniła – działała dokładnie tak samo jak w świecie rzeczywistym. Neurony zostały odtworzone w najdrobniejszych szczegółach, wszelkie receptory kofeiny i jej metabolitów, które istniały w każdym pojedynczym neuronie oryginalnego, poddanego skanowi mózgu, były obecnie idealnie odzwierciedlone w tym modelu – w uproszczonej, lecz funkcjonalnie równoważnej formie.
A czym była kryjąca się za tym wszystkim fizyczna rzeczywistość? Metrem sześciennym niewydającego żadnego dźwięku, nieruchomego kryształu optycznego, skonfigurowanego jako klaster przeszło miliarda pojedynczych procesorów, będący jedną z kilkuset identycznych jednostek znajdujących się w podziemnej krypcie... gdzieś na planecie. Paul nie miał nawet pojęcia, w jakim mieście się znajduje; skan co prawda wykonano w Sydney, lecz implementacja modelu miała zostać zlecona przez lokalny węzeł oferentowi proponującemu w danej chwili najniższą cenę za usługę.
Sięgnął do szuflady po ostry nóż do krajania warzyw i płytko naciął sobie skórę wzdłuż lewego przedramienia. Strzepnął do zlewu kilka kropel krwi i zastanowił się, jakie dokładnie oprogramowanie jest odpowiedzialne za to, co obecnie obserwował. Czy komórki krwi „ginęły” powoli? Czy też może podlegały pozaustrojowemu modelowi fizyki ogólnej, za mało wyrafinowanemu, by je reprezentować, nie wspominając już o utrzymywaniu ich przy „życiu”?
Gdyby spróbował podciąć sobie żyły, kiedy dokładnie Durham by interweniował? Przyjrzał się swojemu zniekształconemu odbiciu w ostrzu noża. Najbardziej prawdopodobne było to, że oryginał pozwoliłby mu umrzeć, a następnie po raz kolejny, zupełnie od nowa, uruchomiłby cały proces – z tym jednym wyjątkiem, że pozbyłby się noża. Sam uruchamiał wcześniejsze Kopie po setki razy, manipulując najprzeróżniejszymi aspektami ich otoczenia, na próżno starając się odkryć jakiś tani chwyt, jakieś rozproszenie ich uwagi, które byłoby w stanie powstrzymać je przed katapultowaniem. Fakt, że przyznanie się do porażki, a w konsekwencji tego modyfikacja zasad, zabrały mu aż tyle czasu, należało uznać za kwestię czystego uporu.
Odłożył nóż. Nie miał najmniejszej ochoty, by wykonywać podobny eksperyment. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Po wyjściu z mieszkania wszystko wydawało mu się odrobinę mniej przekonujące. Architektura wnętrza budynku została odtworzona wystarczająco wiernie, aż po ohydne plastikowe rośliny doniczkowe, lecz każdy z korytarzy był opustoszały, a wszystkie drzwi prowadzące do innych mieszkań zamknięte na głucho – chyba po to, by ukryć leżącą po drugiej stronie nicość. Z całej siły kopnął w jedne z nich; drewno jakby lekko się ugięło, lecz kiedy po wszystkim przyjrzał się bliżej jego powierzchni, na farbie nie było widać nawet najmniejszego śladu po uderzeniu. Model nie dopuszczał do żadnych zniszczeń, a prawa fizyki mogły iść się pierdolić.
Ulica wypełniona była pieszymi i rowerzystami, a wszyscy z nich bez wyjątku byli nagrani. Stanowili raczej cielesną niż widmową obecność, lecz był to dosyć dziwaczny rodzaj cielesności; taka, której nie dawało się powstrzymać, na którą nie było żadnego wpływu. Przypominali roboty: nieskończenie silne, nieskończenie niezainteresowane własnym otoczeniem. Paul przejechał się przez chwilę na plecach pewnej kruchej staruszki, która bez oporu poniosła go wzdłuż ulicy. Jej ubrania, skóra, a nawet włosy, wszystko było jednakowe w dotyku: twarde niczym stal. Jednakże nie było zimne. Było neutralne.
Otaczająca go ulica miała jedynie służyć za trójwymiarową tapetę. Kiedy Kopie oddziaływały ze sobą, używały zazwyczaj tanich, uprzednio zarejestrowanych środowisk, z tłumami, których zadaniem było pełnienie czysto dekoracyjnych funkcji. Place, parki i znajdujące się na otwartym powietrzu kafejki – wszystko bez wątpienia działało bardzo uspokajająco, jeśli zmagałeś się z poczuciem izolacji i klaustrofobii. Kopie, o ile tylko posiadały przyjaciół bądź krewnych, którzy zdecydowaliby się na siedemnastokrotne spowolnienie własnych procesów myślowych, mogły przyjmować w takich środowiskach realistycznych gości z zewnątrz. Lecz większość najbardziej nawet obowiązkowych krewnych wolała wymieniać się nagraniami wideo. Któż bowiem chciałby spędzić popołudnie z dziadkiem, tracąc przy tym bezpowrotnie pół tygodnia własnego życia? Paul próbował za pomocą znajdującego się w pracowni terminalu połączyć się z Elizabeth, gdyż komunikacyjne łącza komputera winny mu zagwarantować kontakt ze światem zewnętrznym, ale – co przyjął bez większych niespodzianek – Durham sabotował i taką ewentualność.
Kiedy dotarł do rogu kwartału, wizualne złudzenie miasta rozciągało się aż hen, daleko po horyzont, lecz kiedy tylko spróbował wejść na ulicę, betonowy chodnik pod jego stopami zaczął się zachowywać jak bieżnia na siłowni i niezależnie od tempa, z jakim się poruszał, beton przesuwał się w przeciwnym kierunku dokładnie z taką szybkością, by Paul pozostawał w miejscu. Cofnął się, by przeskoczyć nad ogarniętym tym zjawiskiem obszarem, lecz horyzontalna składowa jego prędkości zaniknęła – bez żadnych pozorów jakiegokolwiek „fizycznego” wytłumaczenia tego faktu – i wylądował dokładnie pośrodku owej bieżni.
Nagrani ludzie, co oczywiste, z łatwością przekraczali tę granicę. Jeden z mężczyzn szedł prosto na niego. Paul nie ruszył się z miejsca i poczuł, jak zostaje zepchnięty do strefy o wzrastającej lepkości, gdzie napierające na niego powietrze staje się coraz boleśniej nieustępliwe. Wreszcie wyślizgnął się bokiem na wolność.
Miał nieodparte wrażenie, że odkrycie sposobu przełamania tej bariery może go w jakiś sposób „uwolnić”, lecz równocześnie doskonale zdawał sobie sprawę z absurdalności takiego pomysłu. Nawet gdyby odkrył lukę w programie, a ta pozwoliłaby mu się przebić przez tę barierę, wiedział, że jedynie przedostałby się do otoczenia przedstawianego w znacznie mniej realistyczny sposób. Nagranie bowiem mogło zawierać jedynie pełną informację dotyczącą widocznych punktów w ściśle określonej, skończonej strefie; miejsce, do którego mógłby „uciec”, byłoby więc jedynie obszarem, gdzie obraz miasta stawałby się pełen zniekształceń i ominięć, by wreszcie, wcześniej czy później, zniknąć zupełnie.
Wycofał się, częściowo zniechęcony, częściowo rozbawiony. Czego też się spodziewał? Znalezienia na krawędzi modelu drzwi oznaczonych WYJŚCIE, przez które mógłby wmaszerować do rzeczywistości? Schodów, które metaforycznie prowadziłyby do odpowiednika zaplecza podpór tego świata, gdzie mógłby poprzestawiać kilka przełączników i roznieść to wszystko w drobny mak? Nie miał najmniejszego prawa, by okazywać jakiekolwiek niezadowolenie z otoczenia, gdyż było ono dokładnie tym, co sam zamówił.
Również tym, co sam osobiście zamówił, był wprost doskonały wiosenny dzień. Paul przymknął oczy i zwrócił twarz ku słońcu. Wbrew wszystkiemu, co się z nim działo, trudno było nie czerpać pociechy z ciepła padającego na skórę. Naprężył mięśnie rąk, ramion i pleców, i poczuł się, jak gdyby sięgał z wnętrza „swojego ja” w wirtualnej czaszce do tamtego matematycznego ciała, odciskając znaczenie w niejasnych danych, łącząc je ze sobą, wyznaczając w nich granicę swej osoby. Poczuł mrowienie erekcji. Istnienie zaczynało go uwodzić. Przez chwilę pozwolił sobie na poddanie się temu trzewiowemu poczuciu tożsamości, które przysłoniło mu wszelkie bezbarwne wyobrażenia procesorów optycznych, wszelkie abstrakcyjne refleksje na temat przybliżeń i skrótów oferowanych przez oprogramowanie. To ciało nie chciało wyparować. To ciało nie chciało się katapultować. Niezbyt też dbało o to, że gdzieś tam istniała jakaś inna – „bardziej realna” – jego wersja. Chciało pozostać w jednym kawałku. Chciało przetrwać.
I nawet gdyby było to jedynie parodią życia, zawsze istniała szansa poprawy. Być może mógłby przekonać Durhama, by ten – tak na dobry początek – przywrócił mu możliwości komunikacyjne. A kiedy już znudziłby się bibliotekami, systemami wiadomości, bazami danych i duchami zgrzybiałych bogaczy – o ile tylko któryś z nich raczyłby się z nim spotkać – zawsze mógłby zawiesić swe istnienie do czasu, kiedy szybkość procesora pozwoli mu na nadgonienie świata rzeczywistego, ludzkie odwiedziny będą mogły się odbywać bez spowolnienia, a teleobecnościowe roboty w gruncie rzeczy staną się warte tego, by w nich zamieszkać.
Otworzył oczy i zadrżał z gorąca. Nie miał już najmniejszego pojęcia, czego chce – szansy, by móc się katapultować, ogłosić KONIEC tego straszliwego koszmaru... czy też możliwości wirtualnej nieśmiertelności – lecz sam musiał przyznać, że istnieje zaledwie jeden sposób, by zaakceptował ten wybór jako własny.
– Nie będę twoim królikiem doświadczalnym – stwierdził cicho. – Współpracownikiem, i owszem, mogę zostać. Partnerem na równych prawach. Jeżeli chcesz mojej współpracy, musisz zacząć mnie traktować jako współpracownika, a nie jako... część maszynerii. Zrozumiałeś?
Tuż przed nim otworzyło się okno. Był wstrząśnięty tym, co w nim zobaczył: nie tyle własnym, zadowolonym z siebie – co było do przewidzenia – bratem-bliźniakiem, ile znajdującym się za nim pomieszczeniem. Niby była to jedynie jego pracownia – a sam zaledwie kilka minut wcześniej niewzruszenie włóczył się po jej wirtualnym odpowiedniku – lecz zarazem jego pierwszy rzut oka na prawdziwy świat w czasie rzeczywistym. Zbliżył się do okna z nadzieją, że dojrzy, czy w pomieszczeniu nie ma jeszcze kogoś – Elizabeth? – lecz obraz okazał się dwuwymiarowy i kiedy Paul się zbliżał, perspektywa nie ulegała nawet najmniejszej zmianie. Durham z krwi i kości wydał z siebie krótki, wysoki pisk, a następnie z wyraźną niecierpliwością na twarzy odczekał, by drugie, mniejsze okienko przekazało Paulowi zwolnioną powtórkę tej wypowiedzi, o jakieś cztery oktawy niżej.
– Oczywiście, że zrozumiałe! Jesteśmy współpracownikami. Dokładnie tak. Równymi sobie. Nigdy bym sobie nie życzył, aby było inaczej. Obaj przecież dążymy do tego samego, czyż nie? Obaj poszukujemy odpowiedzi na te same pytania.
Paul zdążył to już sobie ponownie przemyśleć.
– Być może.
Lecz Durhama nie interesowały jego niepokoje.
Pisk. – Wiesz, że tak jest! Czekaliśmy na to dziesięć lat... a teraz to wreszcie ma się ziścić. Możemy zaczynać, kiedy tylko będziesz gotów.




CZĘŚĆ PIERWSZA
KONFIGURACJA OGRODU EDEN


1.
(Nie przekazuj żadnych braków)
(Remit not paucity)
LISTOPAD 2050

Maria Deluca już szósty dzień z rzędu mijała śmierdzącą wyrwę w Pyrmont Bridge Road, a za każdym razem, kiedy się do niej zbliżała, czyniła to niemalże z pewnością, że tego właśnie dnia przywita ją tam uspokajający widok naprawiającej usterkę brygady remontowej. Świetnie zdawała sobie sprawę, że tegoroczne fundusze na roboty drogowe i naprawy odpływów ścieków już dawno zostały wyczerpane, ale pęknięcie głównej rury odpływu stanowiło poważne zagrożenie dla zdrowia i nie była w stanie uwierzyć, że można to tak długo zaniedbywać.
Siódmego dnia smród był tak potężny już z odległości pół kilometra, że wykręciła rower w jedną z bocznych uliczek, zdeterminowana, by znaleźć jakiś objazd.
Ta część Pyrmont stanowiła przygnębiający widok. Mimo iż nie każdy z tutejszych magazynów był opustoszały, a nie każda z fabryk porzucona, wszystkie i tak przedstawiały podobnie zaniedbany obraz; z każdego odłaziła farba i kruszyły się mury. Po przejechaniu kilku przecznic na zachód, Maria skręciła ponownie i... stanęła na wprost alejki wybujałych ogrodów, marmurowych pomników, fontann i gajów oliwnych, rozciągających się pod bezchmurnym, lazurowym niebem aż hen, po horyzont.
Bez namysłu przyspieszyła, przez kilka sekund niemal wierząc, że ślepym trafem napatoczyła się na jakiś park, niemożliwie skrzętnie skrywaną tajemnicę tego podupadającego zakątka miasta. Wtedy jednak nieoczekiwanie iluzja się rozpłynęła – na równi zdradzona przez czyste nieprawdopodobieństwo, co widoczne niedociągnięcia – jednak nadal uparcie pedałowała, jak gdyby z nadzieją, że owe niedoskonałości i sprzeczności jakoś rozwieją się i znikną. Ślepa uliczka kończyła się przylegającym do ściany wąskim chodnikiem, na który Maria wjechała i zahamowała niemalże w ostatniej chwili, z przednim kołem zaledwie o kilka centymetrów od ściany magazynu.
Malowidło oglądane z bliska nie robiło wielkiego wrażenia, gdyż wyraźnie było widać ślady pociągnięć pędzla, a fałsz perspektywy wręcz rzucał się w oczy. Maria cofnęła się i wystarczyło zaledwie kilka metrów, by odkryć, dlaczego została wprowadzona w błąd. W odległości mniej więcej dwudziestu metrów namalowane niebo nieoczekiwanie zdawało się zlewać z tym prawdziwym; przy świadomym wysiłku woli mogła ponownie sprawić, by rozgraniczenie stało się zauważalne, lecz powstrzymywanie przed zlaniem się ze sobą i rozpłynięciem różnic dwóch odbieranych przez nią prawie identycznych barw wymagało tak niesamowitego wysiłku, jak gdyby jakiś głęboko ukryty w jej korze wzrokowej podukład odrzucał wszelkie wyobrażenia ściany w niebieskim kolorze nieba jako mało prawdopodobne i sam aktywnie uczestniczył w oszustwie. Kiedy cofnęła się jeszcze bardziej, zarówno trawa, jak i posągi zaczęły tracić swój dwuwymiarowy, rysunkowy charakter, a tuż przy rogu, tym, na którym skręciła w tę ślepą uliczkę, każdy z elementów kompozycji znalazł się dokładnie na właściwym miejscu i centralna alejka malowidła zbiegała się dokładnie w tym samym punkcie na horyzoncie co przerwana przez nią uliczka.
Kiedy odkryła najlepszą pozycję obserwacyjną, postawiła rower i stała tam przez chwilę. Słaby wiatr schłodził jej pot na karku, który następnie zaczęły kąsać promienie porannego słońca. Widok był hipnotyzujący, a sama myśl, że jakiś lokalny artysta zadał sobie aż tyle trudu, by załagodzić panującą w okolicy monotonię, wydawała się jej wielce pokrzepiająca. Równocześnie nic nie mogła poradzić i czuła się oszukana. Nie miała nic przeciwko temu, że przez chwilę dała się nabrać; czuła się natomiast urażona, bowiem nie potrafiła dać się oszukać po raz kolejny. Mogła sterczeć tutaj i tak długo podziwiać artyzm złudzenia, jak tylko przyszłaby jej na to ochota, ale nic nie mogło przywrócić jej tej fali uniesienia, którą poczuła w momencie oszustwa.
Odwróciła się.

Kiedy dotarła do domu, wypakowała kupione jedzenie, a następnie podniosła swój rower i podwiesiła na ramie znajdującej się przy suficie w salonie. Należący do Marii stuczterdziestoletni dom szeregowy miał kształt pudełka po płatkach śniadaniowych; był dwupiętrowy, lecz tak wąski, że ledwie mieścił schody. Pierwotnie stanowił część szeregu ośmiu domów, lecz cztery z jednej strony zostały wypatroszone i przerobione na biura pewnej firmy architektonicznej, a pozostałe trzy wyburzono na przełomie wieków, by zrobić miejsce pod nową drogę, która nigdy nie została wybudowana. Jedyny, któremu udało się przetrwać, stał się teraz nietykalny z powodu jakiegoś dziwacznego prawa dotyczącego architektonicznej spuścizny narodowej i Maria kupiła go za jedną czwartą ceny najtańszego ze współcześnie budowanych mieszkań. Pociągały ją w tym domu dziwaczne proporcje, a była pewna, że gdyby dysponowała większą przestrzenią życiową, o wiele słabiej by nad wszystkim panowała. W głowie posiadała równie wyraźny plan rozkładu pomieszczeń i porozstawianych w nich przedmiotów, co własnego ciała, i nie potrafiła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek odłożyła najmniejszą chociażby rzecz na nie swoje miejsce. Nie potrafiłaby mieszkać tutaj z kimś, a posiadanie domu wyłącznie dla siebie, jak się wydawało, trafiało dokładnie we właściwą równowagę pomiędzy jej potrzebami terytorialnymi a organizacyjnymi. Na dodatek była przekonana, że o domach należy myśleć podobnie jak o pojazdach – fizycznie umiejscowione, lecz logicznie mobilne – a porównywanie go do jednoosobowej kapsuły kosmicznej, czy chociażby łodzi podwodnej, sprawiało, że oferowana przez niego przestrzeń wydawała się więcej niż hojna.
Gdy weszła na piętro, włączyła terminal w sypialni, która służyła jej również za biuro. Spojrzała na listę dwudziestu jeden wiadomości, które nadeszły, odkąd po raz ostatni sprawdziła skrzynkę pocztową. Wszystkie zostały sklasyfikowane jako „śmieci”, gdyż żadna z nich nie pochodziła od kogoś, kogo Maria by znała – i żadna, chociażby nawet odlegle, nie przypominała oferty płatnej pracy. Camel’s Ele, używane przez nią oprogramowanie ochronne, zidentyfikowało wśród nich sześć próśb o dotację od organizacji charytatywnych (wszystko godne cele, lecz Maria znieczuliła swe serce), pięć zaproszeń do wzięcia udziału w loteriach i konkursach, siedem katalogów wysyłkowych (z których każdy szczycił się tym, że został skrojony dokładnie pod jej osobowość i „potrzeby obecnego stylu życia”, lecz Camel’s Ele oszacował ich zawartość i nie odnalazł w żadnym z nich niczego interesującego) oraz trzy wiadomości interaktywne.
„Głupia” audiowizualna wiadomość przychodziła w jawnych, standardowych formatach danych, lecz wiadomości interaktywne były programami wykonywalnymi o kodzie z potężnie zaszyfrowanymi danymi. Z założenia były one zaprojektowane w taki sposób, by przeprowadzenie przez człowieka bezpośredniej rozmowy okazywało się o wiele łatwiejsze niż przekazywanie ich programom ochronnym, mającym je wybadać, by następnie streścić człowiekowi odbytą przez nie rozmowę. Camel’s Eye uruchomił wszystkie trzy wiadomości interaktywne (na objętych podwójną kwarantanną maszynach wirtualnych – symulacji komputera uruchamiającej symulację komputera) i starał się je tak ogłupić, by uwierzyły, że prezentują się przed prawdziwą Marią Deluca. Dwie z nich, sprzedające usługi w zakresie ubezpieczeń zdrowotnych i emerytalnych, dały się na to nabrać, lecz trzecia, niestety, w jakiś niewyjaśniony sposób wydedukowała swe prawdziwe otoczenie i zamknęła się w sobie, nim zdążyła cokolwiek ujawnić. W teorii można było przekazać podobną do tej wiadomość Camel’s Eye, by ten zanalizował ją i ustalił, co też miałaby do przekazania, gdyby dała się nabrać. W praktyce jednak mogło to zabrać nawet i całe tygodnie. Wybór sprowadzał się więc bądź do wymazania takiej wiadomości na ślepo bez sprawdzania, bądź też do osobistego przeprowadzenia z nią rozmowy.
Maria uruchomiła wiadomość. Na terminalu pojawiła się męska twarz. Owa „osoba” po napotkaniu jej wzroku uśmiechnęła się ciepło. Maria nieoczekiwanie zdała sobie sprawę, że „osoba” na ekranie nieznacznie przypomina Adena. Czy tylko to wystarczyło do wywołania drgnienia rozpoznania, którego nie wykazała ustalona dla Camel’s Eye maska? Maria poczuła mieszaninę irytacji i niechętnego podziwu. Nigdy nie zamieszkiwali wspólnie z Adenem pod jednym dachem, lecz jak widać agencje zajmujące się analizą danych wykryły współzależności w używaniu należących do nich kart kredytowych w restauracjach, czy też cokolwiek innego, co pozwoliło im na wychwycenie związku łączącego dwie niemieszkające pod jednym adresem osoby. Określanie użytecznych powiązań pomiędzy klientami trwało już od dziesięcioleci, lecz posługiwanie się danymi w taki sposób – jako testem na rzeczywistość – miało posmak nowości.
Wiadomość, obecnie już w pełni przekonana, że rozmawia z prawdziwym człowiekiem, rozpoczęła swoje trajkotanie, którego wcześniej nie chciała marnować na cyfrowego pośrednika.
– Mario, zdaję sobie sprawę, jak cenny jest twój czas, ale mam też nadzieję, że możesz poświęcić kilka sekund, by mnie wysłuchać. – Tu przerwała na chwilę, by Maria poczuła, że jej milczenie jest swego rodzaju wyrażeniem zgody. – Wiem również, że jesteś bardzo inteligentną i spostrzegawczą kobietą, w najmniejszym nawet stopniu niezainteresowaną ogłupiającymi i nieracjonalnymi przesądami zrodzonymi w przeszłości, bajeczkami mającymi podnosić na duchu ludzkość w jej wczesnym, dziecięcym stadium. – Maria zaczęła już podejrzewać, do czego to wszystko zmierza, a program wyczytał to z jej twarzy, nie zawracała sobie bowiem głowy ukrywaniem się za jakimkolwiek rodzajem filtra; tak więc ruszył z kopyta, zarzucając swój haczyk. – Jednak taka prawdziwie inteligentna osoba nigdy nie odrzuca żadnego pomysłu, nie podejmując prób jego ewaluacji, sceptycznej, lecz bezstronnej, i dla takich właśnie osób powstał Kościół Boga, Który Nic Nie Robi...
Maria wymierzyła dwa palce w kierunku programu, wyłączając go w ten sposób. Zastanowiła się, czy to przypadkiem nie jej matka napuściła na nią Kościół, lecz nie wydawało jej się to zbyt prawdopodobne. Automatycznie musieli namierzać członków rodziny każdego nowego wyznawcy, bo gdyby tylko zapytali Francescę, ta powiedziałaby im, żeby nie marnowali swojego czasu.
Wywołała Camel’s Eye.
– Zaktualizuj moją maskę tak, by reagowała podobnie jak moja twarz podczas tej rozmowy – przekazała.
Nastąpiła krótka chwila ciszy. Maria wyobraziła sobie, jak program żongluje parametrami wag synaptycznych w sieci neuronowej maski, gdy algorytm uczący poszukiwał wartości gwarantujących żądaną odpowiedź. Pomyślała: Jeżeli dalej będę to robiła, moja maska stanie się wreszcie tak podobna do mnie jak w pełni rozwinięta Kopia. A jaki jest sens oszczędzania sobie żmudnych rozmów z wiadomościami-śmieciami, skoro... tego nie robisz? To była dogłębnie niemiła myśl... lecz maski były o rzędy wielkości mniej wyrafinowane od Kopii; miały mniej więcej tyle neuronów ile przeciętna złota rybka i to na dodatek zorganizowanych na o wiele mniej ludzką modłę. Zamartwianie się „doświadczeniem” maski byłoby równie niedorzeczne jak poczucie winy z powodu wykasowania niechcianej wiadomości podobnej do tej.
– Zrobione – stwierdził Camel’s Eye.
Minęła zaledwie ósma piętnaście, a przed nią na horyzoncie majaczył kolejny nowy dzień, nieobiecujący niczego z wyjątkiem rachunków. W przeciągu ostatnich dwóch miesięcy nie otrzymała żadnej oferty pracy kontraktowej, więc napisała kilka programów użytkowych – w większości ulepszeń domowych systemów bezpieczeństwa, na które rzekomo istniał znaczny popyt. Do tej pory nie sprzedała ani jednej sztuki. Mimo iż kilka tysięcy osób przejrzało pozycje z jej katalogu, żadna nie dała się przekonać, by je sobie ściągnąć. Perspektywa porywania się na kolejny podobny projekt niekoniecznie należała do elektryzujących, ale prawdę mówiąc, Maria nie miała innego wyboru. Kiedy skończy się recesja, a ludzie na nowo zaczną wydawać pieniądze, wtedy okaże się to właściwie spędzonym czasem.
Wcześniej jednak musiała się rozchmurzyć. Jeśli przynajmniej przez pół godzinki popracuje sobie w Autoversie – tak, co najwyżej do dziewiątej – będzie w stanie stawić czoła reszcie dzisiejszego dnia...
Z drugiej jednak strony zawsze mogła postarać się stawić czoło reszcie dnia bez przekupywania samej siebie. Chociażby raz. Autoverse był stratą czasu i pieniędzy. Był hobby, które można było usprawiedliwiać, gdy wszystko toczyło się tak jak należy, lecz w obecnej sytuacji stawało się zbytkiem, na który niezbyt mogła sobie pozwolić.
Położyła kres niezdecydowaniu w zwykły sposób. Zalogowała się na swój rachunek na JSN, Joint Supercomputer Network, płacąc za ten przywilej pięćdziesiąt dolarów, i musiała teraz sprawić, by okazało się to tego warte. Wsunęła dłonie w rękawice sensoryczne i na płaskim ekranie komputera trąciła ikonkę przedstawiającą szkielet sześcianu. Tuż przed ekranem ożyła trójwymiarowa przestrzeń robocza, której granice były zarysowane słabo widoczną holograficzną siatką. Przez sekundę odbierała swe dłonie, jakby zostały zanurzone w jakimś niewidzialnym wirze, kiedy pola magnetyczne chwytały i wykręcały rękawice, a uruchamiające porywy przypadkowo szarpały za zwoje w każdym łączu aż do chwili, gdy elektronika osiągnęła stan równowagi, a w samym środku przestrzeni roboczej wyświetliła się następująca wiadomość: MOŻESZ JUŻ UŻYWAĆ RĘKAWIC.
Dźgnęła kolejną ikonkę, eksplodującą gwiazdę podpisaną FIAT. Jedynym widocznym efektem jej działania było pojawienie się malutkiego paska menu, unoszącego się nisko na pierwszym planie, lecz dla grupy uruchomionych w ten sposób programów znajdujący się przed terminalem sześcian próżni odpowiadał obecnie niewielkiemu, pustemu wszechświatowi.
Maria wywołała pojedynczą molekułę nutrozy, przedstawioną w formie prostego modelu z kulek i patyczków. Obracając gwałtownie umieszczonym w rękawicy palcem wskazującym, wymusiła na cząsteczce powolny obrót. Wierzchołki powykrzywianego sześciokątnego pierścienia znajdowały się na zmianę ponad lub poniżej średniej płaszczyzny molekuły. Jednym z tych wierzchołków był dwuwartościowy niebieski atom, połączony jedynie z sąsiadującymi wierzchołkami pierścienia. Pozostałe pięć stanowiły natomiast czterowartościowe zielenie, posiadające po dwa wolne wiązania dla jakichś innych grup. Każda z tych zieleni była połączona z małą jednowartościową czerwienią – u góry, jeśli wierzchołek znajdował się ponad płaszczyzną, u dołu, jeżeli poniżej płaszczyzny. Cztery z nich wypuszczały również krótkie horyzontalne kolce, skierowane na zewnątrz pierścienia, zbudowane z niebieskich i czerwieni. Piąta z zieleni posiadała zamiast tego niewielką grupkę atomów: zieleń z dwoma czerwieniami oraz własny niebiesko-czerwony kolec.
Oprogramowanie odpowiedzialne za obrazowanie przedstawiało molekułę w sugestywnie materialny sposób, biorąc pod uwagę efekty pochodzące od światła otoczenia. Maria obserwowała, jak cząsteczka obraca się ponad blatem biurka, podziwiając jej nie do końca symetryczną formę. Każdy prawdziwy chemik, zamyśliła się, spojrzałby tylko raz i stwierdził: Glukoza. Zielenie to węgiel, niebieskie – tlen, czerwienie to wodór... prawda? Nieprawda. Przyjrzałby się temu jeszcze przez chwilę, wreszcie założył rękawice i dokładnie wybadał tego oszusta, błyskawicznie wydobył ze skrzynki narzędziowej kątomierz i zmierzył kilka kątów, wywołał tabele energii tworzenia wiązań i modów oscylacyjnych, a być może nawet zażądał dostępu do widma jądrowego rezonansu magnetycznego (nawiasem mówiąc – niedostępnej tu opcji, czy też, by rzec bardziej wprost – opcji, która nie miała tu żadnego zastosowania). I wreszcie, wraz z narastającą świadomością, że ma oto do czynienia z bluźnierstwem, oderwałby dłonie od diabelskiej maszynerii i wyskoczył z pomieszczenia, wrzeszcząc: „Istnieje jedynie układ okresowy Mendelejewa! Istnieje jedynie układ okresowy Mendelejewa!”.
Autoverse był „zabawkowym” wszechświatem, komputerowym modelem przestrzegającym własnych, uproszczonych „praw fizyki” – praw, które pod względem matematycznym były o wiele łatwiejsze do ogarnięcia niż opisujące świat rzeczywisty równania mechaniki kwantowej. W takim stylizowanym świecie mogły istnieć atomy niemal niezauważalnie różniące się od swoich rzeczywistych odpowiedników. Autoverse bowiem nie naśladował prawdziwego świata bardziej niż gra w szachy naśladowała średniowieczną potyczkę zbrojną. W oczach wielu chemików zajmujących się światem rzeczywistym był jednak o wiele bardziej zdradziecki niż szachy. Podtrzymywana przez niego fałszywa chemia była zbyt bogata, zbyt złożona i o wiele za bardzo kusząca.
Maria po raz kolejny sięgnęła w obszar przestrzeni roboczej, tym razem zatrzymując obrót cząsteczki. Następnie zręcznie wyszarpała zarówno samotną czerwień jak i niebiesko-czerwony kolec jednej z zieleni, by natychmiast wetknąć je z powrotem, tak zamieniając miejscami, że kolec był obecnie skierowany do góry. Sensory rękawic odpowiedzialne za odbiór reakcji dotykowych, tworzony za pomocą lasera obraz molekuły oraz słabe kliknięcie, przypominające uderzenie plastiku o plastik, które usłyszała, gdy wpychała atomy na nowe miejsce – wszystko to razem dawało przekonujące wrażenie manipulowania namacalnymi obiektami, zbudowanymi z solidnych kul i pręcików.
Taki wirtualny model stworzony z kulek i patyczków był łatwy w użyciu, lecz jego spokojne zachowanie w jej rękach nie miało nic wspólnego z chwilowo zawieszoną fizyką Autoverse’u. Ledwie zwolniła chwyt, pozwoliło to cząsteczce na wyrażenie swej prawdziwej dynamiki, gdyż zaczęła szaleńczo drgać, kiedy naprężenia spowodowane wprowadzoną właśnie zmianą były rozprowadzane pomiędzy poszczególnymi budującymi ją atomami aż do chwili ustalenia nowej geometrii równowagi.
Maria obserwowała tę opóźnioną reakcję ze znajomym już poczuciem frustracji, gdyż nigdy nie potrafiła się pogodzić z obowiązującymi zasadami manipulacji, niezależnie od tego, jak bardzo były poręczne. Rozmyślała nad próbami wymyślenia bardziej autentycznego sposobu interakcji, takiego, który oferowałby możliwość poczucia, jak to „naprawdę byłoby” schwycić znajdującą się w Autoversie molekułę, by zerwać, a następnie odbudować jej wiązania – zamiast tego, że pod dotknięciem rękawicy wszystko zmieniało się w symulowany plastik. Haczykiem był tutaj fakt, że molekuła przestrzegała wyłącznie autoversowej fizyki – wewnętrznej logiki samowystarczalnego modelu komputerowego – jak więc w ogóle można było wpływać na nią z zewnątrz? Konstruując malutkie zastępcze ręce w Autoversie, by działały jako zdalne manipulatory? Z czego miałaby je stworzyć? Nie istniały żadne wystarczająco małe cząsteczki, z których można było zbudować cokolwiek o tak precyzyjnej strukturze w wymaganej skali, gdyż najmniejszy ze sztywnych polimerów, który mógłby tu pełnić rolę „palców”, miał grubość połowy szerokości pierścienia nutrozy. Tak czy inaczej, mimo iż każda docelowa molekuła miałaby swobodę reakcji z tymi zastępczymi dłońmi wyłącznie zgodnie z fizyką Autoverse’u, w sposobie magicznego podążania tych rąk za ruchem rękawic nie byłoby nic autentycznego. Maria nie potrafiła dostrzec żadnych pozytywów w zwykłym przesuwaniu punktu łamania zasad, które i tak musiały gdzieś zostać pogwałcone. Manipulowanie zawartością Autoverse’u przekładało się na pogwałcenie jego praw. To było oczywiste... lecz wciąż mimo wszystko frustrujące.
Zapisała zmodyfikowany cukier, optymistycznie nazywając go mutozą. Następnie, zmieniając współczynnik skali milionkrotnie, założyła dwadzieścia jeden malutkich hodowli Autobacterium lamberti na pożywkach rozciągających się od stuprocentowej nutrozy poprzez jej mieszaninę pół na pół z mutozą aż po takie hodowle, które zawierały wyłącznie mutozę.
Przyglądała się szeregowi unoszących się w przestrzeni roboczej szalek Petriego, gdzie kolorami zakodowano stan zdrowia znajdujących się w nich bakterii. „Fałszywe kolory”... ale to wyrażenie było tautologiczne. Każda wizualizacja wnętrza Autoverse’u była z konieczności stylizowana, była zakodowaną kolorami mapą, przedstawiającą wybrane atrybuty obszaru zainteresowania. A niektóre z nich były bardziej abstrakcyjne i silniej przetworzone niż pozostałe – podobnie jak mapa Ziemi, na której kolorami zakodowano stan zdrowia mieszkańców, była może bardziej abstrakcyjna niż ta, na której przedstawiono wysokość nad poziomem morza lub ilość opadów – ale pochodzący z prawdziwego świata ideał niezmąconego obrazu widocznego gołym okiem nie miał tutaj najzwyczajniej w świecie żadnego przełożenia.
Kilka hodowli już zdecydowanie wyglądało na chore, blaknąc z elektryzującego błękitu do posępnego brązu. Maria wywołała trójwymiarowe wykresy wszystkich mieszanek odżywczych, przedstawiające wielkość populacji w funkcji czasu. Hodowle ze śladową ilością nowej substancji, co było zresztą łatwe do przewidzenia, rosły niemal w tym samym tempie co grupa kontrolna, lecz wraz ze zwiększającą się zawartością mutozy w pożywce wzrost populacji stopniowo zwalniał i gdzieś w okolicach osiemdziesięciu pięciu procent populacja stawała się statyczna. Za tym punktem znajdowały się ostro opadające krzywe, świadczące o zagładzie hodowli. W małych dawkach mutoza najzwyczajniej nie miała żadnego znaczenia, lecz przy odpowiednio wysokich stężeniach była zdradziecka: wystarczająco podobna do nutrozy – zwyczajowego pożywienia A. lamberti – by zostać częściowo przeprowadzona przez cykl metaboliczny, konkurując o te same enzymy, wiążąc wartościowe zasoby biochemiczne... by wreszcie dojść do takiego etapu, w którym ten zabłąkany nie na swoim miejscu niebiesko-czerwony kolec stawał się barierą nie do przebycia pod względem geometrii reakcji, co pozostawiało bakterię jedynie z bezużytecznym produktem pośrednim i stratami energii w całkowitym bilansie procesu. Hodowla na pożywce zawierającej dziewięćdziesiąt procent mutozy okazywała się światem, gdzie dziewięćdziesiąt procent dostarczanego pożywienia nie miało żadnej, takiej czy innej, wartości odżywczej, ale i tak musiało zostać strawione wraz z dziesięcioma procentami wartymi zachodu. Otrzymywanie tego samego, przy równoczesnej dziesięciokrotnie większej konsumpcji, nie było zbyt życiowym rozwiązaniem. By przeżyć na dłuższą metę, A. lamberti musiałaby zupełnie przypadkowo odkryć jakiś sposób na odrzucenie mutozy jeszcze przed zmarnowaniem na nią swej energii, bądź też – co byłoby nawet o wiele lepszym rozwiązaniem – odkryć sposób na przekształcenie jej z powrotem w nutrozę, przemieniając ją tym samym z trucizny w źródło pożywienia.
Maria wyświetliła histogram obrazujący pojawiające się u bakterii mutacje w trzech genach epimerazy nutrozy, gdyż właśnie kodowane przez te geny enzymy były najbliższym z tego, co posiadała A. lamberti jako narzędzia mające tak przekształcić mutozę, by ta nadawała się do trawienia – mimo iż żadna z epimeraz w swej oryginalnej formie nie potrafiła wykonać tego zadania. Do tej pory żadna z obserwowanych mutacji nie przetrwała więcej niż kilku pokoleń i na razie wszelkie zmiany najwyraźniej przynosiły więcej szkód niż pożytku. Częściowe sekwencje zmutowanych genów przepływały przez małe okienko i Maria wpatrywała się w rozmazane kodony, popędzając w myślach cały proces – o ile nie wprost do celu (skoro nie miała nawet najmniejszego pojęcia, jak też miałby on wyglądać), to przynajmniej... dalej, na ślepo, w przestrzeń wszystkich możliwych błędów.
To była bardzo przyjemna myśl. Jedyny problem stanowiło to, że niektóre fragmenty genów zdawały się szczególnie podatne na pewne ściśle określone błędy występujące podczas kopiowania, więc większość zmutowanych wersji, raz za razem, „badała” te same ślepe zaułki mutacji.
Starania mające na celu wywołanie mutacji u A. lamberti były banalne, gdyż podobnie jak w przypadku prawdziwych bakterii, za każdym razem, kiedy tylko duplikowała ona swój odpowiednik DNA, pojawiały się częste błędy. Ale już samo przekonanie bakterii, by mutowała w sposób „użyteczny”, było zupełnie inną parą kaloszy. Sam Max Lambert – ojciec Autoverse’u i twórca A. lamberti, bohater w oczach grupy maniaków zajmujących się automatami komórkowymi i sztucznym życiem – przez lwią część ostatnich piętnastu lat swego życia starał się odkryć odpowiedź na następujące pytanie: Dlaczego subtelne różnice pomiędzy biochemią otaczającego nas świata a tą autoversową sprawiają, że dobór naturalny występuje powszechnie w pierwszym z tych systemów, podczas gdy w drugim staje się niesamowicie zawodny? W obliczu tych samych niepokojących możliwości, które w przypadku E. coli zostałyby wykorzystane w przeciągu kilku pokoleń, A. lamberti najzwyczajniej wymierała, szczep za szczepem.
Jedynie kilku zapalonych entuzjastów wciąż kontynuowało prace Lamberta. Maria wiedziała zaledwie o siedemdziesięciu dwóch osobach, które chociażby w najmniejszym stopniu zdawałyby sobie sprawę ze znaczenia jej ewentualnego sukcesu. W obecnych czasach kręgi zajmujące się sztucznym życiem zostały zdominowane przez badania Kopii – istot pozszywanych z różnych kawałków, mozaik dziesięciu tysięcy różnych skleconych ad hoc zasad... antytezy wszystkiego, co reprezentował sam Autoverse.
Biochemia prawdziwego świata była zbyt złożona, by móc symulować w każdym najmniejszym szczególe stworzenie wielkości komara, nie wspominając już o człowieku. Za pomocą komputerów modelowanie wszystkich życiowych procesów stawało się możliwe, lecz nie udawało się tego robić równocześnie na każdym poziomie, od pojedynczego atomu aż po cały organizm. Tak więc cała dziedzina podążyła w trzech różnych kierunkach.
W pierwszym obozie trwali tradycjonaliści, biochemicy molekularni, kontynuujący rozwój złożonych kalkulacji, rozwiązując z mniejszą lub większą dokładnością równania Schrödingera dla coraz to większych układów i tym samym torując drogę dla całych nici replikacyjnego DNA, mitochondrialnych podjednostek oraz wielkich zlepków gigantycznych węglowodanów, przypominających siateczkę, które łączyły się na zewnątrz z błoną komórkową... lecz równocześnie poświęcając na to coraz więcej mocy obliczeniowej, a w zamian zyskując coraz mniej.
Na drugim biegunie znajdowały się Kopie: złożone udoskonalenia symulacji całego organizmu, pierwotnie zaprojektowane celem pomocy w ćwiczeniach chirurgicznych podczas wirtualnych operacji oraz po to, by zająć miejsce zwierząt w testach medycznych. Kopia była wysokiej rozdzielczości skanem PET, ożywionym i podłączonym do encyklopedii medycznej, której zadaniem było mozolne odcyfrowywanie, jak powinny się zachowywać wszystkie tkanki i organy... w tym przypadku znajdujące się wewnątrz architektonicznych symulacji z najwyższej półki. Kopia nie posiadała żadnych pojedynczych atomów ani molekuł, a każdy z jej organów w wirtualnym ciele pojawiał się w przebraniu wyspecjalizowanego podprogramu, wiedzącego (z encyklopedycznymi, a nie anatomicznymi szczegółami), jak funkcjonowałaby prawdziwa wątroba, mózg czy tarczyca... lecz niepotrafiącego rozwiązać równania Schrödingera i to nawet dla prostej cząsteczki białka. Czysta fizjologia, zero fizyki.
Lambert i jego naśladowcy wzięli w swe posiadanie wszystko, co znalazło się pośrodku. Opracowali nową fizykę, wystarczająco prostą, by pozwoliła kilku tysiącom bakterii znaleźć się w skromnej symulacji komputerowej wraz ze spójną, niezłomną hierarchią szczegółów, które rozciągały się aż do poziomu subatomowego. Wszystko zaczynało się od samego dołu, od najbardziej podstawowych praw fizyki, dokładnie tak samo jak w świecie rzeczywistym.
Ceną, jaką należało zapłacić za takie uproszczenia, był fakt, że bakterie w Autoversie niekoniecznie zachowywały się tak jak ich rzeczywiste odpowiedniki. A. lamberti miała zwyczaj komplikowania tradycyjnych oczekiwań w dziwaczne i nieprzewidywalne sposoby – co dla większości poważnych mikrobiologów było wystarczającym powodem, by traktować ją jako zupełnie bezwartościową.
Jednakże dla ludzi uzależnionych od Autoverse’u na tym właśnie wszystko polegało.
Maria ruchem dłoni odsunęła na bok wykresy przysłaniające jej szalki Petriego, a następnie tak długo przybliżała jedną z rozwijających się hodowli, aż pojedyncza bakteria wypełniła jej całą przestrzeń roboczą. Zakodowana kolorem oznaczającym „zdrowa”, była bezkształtną niebieską plamką, lecz nawet gdy Maria przełączyła na standardową mapę chemiczną, ta nie wykazała żadnej widocznej struktury wewnętrznej poza ścianą komórki – żadnego jądra, organelli ani nawet żadnych wici. A. lamberti była zaledwie pęcherzykiem protoplazmy. Maria zabawiała się sposobem jej obrazowania, sprawiając, że pojawiały się cieniutkie włókienka rozluźnionych chromosomów, podświetlając obszary, gdzie dochodziło do syntezy protein, uwidaczniając gradienty stężenia nutrozy i jej bezpośrednich metabolitów. Obrazy te pod względem dokonywanych obliczeń były dosyć kosztowne, sklęła się więc (jak zwykle) za szastanie pieniędzmi, ale nie potrafiła (zresztą… jak zwykle) wyłączyć wszystkiego poza koniecznym oprogramowaniem służącym do analizy (i samym Autoversem). Zawiodła, bo nie potrafiła siedzieć i wpatrywać się w próżnię, cierpliwie czekając na wyniki.
Zamiast tego zbliżyła jeszcze bardziej i przełączyła na kolory poszczególnych atomów (równocześnie pozostawiając niewidocznymi przenikające wszystko molekuły aquy), zatrzymała chwilowo czas, by zamrozić rozmazanie powodowane ruchami termicznymi, po czym wykonywała kolejne przybliżenia, aż niewielkie plamki, porozrzucane po całej przestrzeni roboczej, wyostrzyły się do złożonych plątanin długołańcuchowych lipidów, polisacharydów i peptydoglikanów. Nazwy te zostały bezpośrednio i bez żadnych modyfikacji przejęte od ich rzeczywistych odpowiedników – ale pieprzyć to, komu chciałoby się marnować życie na wymyślanie kompletnie nowej nomenklatury biochemicznej? Na Marii wystarczające wrażenie wywarł fakt, że Lambert opracował rozróżnialne kolory dla wszystkich trzydziestu dwóch autoversowych atomów wraz z pasującymi do nich jednoznacznymi nazwami.
Prześledziła morze złożonych molekuł – wszystkie bez wyjątku zostały zsyntetyzowane przez A. lamberti z nutrozy, aquy, pneumy oraz kilku innych śladowych pierwiastków. Niezdolna do wyśledzenia chociażby pojedynczej cząsteczki mutozy, wywołała program Maxwell’s Demon i zażądała, by wykonał za nią to zadanie. Zauważalny poślizg w odpowiedzi programu zawsze uświadamiał jej ogrom informacji, którymi się – ot, tak sobie – zabawiała, oraz sposób, w jaki wszystko było zorganizowane. Tradycyjna symulacja biochemiczna śledziłaby położenie każdej z molekuł i niemal natychmiast przekazałaby jej dokładną pozycję najbliższego z przekształconych cukrów. W tradycyjnej symulacji taki katalog molekuł byłby „prawdą ostateczną”, gdyż nie istniałoby nic z wyjątkiem wpisu na tej Najważniejszej z List. W przeciwieństwie do tego, „prawda ostateczna” Autoverse’u była ogromnym zbiorem sześciennych komórek o subatomowych wymiarach, a pierwotne oprogramowanie zajmowało się wyłącznie takimi właśnie komórkami, niepomne wszelkich większych struktur. Atomy w Autoversie przypominały huragany z modelu atmosferycznego (były jedynie bardziej stabilne); wyrastały z prostych praw rządzących najmniejszymi elementami systemu. Nikt nie miał potrzeby kalkulowania ich zachowań; prawa rządzące poszczególnymi komórkami napędzały wszystko, do czego dochodziło na wyższych poziomach. Co oczywiste, można było użyć roju demonów, by zestawiał i zapamiętywał pewnego rodzaju spis atomów i molekuł – przy wielkim nakładzie obliczeniowym, co raczej zupełnie pozbawiałoby sensu taką czynność. A sam w sobie Autoverse i tak kipiałby wewnątrz, niezależnie od wszystkiego.
Maria unieruchomiła swój punkt widzenia na cząsteczce mutozy, a następnie włączyła upływ czasu i wszystko – z wyjątkiem pojedynczego sześciokątnego pierścienia – rozmazało się i stało półprzezroczyste. Sama molekuła została jedynie nieznacznie rozmyta; obecne konwencje reprezentacji obrazu sprawiały, że uśredniona pozycja atomu była wyraźnie widoczna, a odchylenia spowodowane oscylacjami wiązań jedynie sugerowane przez nieznacznie zamglone smugi.
Zbliżała jeszcze bardziej, dopóki molekuła nie wypełniła jej całej przestrzeni roboczej. Nie wiedziała, na co tak właściwie liczyła – na skutecznie zmutowany enzym epimerazy, który nagle, nieoczekiwanie zatrzaskuje się na pierścieniu i przywraca odchylony niebiesko-czerwony kolec do pozycji horyzontalnej? Nawet nie biorąc pod uwagę kwestii samego prawdopodobieństwa, i tak byłoby po wszystkim, zanim jeszcze dotarłoby do niej, że zaistniał taki proces. Ten problem można jednak było łatwo rozwiązać – poinstruowała Demona, by zarejestrował w swoim buforze kilka milionów ujęć czasowych z życia cząsteczki, a następnie odtwarzał je dla niej w odpowiednim tempie, o ile tylko pojawiłyby się jakiekolwiek zmiany strukturalne.
Osadzony w „żywym” organizmie pierścień mutozy wyglądał dokładnie tak samo jak jego prototyp, którym zajmowała się przed kilkoma minutami: czerwone, zielone i niebieskie kule, połączone białymi pręcikami. Fakt, że składa się z tak komiksowych molekuł, nawet w przypadku bakterii zakrawał wręcz na zniewagę. Oprogramowanie odpowiedzialne za obrazowanie nieprzerwanie przeczesywało malutki obszar Autoverse’u, identyfikując wszelkie układy składające się na pojedynczy atom, sprawdzając istniejące pomiędzy nimi połączenia, by móc określić, które łączą się ze sobą wiązaniem, a następnie wyświetlać zgrabne, uporządkowane, stylizowane obrazki własnych wniosków. Podobnie jak zasady manipulacji, które przyjmowały tę reprezentację tak, jak ją było widać, było to użyteczną fikcją, ale...
Maria zwolniła autoversowy zegar o dziesięć miliardów razy, a następnie wywołała na ekran menu widokowe, w którym włączyła opcję oznaczoną RAW. Poukładany zbiór sfer i pręcików rozlał się w postrzępioną koronę wijących się polichromatycznych języczków płynnego metalu, fale koloru kipiały z wierzchołków, by zderzać ze sobą, zlewać, spływać z powrotem lub wyciekać języczkami w otaczającą je przestrzeń.
Zwolniła o kolejne sto razy, co niemal zamroziło cały ten zgiełk; następnie w tym samym stopniu zbliżyła obraz. Pojedyncze sześcienne komórki, z których stworzono Autoverse, były teraz widoczne i mniej więcej co sekundę zmieniały swój stan. Każdy ze „stanów” komórki – będący liczbą całkowitą z przedziału od zera do dwustu pięćdziesięciu pięciu – był przeliczany w każdym kolejnym cyklu zegarowym zgodnie z prostym zestawem reguł, z którego korzystano również w stanie poprzedzającym daną chwilę, a który był uzależniony od stanów najbliższych sąsiadów w trójwymiarowej siatce. Automat komórkowy, jakim był Autoverse, jedynie te zasady stosował jednolicie do każdej z komórek; to właśnie były owe panujące tu fundamentalne „prawa fizyki”. Na tym poziomie nie istniały żadne zniechęcające kwantowo-mechaniczne równania, z którymi należałoby się borykać – pojawiała się jedynie garstka trywialnych arytmetycznych operacji i to wykonywanych na liczbach całkowitych. A mimo to te kompletnie trywialne prawa Autoverse’u nieprzerwanie były w stanie tworzyć „atomy” i „molekuły” o wystarczająco złożonej „chemii”, by mogła ona podtrzymywać „życie”.
Maria prześledziła wzrokiem los grupki złotych komórek rozciągających się w sieci: zgodnie z założeniami komórki się nie poruszały, choć ich wzór ciągle się rozwijał – przełamując i anektując obszar metalicznego błękitu po to tylko, by po chwili ulec kolejnemu atakowi i zostać pochłoniętym przez falę koloru magenty.
Tak właśnie wyglądała „prawdziwa” twarz Autoverse’u, o ile w ogóle jakąś posiadał. Paleta przypisująca kolor do każdego ze stanów wciąż była „fałszywa”, wciąż zupełnie arbitralna, lecz przynajmniej sam obraz odsłaniał teraz złożoną trójwymiarową partię szachów, która leżała u podstaw całej reszty.
Wszystkiego z wyjątkiem sprzętu; z wyjątkiem samego komputera.
Maria przeskoczyła na standardowe tempo zegara i makroskopowy widok dwudziestu jeden szalek Petriego – dokładnie w chwili, gdy na pierwszym planie pojawiła się następująca wiadomość:

JSN z przykrością informuje, że przypisane tobie zasoby mocy obliczeniowej zostały właśnie przekazane klientowi oferującemu wyższą stawkę. Zapis twojej sesji został zachowany w pamięci masowej i będzie dostępny, kiedy zalogujesz się następnym razem. Dziękujemy za skorzystanie z naszych usług.

Przez pół minuty Maria tkwiła nieruchomo i klęła ze złością, następnie nieoczekiwanie przerwała tę czynność i zatopiła twarz w dłoniach. Przede wszystkim nie powinna się była w ogóle logować. Trwonienie oszczędności na zabawianie się zmutowaną A. lamberti było szaleństwem, lecz wciąż nie mogła przestać tego robić. Autoverse był tak kuszący, tak hipnotyczny... tak uzależniający.
Ktokolwiek, rozpychając się łokciami, wepchnął się na jej miejsce w sieci, tylko oddał jej tym samym przysługę; nawet więcej, bo skoro została niezwłocznie wyrzucona, a nie jedynie spowolniona do ślimaczego tempa, otrzyma teraz pełen zwrot pięćdziesięciu dolarów opłaty, którą wpłaciła przy logowaniu.
Kierowana chęcią odkrycia tożsamości mimowolnego dobroczyńcy, Maria zalogowała się bezpośrednio na QIPS Exchange – miejsce, gdzie handlowano mocą obliczeniową. Jej połączenia z JSN, zawsze niewidocznie dla niej samej przechodziły przez Exchange, gdyż tak zaprogramowała swój terminal, by ten automatycznie licytował względem obowiązującego tam kursu rynkowego aż do pewnego maksymalnego poziomu. Obecnie jednak pewna grupa ochrzczona mianem Operacji Motyl wykupywała QIPS – kwadryliony instrukcji na sekundę – za SZEŚĆSETKROTNĄ wartość określonego przez nią maksymalnego pułapu i zdołała zgromadzić pełne sto procent globalnie dostępnej w sprzedaży mocy obliczeniowej.
Maria była oszołomiona; do tej pory nigdy nie natknęła się na coś podobnego. Wykres kołowy przedstawiający przyjętych oferentów – zwykle wyglądający jak migotliwy kalejdoskop tysięcy cieniutkich plasterków – był obecnie statycznym niebieskim dyskiem, na którym nic się nie zmieniało. Co prawda samoloty nie zaczną przez to spadać z nieba, a światowy handel nie zostanie sparaliżowany... lecz jeśli chodziło o zadania, w przypadku których nie warto było posiadać na własność odpowiedniej mocy obliczeniowej, każdego dnia polegały na Exchange dziesiątki tysięcy akademików i ludzi przeprowadzających badania przemysłowe. Nie wspominając już o kilku tysiącach Kopii. Ale i tak sam fakt, że pojedynczy użytkownik wpakowywał się tutaj siłą i przebił wszystkich pozostałych, był bezprecedensowy. Któż to potrzebował aż takiej ilości mocy obliczeniowej? Wielki biznes? Poważna nauka? Wojsko? Wszyscy z nich posiadali przecież własny sprzęt, i to będący wyłącznie do ich dyspozycji. Sprzęt, który zazwyczaj zaspokajał, i to z nawiązką, ich własne potrzeby. Jeśli w ogóle pojawiali się na giełdzie, to tylko po to, by pozbyć się własnych nadwyżek.
Operacja Motyl? Nazwa, nie wiadomo dlaczego, zabrzmiała jakby znajomo. Maria zalogowała się do systemu wiadomości, poszukując jakichkolwiek doniesień, w których ta nazwa zostałaby użyta. Najnowsze z wyświetlonych pochodziło sprzed trzech miesięcy:

Kuala Lumpur – poniedziałek, 8 sierpnia 2050: W dniu dzisiejszym, w czasie spotkania Ministrów Ochrony Środowiska Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej (ASEAN), podjęto decyzję o wprowadzeniu w życie ostatniej fazy Operacji Motyl, kontrowersyjnego planu mającego na celu próbę ograniczenia zniszczeń oraz strat w ludziach powodowanych przez pojawiające się w tym regionie tajfuny cieplarniane.
Długofalowym celem projektu jest wykorzystanie tak zwanego „efektu motyla” do zmiany przebiegu tajfunów, a tym samym przeprowadzenia ich z dala od wrażliwych i gęsto zaludnionych obszarów – a nawet, być może, do zapobiegania ich powstawaniu.

– Zdefiniuj „efekt motyla” – rzuciła Maria i na tle czytanego doniesienia prasowego otworzyło się przed nią kolejne okno:

Efekt motyla: Termin wprowadzony pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku przez meteorologa Edwarda Lorenza, mający na celu udramatyzowanie bezcelowości podejmowanych przez człowieka prób długoterminowego prognozowania pogody. Lorenz wskazał, że systemy meteorologiczne są tak czułe na własne warunki początkowe, iż trzepoczący skrzydłami motyl znajdujący się w Brazylii mógłby stać się wystarczającym bodźcem do określenia, czy po miesiącu w Teksasie pojawi się tornado. Żaden z modeli komputerowych nie mógłby nigdy zawierać aż tak znikomych szczegółów, a co za tym idzie, wszelkie próby przewidzenia pogody na więcej niż kilka dni do przodu byłyby z góry skazane na niepowodzenie.
Później, w latach dziewięćdziesiątych, termin począł jednak tracić swe oryginalne, pesymistyczne konotacje. Naukowcy odkryli, że choć efekt niewielkich, przypadkowych wpływów sprawia, iż chaotyczny system zachowuje się nieprzewidywalnie, to w pewnych ściśle określonych warunkach tę samą czułość można z premedytacją wykorzystać do tego, by zwrócić dany układ w kierunku wybranym przez ludzi. Ten sam rodzaj procesów, które wzmacniały trzepot skrzydeł motyla do siły tornada, mógł również wzmacniać efekty systematycznych interwencji, pozwalając na pewien stopień kontroli, wielokrotnie przewyższający wykorzystaną w tym celu energię.
Obecnie wyrażenie „efekt motyla” odnosi się głównie do zasady kontrolowania chaotycznych systemów przy użyciu minimalnej siły, co zawdzięczamy szczegółowej wiedzy dotyczącej ich dynamiki. Technika ta znalazła zastosowanie w szeregu zagadnień, w tym m. in. w inżynierii chemicznej, manipulacjach giełdowych, elektronicznych układach sterowania w aeronautyce oraz w proponowanym przez ASEAN systemie kontroli pogody, nazwanym Operacja Motyl.

Tu następowały dalsze wyjaśnienia, lecz Maria już załapała, o co tak właściwie w tym wszystkim chodzi, więc wróciła do czytanego wcześniej doniesienia prasowego.

Meteorolodzy planują rozsianie na wodach tropikalnego Zachodniego Pacyfiku i Morza Południowochińskiego sieci setek tysięcy urządzeń, które zajęłyby się „kontrolowaniem pogody”. Byłyby one napędzane energią słoneczną i zostałyby tak zaprojektowane, by móc w razie potrzeby zmieniać temperaturę otaczającego ich środowiska, przepompowując wodę pomiędzy różnymi głębokościami. Modele teoretyczne sugerują, że wystarczająca liczba tych urządzeń, poddana złożonemu nadzorowi komputerowemu, mogłaby wpłynąć na wzorce pogodowe w wielkiej skali, „popychając” je w kierunku najmniej szkodliwych spośród wielu podobnych wyników.
Osiem różnych prototypów tych urządzeń przetestowano na otwartym oceanie, lecz nim inżynierowie dokonają spośród nich wyboru jednego, który w późniejszym czasie trafi do masowej produkcji, konieczne jest przeprowadzenie zakrojonych na szerszą skalę badań dotyczących możliwości przeprowadzenia takiego planu. W czasie najbliższych trzech lat wszelkie potencjalnie zagrażające temu obszarowi tajfuny zostaną zanalizowane dzięki modelowi komputerowemu o największej z możliwych rozdzielczości, którego zadaniem będzie przetestowanie efektów działania różnych typów i liczby nieistniejących jeszcze urządzeń. Jeśli symulacje wykażą, że interwencja mogłaby przynieść znaczące ograniczenie strat zarówno pod względem życia ludzkiego, jak i dóbr doczesnych, Rada Ministerialna ASEAN będzie musiała zdecydować, czy wydać szacunkowe sześćdziesiąt miliardów dolarów konieczne do urzeczywistnienia takiego systemu.
Inne państwa przyglądają się eksperymentowi z wielkim zainteresowaniem.

Maria odsunęła się od ekranu. Była pod wrażeniem. Komputerowy model o największej z możliwych rozdzielczości. Mówili to całkiem dosłownie. Wykupili wszelką moc obliczeniową dostępną w sprzedaży – wydając na to niewielką fortunę, lecz i tak zaledwie drobny ułamek tego, ile kosztowałby zakup całego potrzebnego sprzętu w jednym podejściu.
Popychanie tajfunów! Jeszcze nie, przynajmniej nie w rzeczywistości... ale kto też mógłby mieć za złe Operacji Motyl jej krótkotrwały monopol na rynku, skoro miał on na celu tak ważny eksperyment? Maria poczuła dreszcz z powodu samej skali przedsięwzięcia, po czym ogarnęła ją mieszanina winy i rozgoryczenia, że jest jedynie biernym obserwatorem rozgrywających się właśnie wydarzeń. Co prawda nie ukończyła żadnych studiów z fizyki atmosferycznej czy oceanicznej, nie posiadała doktoratu z teorii chaosu, ale w przeprowadzanym na tak olbrzymią skalę projekcie musiało istnieć kilkaset miejsc pracy dla zaledwie banalnych programistów. Kiedy te oferty pracy rozchodziły się w sieci, była najprawdopodobniej zbyt zajęta jakimś gównianym kontraktem dotyczącym udoskonalania dotykowych wrażeń piasku, który miał zalegać plaże wirtualnego Złotego Wybrzeża, bądź też majstrowała przy genomie A. lamberti, starając się zostać pierwszą osobą na świecie, która tak dołoży symulowanej bakterii, by ta wykazała wreszcie zdolność doboru naturalnego.
Nie do końca było jasne, jak długo ma zająć Operacji Motyl monitorowanie każdego z tajfunów, ale z pewnością mogła zapomnieć o korzystaniu z Autoverse’u przez najbliższy dzionek.
Niechętnie wylogowała się z systemu wiadomości – zwalczając w sobie pokusę, by jeszcze posiedzieć i poczekać na pierwsze raporty dotyczące obecnie badanego tajfunu bądź też na falę komentarzy innych użytkowników superkomputera, spowodowanych tak olbrzymim wykupem mocy obliczeniowej – i rozpoczęła przeglądanie własnych planów dotyczących nowego pakietu odpowiedzialnego za inwigilację intruzów.




Dodano: 2007-03-27 17:57:41
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS