NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Lewandowski, Konrad T. - "Most nad otchłanią"
Wydawnictwo: Fantasmagoricon
Data wydania: Czerwiec 2007
ISBN: 978-83-925540-1-1
Oprawa: miękka
Format: 125x190
Liczba stron: 332
Cena: 29,90 zł
seria: Odmienne stany fantastyki



Lewandowski, Konrad T. - "Most nad otchłanią"

Bitwa miała się zacząć za kilka godzin.
Andremil siedział nagi na brzegu rozgrzebanego łoża i bał się. Od chwili gdy niewolnica, była koczowniczka, wypłoszona chrapliwym „wyjdź!”, opuściła jego komnatę, klaszcząc bosymi stopami o nefrytową posadzkę, nie wykonał żadnego ruchu, nie licząc drżenia ramion i zaciskania pięści.
Woskowa świeca płonęła wysokim płomieniem, oświetlając wąskie, ostrołukowe okna i rzucony na stół pomięty list ze złamaną pieczęcią. Zapisane słowa wciąż tańczyły przed oczami młodego mężczyzny:

Horda barbarzyńców przedarła się przez Przełęcz Szeroką. Szlachetny Andremil Coro stawi się na odprawę oficerów w Wielkim Bastionie o godzinie siódmej, jako dowódca drugiej kompanii piechoty.
Podpisano: Stamfel, doża

Do odprawy zostało półtorej godziny, co dla Andremila oznaczało, że jeszcze kwadrans może siedzieć bezczynnie ze wzrokiem wbitym w jeden punkt. Nie wiedział, co zrobi później. Nie mógł opanować przerażenia. Nigdy nie podejrzewał, że będzie musiał naprawdę walczyć. Wieczna wojna z koczownikami była oczywistością, która nigdy nie zaprzątała jego uwagi. O tym nawet nie wypadało mówić. Od tego byli żołnierze w Zewnętrznych Basztach i bastionach Górskiego Przedmościa.
Owszem, Andremil – jak każdy potomek Starych Rodów – ukończył Akademię, gdzie uczono wojennego rzemiosła, ale była to tylko stara tradycja, z którą nie łączyły się żadne obowiązki. Do wojska garnęło się wystarczająco dużo nuworyszy i zubożałych mieszczan, żeby synowie Starych Rodów mogli spokojnie zajmować się winem, kobietami i poezją.
Patent oficerski pół roku temu kupił Andremilowi jego ojciec – jako prezent na dwudzieste pierwsze urodziny. „Chciałbym synu, abyś wreszcie zmężniał”, powiedział wtedy Azarel Coro, członek Rady Miejskiej i bliski przyjaciel starszego radcy Tarmisa. Andremil przyjmując z rąk ojca rulon złoconego pergaminu, myślał tylko o tym, co powie Syntia, kiedy zobaczy go w galowym mundurze porucznika.
Nie istniało przecież żadne niebezpieczeństwo. Stopień oficerski to jedno, a wymarsz w pole – całkiem co innego. Porucznik musiał dowodzić w walce kompanią, tych zaś było tylko siedem. Wakaty na stanowiskach dowódców nie zdarzały się często, a jeśli – i tak było wiadomo, że formalny wódz armii państwa-miasta Most, doża Stamfel, faworyzuje podobnych sobie nuworyszy, bezczelnie nazywających siebie Nową Szlachtą. W ostateczności awansowanoby jakiegoś wyróżniającego się podoficera służby czynnej. W tej sytuacji nie było praktycznie żadnych szans, że Andremil zostanie wysłany przeciw koczownikom.
On sam znał dwóch poruczników w stanie spoczynku, którzy nie wąchali prochu w innych okolicznościach niż na strzelnicy i polowaniu. W obecności tych ludzi jakakolwiek wzmianka o walce była nietaktem.
Służący przyniósł list opatrzony pieczęcią doży i adnotacją „Pilne” w momencie, gdy Andremil leniwie rozważał problem, czy posiąść niewolnicę po raz czwarty tej nocy. Potem były słowa przeprosin, trzask łamanego laku i grom z jasnego nieba. Coś podobnego nie miało prawa się wydarzyć!
Ale zdarzyło się… Siedział porażony strachem. Miał walczyć na śmierć i życie. Walczyć… zginąć… Na pewno zginąć! Wyobraził sobie miecz wbijający się w jego szyję, ostrze przecina z chrzęstem skórę i mięśnie, rozrywa krtań, tętnice… Wyraźnie usłyszał zgrzyt żelaza o kręgi szyjne i wstrząsnął nim zimny dreszcz, który przeszedł w kolejną falę panicznego strachu przed śmiercią. Nie chciał umierać! Jak mogło do tego dojść? Dlaczego doża, wbrew dotychczasowej praktyce, postanowił wysłać w pole niedoświadczonego oficera pochodzącego ze Starego Rodu? Na pewno chodziło o jakąś polityczną grę! Tarcia w Radzie Miejskiej pomiędzy Starymi Rodami a Nową Szlachtą były tajemnicą poliszynela. On, Andremil, miał stać się kozłem ofiarnym, argumentem w nieznanym mu sporze. Należało się z tego natychmiast wycofać! Z daleka od polityki! Musiał złożyć stopień oficerski, zanim to bagno go wciągnie i zamieni w martwy symbol bezsensownego sporu.
Młodzieniec poderwał się, by poszukać przyborów do pisania, lecz zamarł w pół ruchu. Nie mógł teraz złożyć rezygnacji. Był oficerem, któremu wydano rozkaz! Jeśli go nie wykona – zostanie rozstrzelany. Z wojska będzie mógł wystąpić dopiero, gdy doża nie będzie potrzebował jego służby.
Usiadł bezwładnie. Nie było wyjścia. Poczuł się niby skazaniec przed egzekucją. I do tego jeszcze ta druga kompania… Wszyscy słyszeli, że w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy trzech kolejnych dowódców tego oddziału poległo w walce, w niejasnych okolicznościach. Żadna inna kompania nie straciła tylu dowódców w tak krótkim czasie. W ostatnim przypadku wszczęto nawet śledztwo, gdyż medyk stwierdził, że śmiertelna rana, którą miał zadać topór koczownika, bardziej wygląda na ranę od dwuręcznego miecza, jakich używali piechurzy z trzeciej linii. Wynikało z tego, że jeden z żołnierzy, przy milczącej zgodzie pozostałych, po prostu rozchlastał dowódcę w bitewnym zamieszaniu. Przesłuchiwani piechurzy wzruszali ramionami i twierdzili, że był to koczownik z wielkim toporem. Topora nie odnaleziono, więc porównując ślady na kościach nie można było udowodnić słuszności opinii medyka. W końcu Rada Miejska – mimo sprzeciwu doży – nakazała umorzyć śledztwo, aby „nie uwłaczać pamięci poległego bohatera”. Stamfel podobno był wściekły. Pewnie uznał, że podobny los powinien spotkać syna kogoś wysoko postawionego w Radzie!
Andremilowi zaczęło się zbierać na płacz. Wczoraj po południu był na balu u Syntii, wieczorem, nim wezwał niewolnicę, napisał niezgorszy wiersz, a teraz tkwił między młotem a kowadłem. Z jednej strony dzicy barbarzyńcy, z drugiej – banda niezdyscyplinowanych łajdaków i morderców. Ocalić go mogła tylko ucieczka. Pal licho honor, przecież trzeba ratować życie…
W tym momencie otworzyły się drzwi i w progu stanął sześćdziesięcioletni Azarel Coro.
– Kazałem przygotować twój ekwipunek, synu – powiedział półgłosem.
Andremil drgnął gwałtownie.
– Skąd wiesz? – wykrztusił.
Stary Coro uśmiechnął się pod wąsem.
– Trzydzieści pięć lat temu, pewnej nocy, ja też otrzymałem pilny list od doży i odesłałem niewolnicę.
Andremil nie odpowiedział, znów wpatrzył się w punkt na ścianie.
– Chyba powinieneś założyć kalesony – zauważył ojciec.
Młodzieniec popatrzył na swoje nagie ciało. Machinalnie sięgnął po bieliznę, a potem już bez zachęty założył czarną koszulę. Ubierał się powoli, jak pozbawiony własnej woli. W pewnym sensie była to prawda. Jego uczucia zamarły. Sprawiły to słowa ojca. Andremil nie śmiał spojrzeć mu w oczy ani wyjawić swych myśli. Gdy wciągnął spodnie, stary Coro odsunął się od drzwi i klasnął w dłonie. Weszli Bruno i Boko, służący. Nieśli broń oraz zbroję.
Andremil odruchowo wyciągnął ręce po arkebuz i mocno zacisnął palce na zimnym metalu. Poczuł się lepiej, ciężar broni wydał się czymś przyjaznym, rzeczywistym. Ten arkebuz był obecnie jego jedynym przyjacielem. Nagle zmarszczył brwi. Od czasu ukończenia Akademii, czyli od trzech lat, nigdy nie strzelał z broni bojowej. Czasem tylko używał strzelby na króliki, która miała dwa razy mniejszy kaliber i krótszą lufę… Odruchowo rozmasował sobie prawe ramię.
Ojciec i obaj służący patrzyli na niego bez słowa. Andremilowi wróciła jasność umysłu. Starał się przypomnieć sobie wszystko, czego uczono go w Akademii. Po pierwsze: sprawdzić zamek. Podszedł bliżej światła i odciągnął kurek, w którego szczękach tkwił krzemienny klin. Chwycił krzesiwo w dwa palce i spróbował nim poruszyć. Żadnego luzu, dobrze! Uniósł pokrywkę panewki. Dno prochowej miseczki tworzyła chropowata krawędź koła krzeszącego. Nie była zanieczyszczona oliwą. Bardzo dobrze! Otwór zapałowy, tuż nad kołem, nie wydawał się zatkany. Na wszelki wypadek przyjrzał mu się uważniej. Był czysty. Zajrzał do lufy.
– Czy wewnątrz nie ma oliwy? – zapytał.
– Wytarłem do sucha pakułami, panie – odpowiedział Bruno.
– Klucz do zamka! – Andremil wyciągnął rękę.
Oparł kolbę arkebuza o biodro i założył klucz na czop wystający z zamka poniżej panewki. Trzema obrotami nakręcił koło krzeszące, przy okazji upewniając się, że na całej jego krawędzi nie ma śladów oliwy z głębi zamka, co mogłoby uniemożliwić skrzesanie iskry.
Oddał klucz i uniósł arkebuz. Ostrożnie opuścił kurek. Krzesiwo weszło do wnętrza panewki i mocno oparło się o krawędź koła. Nacisnął spust. Przeciągły zgrzyt ostro wwiercił się w uszy, a z panewki trysnął snop iskier. Zamek kołowy działał prawidłowo.
Młodzieniec odciągnął kurek i uważnie obejrzał krzemień oraz wnętrze panewki. Minerał był tylko nieznacznie starty, a na dnie zebrała się szczypta okruchów. Wydmuchał je stamtąd, pilnie bacząc, aby nie dostały się do otworu zapałowego.
– Dobre krzesiwo – zamknął panewkę.
– Kupiłem najlepszy gatunek – odparł Azarel Coro. – Jeden ząb powinien wystarczyć ci na tuzin strzałów.
– Dziękuję, ojcze – Andremil uśmiechnął się blado. Nie przestał się bać, ale strach nie osaczał już każdej jego myśli, nie paraliżował woli. Ojciec stanowił żywy dowód, że z bitwy można wyjść cało. W obliczu tego faktu i w obecności służby nie wypadało okazać lęku. Zdał sobie sprawę, że szlachectwo jednak zobowiązuje i teraz czuł się szczęśliwy, iż nikt nie poznał jego wcześniejszych myśli.
– Poproszę ładunek – rzekł do służącego, zdobywając się na niekonieczną uprzejmość. Konwenanse ułatwiały ukrycie prawdziwych emocji.
Sędziwy Bruno, domowy rusznikarz, oderwał od leżącego na krześle bandoletu zasklepioną z dwu stron tuleję z nawoskowanej tektury. Przy skórzanym pasie pozostało ich jeszcze jedenaście, zawieszonych na kawałkach mocnego szpagatu. Andremil mocno przygryzł koniec ładunku. Tektura zachrzęściła i ustąpiła. W środku były papierowa torebka z odważoną porcją prochu i kula. Młodzieniec opuścił kolbę arkebuza na podłogę i urwał koniec papierowej tutki. Uncja czarnego prochu zaszemrała w lufie, pyląc lekko przy wylocie, co dowodziło, że nabój jest suchy. Stuknął kolbą o posadzkę, przedarł opróżnioną torebkę na pół, jedną część wepchnął do lufy, po czym wyciągnął stempel i ubił ładunek trzema mocnymi uderzeniami. Z tekturowej tulei wytrząsnął kulę kaliber trzy czwarte cala, odlaną z utwardzonego antymonem ołowiu.
Uświadomił sobie, że wszystkie – ściśle określone regulaminem – czynności wykonuje zbyt wolno. Pamiętał każdy ruch, ale nie mogło to zastąpić braku ćwiczeń.
Pocisk zniknął w lufie, w ślad za nim poszła przybitka, czyli reszta torebki po prochu. Pusta tuleja zaklekotała na stole. Jeszcze raz pchnął stemplem, zabezpieczając kulę przed wypadnięciem, następnie włożył stempel pod lufę.
Ojciec z dezaprobatą pokręcił głową. Ładowanie już powinno się skończyć, a jeszcze daleko było do końca!
Teraz zamek. Andremil otworzył panewkę. Było w niej już kilka ziaren prochu, które przedostały się przez otwór zapałowy. Bruno znów podał mu klucz i młodzieniec ponownie nakręcił mechanizm koła krzeszącego. Wymienił klucz na prochownicę z mączką prochową. Wsypał czarny pył do panewki, starając się, aby wypełnił on przede wszystkim otwór zapałowy, zamknął panewkę i prochownicę. Opuszczony kurek i docisnął krzesiwem pokrywkę panewki. Gotowe! Odetchnął z ulgą.
– Długo to trwało – stary Coro przygładził wąsa – ale nie przejmuj się. Ja ze zdenerwowania nie mogłem trafić stemplem do lufy.
Andremil uspokoił się. Naładowana broń niemal namacalnie wibrowała śmiercionośną mocą. Odstawił arkebuz pod ścianę.
Zbroja. Młodzieniec wyprostował się. Boko nałożył mu najpierw ochraniacz krocza, zwany muszlą. Była to wypukła, stalowa płyta, od której odchodziły dwa pasy kolczugi, osłaniające tętnice udowe. Służący zamocował wszystko przy pomocy rzemiennych pasków, otaczających każdą nogę nad kolanem – w połowie uda i na biodrach. Potem Andremil usiadł i wzuł żołnierskie buty, a Boko założył na nie nagolenniki.
Kolej na pancerz. Do pomocy ruszyli wszyscy obecni. Napierśnik i naplecznik miały po dwa segmenty na górną i dolną połowę tułowia, więc po chwili Andremil wyglądał niczym wielki owad. Wrażenie zwiększyły masywne naramienniki, chroniące od cięć z konia.
Andremil od lat nie uprawiał wojskowej gimnastyki. Ciężar zbroi nie wtłoczył go teraz w podłogę tylko dlatego, że zwykł wiele czasu i uwagi poświęcać niewolnicom w łożu. Tego typu zaprawy nigdy mu nie brakowało.
Uśmiech błąkający się na wargach Andremila zgasł, gdy założono mu nałokietniki – wąskie, stalowe paski. Nie mogły być większe i szersze, aby niepotrzebnie nie obciążać rąk, gdyż wtedy lekkozbrojny koczownik byłby szybszy w walce. Jednak trzeba było dużej zręczności, by tak lekkim nałokietnikiem sparować cios miecza. Uświadomił sobie, że tego nie umie. Mógł łatwo stracić rękę…
Pasy były dwa. Bandolet z nabojami znajdował się na skos od lewego ramienia do prawego biodra. Klucz do nakręcania zamka i prochownica z prochem podsypkowym wisiały na końcu bandoletu, dokładnie na prawym biodrze. Obok nich, na zwykłym pasie, znajdowała się pochwa ze sztyletem o toczonej rękojeści, którą w razie potrzeby można było zaszpuntować lufę arkebuza. Na pasie ze sztyletem widniała jeszcze prostokątna ładownica, rapcie na broń białą oraz manierka. Andremil sprawdził zawartość ładownicy: sześć dodatkowych ładunków, woreczek z zapasowym krzesiwem, garść pakuł i zwój szarpii… Zaschło mu w ustach.
– Sądzę, że nie powinieneś jeść dziś śniadania… – rzekł ojciec.
Strach powrócił. Andremil bardzo dokładnie wyobraził sobie, jak oszalały z bólu próbuje okręcić szarpiami tryskający krwią kikut ręki, nie udaje mu się i kona z upływu krwi. Z trudem zdołał się opanować. Bez słowa przytaknął ojcu, pośpiesznie zamknął ładownicę i zaczął poprawiać rapcie na lewym boku.
– Rapier czy miecz? – spytał Azarel Coro.
Ujrzał szarżującego na siebie koczownika i żołądek podszedł mu do gardła. Z wysiłkiem zmusił się do logicznego myślenia. Nie poradzi sobie, jeśli będzie miał w ręku szpikulcowaty rapier…
– Miecz… – odkaszlnął.
Bruno podniósł broń z krzesła i umieścił w rapciach. Młodzieniec wysunął klingę.
– Wyostrzony? – starał się ukryć drżenie głosu.
– Tak, panie.
Azarel Coro wziął od Boko ryngraf oficerski i z powagą powiesił na piersiach syna. Andremil zobaczył w oczach ojca błysk dumy i poczuł się bardzo głupio.
Boko zarzucił na ramiona młodzieńca długi, czarny płaszcz i kilkoma ruchami grzebienia rozczesał jego włosy. Bruno podał gładki, okrągły hełm. Z ich powodu koczownicy nazywali żołnierzy Mostu Żelaznymi Czaszkami. Dla mieczników i pikinierów było to jedyne nakrycie głowy, zaś arkebuzerzy zakładali na nie jeszcze trójrożne kapelusze z nieproporcjonalnie wydłużonym prawym rondem, które w czasie deszczu osłaniało otwartą panewkę uniesionego do ramienia arkebuza.
Andremil, zerkając w lustro trzymane przez Boko, poprawił kapelusz, by nie było widać hełmu. To wszystko. Ruchem dłoni odprawił Boko i zarzucił arkebuz na ramię. Znowu poczuł się pewniej. Ta huśtawka nastrojów zaczęła go już irytować.
Ojciec wyszedł pierwszy. Gdy schodzili po schodach i szli przez przedpokój ozdobiony popiersiami przodków, nikt nie odezwał się ani słowem. Dopiero pod drzwiami, stary Coro przemówił: – Nie obudziłem twej matki, bo to nie kobieca rzecz. Idź i zrób, co powinien zrobić mężczyzna – postąpił krok naprzód i mocno uściskał syna.
Skurcz zdławił gardło młodzieńca. Nie był w stanie wykrztusić słowa. Z przerażeniem zrozumiał, że wzbiera w nim szloch. Na szczęście pojawił się Boko; niósł tacę z kielichem.
– Wino z wodą, panie – oznajmił.
Andremil porwał naczynie i wychylił je duszkiem.
– Jak sobie życzysz, ojcze – rzekł odstawiając kielich. Głos mu drżał, ale tylko trochę. Odwrócił się i otworzył drzwi.
Azarel Coro położył mu nagle rękę na ramieniu.
– Kiedy ujrzysz ich pierwszy raz, jak pędzą prosto na ciebie – rzekł cicho – ściśnij mocno pośladki. Strach nie sługa, a z pełnymi portkami niezręcznie dowodzić setką ludzi…
Andremil uniósł brwi, a ojciec uśmiechnął się i wypchnął go za próg.
– Powodzenia chłopcze!
Poranek był pochmurny i szary. Nie sposób było określić, ile wzeszło dziś słońc, ani w którym miejscu horyzontu nastąpił wschód czy też wschody. Miasto Most spało pogrążone w ciszy. Młody oficer szczelniej okrył się płaszczem, poprawił arkebuz i nie oglądając się na ozdobny fronton pałacu rodu Coro, ruszył przed siebie. Pobrzękując ryngrafem przeszedł przez Główną Ulicę i zniknął w zaułku prowadzącym w kierunku koszar i Wielkiego Bastionu. Chwilę później z głębi mrocznej uliczki dobiegło kilka zduszonych przekleństw, a potem plusk moczu.

***
Augunon, arcykapłan Jedynego Pana Gwiazd, na kolanach i z łokciami wspartymi o pulpit klęcznika, kontemplował Otchłań. Ciemnozielona, odsunięta na bok kotara odsłaniała okno wychodzące na bezdenną rozpadlinę, której brzegi łączył most-miasto, zwany po prostu Mostem.
Augunon w skupieniu wpatrywał się w szeroką na pięćset kroków czarną, hipnotyzującą wyrwę w rzeczywistości. Zgodnie z Objawieniem spisanym na mikowych kartach Wielkiej Księgi, na dnie Otchłani znajdowało się Światło, w którym pogrążały się dusze zbawionych. Światło mogli ujrzeć również żywi, o ile ich wiara była dostatecznie silna.
Arcykapłan – jak co dzień od czterdziestu lat – spoglądał w Otchłań i modlił się o ten cud. Pragnął mądrości i absolutnej wiedzy, która nadeszłaby z Otchłani wraz ze Światłem. Nic takiego jednak dotąd nie miało miejsca i nie wiedział, czy nie jest godny błogosławieństwa, czy też Pan Gwiazd pragnie wypróbować jego wiarę. Rozstrzygnięcie problemu przerastało możliwości rozumu, więc Augunon – jak nakazywała Wielka Księga – spoglądał w Otchłań z pokorą i nadzieją.
Ciche pukanie przerwało idealną ciszę. Arcykapłan drgnął i powoli wstał z klęcznika.
– Wejść – powiedział cicho.
W progu pojawił się akolita. Na widok odsuniętej zasłony w oknie natychmiast spuścił wzrok. Był zbyt młody i nie dostąpił jeszcze prawa kontemplacji Otchłani.
– Wasza Świątobliwość, przybył mistrz Konrest – oznajmił.
Augunon westchnął z rezygnacją.
– Niech wejdzie. Możesz odejść.
Akolita, nie odrywając spojrzenia od podłogi, pokłonił się i wycofał z gabinetu arcykapłana. Za moment do komnaty wszedł mężczyzna niewiele młodszy od Augunona, odziany w granatowy surdut.
– Witaj, czcigodny – przybysz ledwie dostrzegalnym ruchem pochylił głowę. Postąpił krok w stronę okna i bez obawy spojrzał w Otchłań.
Augunon nie odpowiedział. Odwrócił się i starannie zaciągnął kotarę. W pokoju zapanowała ciemność.
– W moim gabinecie też mam okno z widokiem na Przepaść – zauważył Konrest.
– Niestety, to prawda – arcykapłan pociągnął za wiszący przy ścianie sznur. W suficie odsłoniło się drugie okno i z powrotem zrobiło się widno.
– Unikasz mnie – rzekł gość.
– I to też jest prawda – odparł Augunon.
– Wybacz czcigodny, że przerwałem twoją medytację, ale muszę omówić z tobą ważną sprawę. O innej porze nie sposób się do ciebie zbliżyć.
– Ważną sprawę… – powtórzył arcykapłan z cierpkim uśmiechem. – Tak, wybrałeś zaiste właściwą porę, mistrzu Konreście. W porze kontemplacji wymyślanie wymówek przychodzi mi z dużym trudem.
– Czy mógłbyś powściągnąć swoją niechęć? Nie zakłóciłbym twoich modłów, czcigodny, gdybyś odpowiedział na mój list i wyznaczył datę spotkania.
– Nie zrobiłem tego, gdyż nie spodziewałem się, aby to było korzystne dla spokoju mego ducha. Twojego też.
– Skończmy z tym, czcigodny! – Konrest gniewnie przeciął dłonią powietrze. – Ja i moi uczeni mamy zamiar ostatecznie rozstrzygnąć, czy łuk na którym wzniesiono nasze miasto jest tworem naturalnym, czy też przerzucili go nad Przepaścią nasi genialni przodkowie.
– Nie Przepaścią, tylko Otchłanią – poprawił go Augunon.
Mistrz Konrest, przewodniczący Rady Mistrzów Uniwersytetu miasta Most, puścił uwagę mimo uszu.
– To, co widać od spodu nie jest jednoznaczne – kontynuował. – Dlatego chcemy przeprowadzić badania w miejskich kanałach, dotrzeć do pierwotnego rdzenia nośnego i określić jego naturę.
– To oznacza, że chcecie rozebrać ściany i dno jednego z kanałów i zdejmować kolejne warstwy kamieni aż do skutku… – arcykapłan zawiesił głos.
– Podejmiemy niezbędne środki ostrożności – zapewnił szybko Konrest.
– Co to znaczy „niezbędne”? – Augunon uniósł brwi. – Czy jesteście w stanie choć w dziesiątej części przewidzieć, co się stanie, gdy naruszycie elementy konstrukcji nośnej?
– Podejmiemy wszelkie dostępne środki bezpieczeństwa – powtórzył Konrest. – Przyszedłem prosić cię, czcigodny, aby twoi kapłani nie straszyli mieszczan i nie rozgłaszali, że Most runie w wyniku naszych badań.
– I tak runie – zauważył Augunon. – Tak jest zapisane w Księdze, lecz wasze badania mogą doprowadzić do tego przed czasem. Chcecie wystawić na próbę dobroć Pana Gwiazd.
– Powtarzam, że… – zaczął uczony.
– Mistrzu Konreście! – przerwał mu arcykapłan. – Usłyszałem twoje zapewnienia i nie jestem przekonany, że dostępne tobie i twoim podwładnym środki bezpieczeństwa są wystarczające.
– Niedawno wynaleźliśmy nową metodę określania rozkładu natężeń w kamiennej ścianie. Otóż ściśnięty kamień inaczej przenosi dźwięk. Zastosujemy zestaw kamertonów, nastrojonych tak, że da się określić wielkość nacisku. Wszystko mamy wyliczone.
– To nie jest dowód, że Most nie runie. Wiecie zbyt mało o architekturze fundamentów naszego miasta…
– I właśnie dlatego chcemy je poznać! – wpadł mu w słowo Konrest.
– Ryzykując życiem i zbawieniem wszystkich mieszkańców? – zapytał surowo Augunon. – Wiesz dobrze, że nie ma większego grzechu ponad rzucenie się żywcem w Otchłań! Zapisane jest w Księdze: „Nie ujrzy Światłości na dnie ten, kto zstąpił tam z ciałem i duszą, albowiem spadać będzie bez końca, aż stanie się demonem, jak inne dusze potępionych, które nie znalazły w niej Światła”.
Konrest zamachał gwałtownie rękami, ale arcykapłan Jedynego nie dał mu dojść do głosu.
– Taki los czeka ciebie, mistrzu Konreście, jeśli się nie nawrócisz. Boleję nad tym, ale nie mogę zrobić nic przeciw twej wolnej woli. Jednakże mogę nie dopuścić, byś pociągnął za sobą nieświadomych, pobożnych mieszańców Mostu.
– Według ciebie, czcigodny, mamy niczego nie tykać i tylko modlić się do Pana Gwiazd, by Most nie runął? – wycedził Konrest z trudem nad sobą panując.
– Właśnie tak, mistrzu Konreście. Celnie to ująłeś.
– Więc mamy żyć w ciemnocie i niewiedzy! – wybuchnął uczony. – O to ci chodzi, nieprawdaż?! Aby dochody Świątyni nie ucierpiały, bo bojący się ludzie płacą więcej!
Augunon nawet nie drgnął.
– Lubisz proste wyjaśnienia, jak widzę – rzekł spokojnie. – Albo może twój brak wiary dopuszcza to wyjaśnienie jako jedyne możliwe. Zatem, przyjmując twoje założenia muszę przyznać, że masz rację.
– To, czego żądasz, jest przeciwne ludzkiej naturze! – zawołał Konrest. – My musimy wiedzieć! Musimy zaspokajać naszą ciekawość!
– Doprawdy? – Augunon splótł dłonie na piersiach. – Czy mógłbyś zatem odpowiedzieć mi na pytanie do czego ma służyć ta wiedza? Czy dla samej wiedzy? W takim razie przyznasz, że ryzyko jest chyba zbyt wielkie. Narażać życie i zbawienie sześciu tysięcy mieszkańców Mostu tylko po to, aby zaspokoić ciekawość kilku mistrzów nauk niezależnych, to już gruba przesada. A może chodzi o zapoznanie się ze strukturą przęsła, by wybudować drugi most nad Otchłanią?
Konrest zbladł.
– Ty wiesz???
– Nie wiem, ale myślę, co być może na jedno wychodzi.
– Jak…
– Nie wątpię, że przychodzisz tutaj w imieniu doży. Bez jego glejtu straż Świątyni nie dopuściłaby cię do moich drzwi.
– To prawda – przyznał uczony. Sięgnął za pazuchę, lecz arcykapłan tylko machnął ręką i mówił dalej: – Doża zatem popiera twój projekt, a nie wmówisz mi, że robi to w imię umiłowania prawdy. Zbyt dobrze go znam; wiem, że musi mieć w tym niebagatelny interes. Jedyną zaś rzeczą, która tak naprawdę zajmuje naszego dożę, jest ustanowienie nowych zasad podziału myta, korzystnych dla popierającej go Nowej Szlachty. W obecnej sytuacji połowę dochodów naszego państwa-miasta zagarniają Stare Rody. Ten stan rzeczy uległby zmianie, gdyby Most został poszerzony. W nowej części miasta zamieszkaliby zwolennicy doży, który mogliby wtedy decydować o liczbie barbarzyńców przepuszczanych na drugi brzeg Otchłani. To złamałoby monopol Starych Rodów i dochody Nowej Szlachty uległyby potrojeniu. Coś skapnęłoby także budowniczym, czyli tobie, drogi mistrzu, twoim inżynierom oraz Uniwersytetowi, prawda?
Konrest skinął głową.
– Nie mogę zaprzeczyć – rzekł – ale to nie tylko dla…
– Oczywiście, oczywiście! – zawołał szybko Augunon. – Niech mnie Jedyny broni przed posądzeniem cię, że robisz to wyłącznie dla zysków z myta. Aczkolwiek, gdybym był złośliwy, tak bym właśnie powiedział… – arcykapłan uśmiechnął się znacząco.
– Wybacz, czcigodny – Konrest pochylił głowę znacznie niżej niż przy powitaniu. – Niepotrzebnie się uniosłem.
– Zatem jesteśmy kwita – oznajmił Augunon. – Ale wracamy do punktu wyjścia. Twoje przedsięwzięcie jest niebezpieczne, więc nie mogę zachować neutralności.
– W Księdze nie ma nic na tem
at poszerzania Mostu – odparł szybko Konrest. – To nie jest zakazane.
– Wyłożyłem już swoje zastrzeżenia.
– Myślę, że twoje obawy, czcigodny, są przesadzone. Przy największej możliwej ostrożności…
– Zrozum mistrzu Konreście, ja nie chcę tego sprawdzać! Powody, które podałeś, są zbyt słabe, by warto było podjąć takie ryzyko. Interesów naszego doży w ogóle nie biorę pod rozwagę, co zaś się tyczy wiedzy, którą pragniesz zdobyć, to pytam cię: czy warto do niej dążyć za wszelką cenę? Czy staniemy się od tego lepszymi ludźmi? A jeśli wyznajesz zasadę zdobywania wiedzy dla samej wiedzy, to muszę cię napomnieć, że nie ma boga nad Jedynego Pana Gwiazd i stawianie nad Nim wiedzy jest herezją.
– Tak, teraz już wszystko jasne! – Konrest zrobił zwrot na pięcie, przeszedł szybkim krokiem gabinet i znów podszedł do niego. – Wy, kapłani, pewno wolelibyście, abyśmy my, ludzie nauki, zajmowali się obliczaniem, jak z możliwie najmniejszej ilości drewna zrobić jak najpojemniejszą beczkę albo udoskonalali oliwne kaganki. W żadnym jednak wypadku nie wolno nam szukać dna Przepaści czy budować Machiny Nieba!
– Ruchy gwiazd i słońc są niepowtarzalne – rzekł surowo Augunon. – Tylko Pan Gwiazd zna ich teraźniejsze i przyszłe drogi. Z twoich słów wnoszę, że znowu podjęliście bezbożną próbę skonstruowania mechanicznego modelu nieba?
– Tak – odparł butnie Konrest. – Doża przyznał na ten cel pewne fundusze! Wiesz, czcigodny, chciałbym zobaczyć twoją minę, kiedy pewnego dnia udowodnimy, że Przepaść ma dno, a także zdołamy przewidzieć ruch każdej gwiazdy, w którym miejscu horyzontu nastąpi wschód i ile słońc wzejdzie.
– To się wam nigdy nie uda.
Konrest wzniósł dumnie głowę.
– Czy już zapomniałeś, czcigodny, o czasach, kiedy twoi poprzednicy głosili, że Przepaść nie tylko nie ma dna, ale i końca? Ilu sprzeciwiających się temu dogmatowi uczonych pogrzebano wówczas żywcem na cmentarzu przestępców? Sądy kapłańskie twierdziły, że wyświadczają w ten sposób łaskę heretykom, gdyż dzięki takiej śmierci ich dusze unikną wiecznego spadania w ciemność.
– To bolesny rozdział przeszłości – Augunon spochmurniał. – Słudzy Jedynego popełnili wtedy wiele nadużyć…
– Ja bym to nazwał zbrodniami! – prychnął Konrest. – A co było potem, kiedy okazało się, że Przepaść – jakkolwiek bardzo długa – jednak ma końce?! Zamiast zwrócić dobre imię niesłusznie straconym i potępić sędziów, zabraliście się za pokrętną retorykę.
– Stwierdzono, że w poprzedniej interpretacji Księgi był błąd – rzekł oschle arcykapłan. – Tłumaczono ją zbyt dosłownie. Język Księgi, który jest tylko narzędziem Objawienia, brano za samo Objawienie. W związku z nowymi odkryciami naukowymi skorygowano owo niesłuszne mniemanie.
– Ale zanim do tego doszło, szesnastu natchnionych, dobrowolnych wygnańców, w imię nauki i prawdy wyruszyło wraz z rodzinami, by dotrzeć do końca Przepaści, obejść ją i wrócić wzdłuż drugiego brzegu. Dokonali tego ich potomkowie w dwudziestym trzecim pokoleniu! Dzięki temu bezgranicznemu poświęceniu i niektórym legendom koczowników, wiemy dziś, że Przepaść ma skończoną długość, a czas potrzebny do przejścia wzdłuż niej od końca do końca równa się dwudziestu trzem pokoleniom! Wiemy też, że nasz Most znajduje się w połowie długości Przepaści.
– Mistrzu Konreście – Augunon spojrzał mu prosto w oczy. – Nie musisz mi o tym przypominać. Zapewniam cię, że tylko przez wzgląd na minione męczeństwo i szlachetne ofiary ludzi nauki, rozmawiam dziś z tobą jak równy z równym, choć niektórzy bracia w kapłaństwie zapewne mieliby mi to za złe. Jednak powtarzam ci, że swoimi doświadczeniami nie zdołasz obalić fundamentalnych prawd wiary.
– Dowiedliśmy już, że Przepaść ma krańce, więc dowiedziemy, że ma również dno!
– Otchłań nie ma dna, więc to się nie może udać. Wiem, że niedawno spuściliście sondę na sznurze o długości dwudziestu tysięcy łokci. Dna nie udało się dotknąć.
– To nic nie znaczy – Konrest wzruszył ramionami. – Być może zabrakło kilku łokci… Nie wątpimy, że Przepaść jest bardzo głęboka.
– Przez wasze skierowane w dół teleskopy, również nie udało się nic dostrzec – zauważył Augunon.
– Uniwersytet znajduje się przy brzegu Przepaści. Obserwację dna mogła uniemożliwić nawet nieznaczna krzywizna ścian, która przy odpowiednio dużej głębokości musi w końcu wejść w pole widzenia teleskopu. Nie byłoby tego kłopotu, gdybyśmy mogli ustawić nasze instrumenty tu, w Świątyni, którą wybudowano dokładnie nad środkiem Przepaści. Wówczas powinniśmy bez przeszkód dostrzec dno albo ową światłość, o której mówi Księga, co rozstrzygnęłoby…
– Mistrzu Konreście – rzekł ze współczuciem Augunon. – Wystawiasz złe świadectwo swojemu rozumowi. Zapewniam cię, że w ten sposób nie zobaczysz Światła w Otchłani i jesteś na najlepszej drodze, aby go nigdy nie ujrzeć.
– To się jeszcze okaże – burknął uczony.
– Skoro zaś nasza dysputa zeszła na twoją dziedzinę – ciągnął niezrażony arcykapłan – to wytłumacz mi, proszę, w jaki sposób, wy, uczeni, macie zamiar poradzić sobie z Prawem Złamanego Kija, jeśli pragniecie rozszerzyć Most?
Konrest popatrzył nań uważnie.
– Nie chcę używać pospolitych określeń, więc uściślę. Masz na myśli efekt zrywania ciągłości, związany z nieokreślonością krawędzi Przepaści, owo ledwie dostrzegalne rozmycie jej brzegów?
– Mam na myśli fakt polegający na tym, że kiedy usiłuje się dokładnie określić granicę Otchłani, macając jej brzeg kijem, ów kij szybko łamie się w miejscu, w którym dotykał krawędzi.
– Trudno to nazwać złamaniem – odparł uczony marszcząc czoło. – Jest raczej osobliwym zniekształceniem struktury wewnętrznej, jakby zerwaniem lub przesunięciem włókien, stąd nazywany to efektem zrywania ciągłości.
– Jak zwał, tak zwał – arcykapłan uśmiechnął się cierpko. – Moim zdaniem jest to znak od Jedynego, że bożych tajemnic nie da się zbadać kijem…
– I znowu przesadzasz, czcigodny! – zaperzył się Konrest. – Bardzo podobną strefę nieokreśloności krawędzi można zaobserwować na końcach drgającego kamertonu. Podejrzewamy więc, że ściany Przepaści wibrują nieustannie, a drgania te mają amplitudę jednej pięćdziesiątej cala, czyli tyle, ile wynosi szerokość tej rozmytej obwódki na jej brzegach. Częstotliwość jest zbyt wielka, by dało się ją zmierzyć.
– To nie tłumaczy Prawa Złamanego Kija ani czemu nie obserwujemy tych drgań na Moście – zauważył Augunon.
– Sądzimy, że Most wybudowano w miejscu, w którym drgania samoistnie się wygaszają, czyli, jak my to nazywamy, w węźle drgań. Zaś efekt zrywania ciągłości może wiązać się z niewyobrażalnie wielkimi mocami, kryjącymi się w tych pozornie nieznacznych drganiach, a to za sprawą ogromu Przepaści.
– Hipotezy, hipotezy, hipotezy… – westchnął ze smutkiem arcykapłan. – Powiadam ci, mistrzu Konreście, że tak długo przyglądałeś się Otchłani i słońcom błądzącym nad naszymi głowami, że w końcu straciłeś poczucie cudu. Lecz nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jak zamierzacie uporać się z Prawem Złamanego Kija, skoro chcecie poszerzyć most? Przypominam ci, że kamienne ruiny po stronie Równinnego Przedmościa są pozostałością po próbie przebudowy, która miała miejsce w czasach mieszczan-wojowników. Legendy mówią, że to właśnie Prawo Złamanego Kija doprowadziło do zerwania świeżo wybudowanego przęsła. Wielu ludzi runęło wtedy w Otchłań; oby Pan Gwiazd okazał im miłosierdzie.
– Myślę, że wiemy na czym polegał błąd ówczesnych inżynierów – odparł Konrest. – Sądzili, że efekt rwania ciągłości można zrównoważyć dostatecznie dużym ciężarem przyczółka. My rozumiemy, że ze względu na wielkość Przepaści, nawet ciężar całej mili sześciennej skał, ułożonych na brzegu, nie zdołałby wygasić tych niebezpiecznych wibracji.
– Więc co zamierzacie zrobić?
– Postawić fundamenty Nowego Mostu z dala od brzegów Przepaści i zawiesić go nad nią. W każdym razie, najpierw chcielibyśmy dowiedzieć się dlaczego stoi Stary Most…
– A ja nie mogę dopuścić, abyśmy wszyscy zaraz potem, razem z tą wiedzą, polecieli w Otchłań! – uciął arcykapłan.
– Więc wcale nie miałeś zamiaru dać się przekonać? – zawołał gniewnie Konrest.
– Oczywiście.
– To dlaczego tracimy tyle czasu na tę jałową dyskusję?
– Nie jest jałowa, skoro mogę wykazać ci twoje błędy i w ten sposób choć trochę powiększyć szansę twego nawrócenia i zbawienia.
Konrest zacisnął zęby, z wysiłkiem hamując wybuch wściekłości. Augunon patrzył na niego z kamiennym spokojem.
Wreszcie uczony przemówił chrapliwym głosem: – Skoro już wiesz, co teraz zrobisz?
– Nie jestem twoim wrogiem, mistrzu Konreście – rzekł łagodnie arcykapłan. – Nie sądzisz chyba, że zaraz zaczniemy bić w dzwony i wzywać mieszczan do szturmu na Uniwersytet. Choć w imię wspólnego dobra, także twojego, podejmiemy pewne kroki, aby nie dopuścić do rozpoczęcia tych badań. Abyś zaś nie miał powodu wątpić w moją dobrą wolę, niniejszym zapominam to, co powiedziałeś mi na temat Machiny Nieba. Jak widzisz, potrafię myśleć trzeźwo i nie wymagam od uczonych, by ograniczyli się wyłącznie do udoskonalania beczek i oliwnych kaganków.
Mistrz Konrest z poszarzałą twarzą stał przez dłuższą chwilę bez ruchu, po czym powiedział: – Ta sprawa ma pewne aspekty polityczne…
– Och! Domyślałem się tego od początku – Augunon uśmiechnął się pobłażliwie. – Jednak one zupełnie mnie nie interesują.
– Doża gotów jest zobowiązać się do likwidacji heretyckiego kultu Bestii.
– Nie wątpię w to, gdyż ich pseudoświątynia stoi w miejscu, w którym powinien się znaleźć górski przyczółek Nowego Mostu. I tak musiałby ją wyburzyć.
– Winieneś być zainteresowany poskromieniem heretyków!
– Jestem zainteresowany ich nawróceniem, ale nie zamierzam uciekać się do przemocy. Poza tym wyznawcy Bestii cieszą się nieoficjalną opieką Starych Rodów. Doża ma związane ręce.
– Doża znajdzie sposób…
– Mistrzu Konreście, nie chcę wnikać w brudy polityki! – Augunon po raz pierwszy od początku rozmowy okazał gniew. Chciał jeszcze coś dodać, ale zamiast tego wsłuchał się w coś w najwyższym skupieniu. Szybkim krokiem podszedł do okna i odsunął kotarę. Dzień nadal był pochmurny i mglisty. Od strony Górskiego Przedmościa po raz drugi dobiegł stłumiony, przeciągły grzmot – salwa z kilkudziesięciu arkebuzów. Za chwilę rozległa się trzecia.
– Ależ czcigodny… – zaczął Konrest.
Augunon przerwał mu stanowczym ruchem dłoni i zbliżył się do klęcznika.
– Właśnie zaczęła się jakaś bitwa – stwierdził z powagą. – Chcę, by moja modlitwa towarzyszyła duszom naszych poległych żołnierzy, które teraz zstępują w Otchłań – opadł na kolana, ukrył twarz w dłoniach. Zaczął powtarzać rytmiczną mantrę za konających.
Zirytowany Konrest zagryzł dolną wargę, lecz nie przeszkodził kapłanowi. Opuścił gabinet, cicho zamykając za sobą drzwi.

***
Żelazny piecyk do wypalania ksiąg jarzył się już równomierną czerwienią. Sokretot, były nadzorca młyna prochowego, obecnie szanowany emeryt, z zadowoleniem pogładził długą, siwą brodę. Odwrócił się do stołu i ujął w szczypce pierwszą, przezroczystą, mikową kartę, na której równe szeregi liter układały się w tekst traktatu filozoficznego. Starzec wsunął płytkę pismem do góry w szczelinę rozgrzanego piecyka, przekręcił małą klepsydrę i usiadł na zydelku, zerkając do wnętrza pieca.
Zaschnięty, fluorytowy atrament już po momencie zamienił się w stopione szkliwo. Matowe dotychczas litery zaczęły błyszczeć i wydzielać biały, gryzący opar. Sokretot odsunął szerzej szyber wyciągu. Niepokryta atramentem powierzchnia miki, poddana działaniu oparu, mętniała, przybierając mleczną barwę. Ciemnogranatowy tekst z każdą chwilą stawał się wyraźniejszy. Kiedy piasek w klepsydrze przesypał się, starzec wydobył z pieca gotową stronicę. Odłożył ją na stół, by ostygła, po czym wziął następną.
Godzinę później wypalanie zostało zakończone. Pokasłujący Sokretot podszedł do okna z oprawionych w ołów gomółek lanego szkła i otworzył je szeroko. Odetchnął głębiej.
Przed nim rozciągała się Otchłań. Lubił w nią spoglądać. Przepisy religijne zabraniały wprawdzie samowolnego patrzenia w Otchłań i posiadania w domach transcendentalnych okien, ale w przypadku Sokretota zadziałał przywilej jego sędziwego wieku.
Prawdę mówiąc, trudno nazwać przywilejem coś, czego nikt mu nie zazdrościł. Szukający dna uczeni nie przejmowali się zakazami kapłanów, zaś zwykli mieszkańcy Mostu wręcz starali się wymazać ze świadomości fakt istnienia Otchłani. Mieszczanom całkowicie wystarczał jej widok, kiedy w czasie szczególnie podniosłych ceremonii w Świątyni Pana Gwiazd otwierano Okno Wieczności za głównym ołtarzem. Poza tym stateczni obywatele woleli o Otchłani nie myśleć, nie mówić, a jeśli już, to między sobą nazywali ją jak uczeni – Przepaścią. Tych, którzy mieszkali na brzegach Mostu nie trzeba było zmuszać do przestrzegania religijnego zakazu zabijania lub zamurowywania okien wychodzących na Otchłań. W większości domów na Balustradach takie okna nigdy nie istniały…
Panowało powszechne przekonanie, że od wyglądania przez nie można stracić rozum, co daleko nie odbiegało od prawdy. Mieszkania w Balustradach miały najniższe czynsze w mieście. Nie próbowała osiedlać się tu nawet Nowa Szlachta z Równinnego Przedmościa, której przedstawiciele z desperackim uporem czepiali się jakiejkolwiek okazji zamieszkania przy każdym zaułku Mostu, ze szczególnym uwzględnieniem pałaców Starych Rodów, ciągnących się wzdłuż Głównej Ulicy.
Sokretot odszedł od okna i wrócił do stołu. Wypalone, mikowe karty wystarczyło już tylko spiąć razem, aby powstała wiecznotrwała księga, której stronic nie imały się ogień, czas, wilgoć, pleśń oraz robactwo. Fluorytowy atrament wżarł się tak głęboko w mikowe w podłoże, że w żaden sposób nie można go było zeskrobać ani wywabić. By zniszczyć gotową księgę, należało ją mozolnie mleć w żarnach na biały, łuskowaty proszek. Trzeba było zużyć mnóstwo czasu i wysiłku, aby nie zostało ani jedno czytelne słowo.
Rzadko jednak czyniono coś takiego. Dzieła napisane na mice posiadały w sobie część świętości Wielkiej Księgi. W Świątyni Pana Gwiazd przechowywano nawet – przewiązane czarnymi szarfami – traktaty heretyków. Sokretot nie wątpił, że taki los czeka i jego dzieło.
Na koniec wrzucił do piecyka papierowy brudnopis, zasiadł za stołem i wziął pierwszą stronę. Zaczął czytać. Była to rozprawa o wzajemnym wykluczaniu się religii i nauki. Sokretot obalał w niej twierdzenie, że obie te dziedziny ludzkiej kultury uzupełniają się wzajemnie. W przeciwieństwie do innych dowodził, że uzupełnianie takie jest możliwe tylko w przypadku podporządkowania się jednego z tych sposobów widzenia świata drugiemu, w istocie zaś istnieje między nimi nieprzezwyciężalna sprzeczność, uniemożliwiająca ich wzajemne pogodzenie…
Starzec przerwał lekturę i spojrzał zirytowany w kierunku okna.
Sprzeczność owa ujawniała się zawsze w warunkach konsekwentnego trzymania się jednego typu poglądów. Wzajemna tolerancja nie usuwała przeciwieństw, a jedynie zapobiegała konfliktom.
Zmarszczył brwi. Przeprowadzony dowód wydawał się dostatecznie spójny i logiczny, ale nietknięte pozostało najważniejsze pytanie: Dlaczego tak jest?
Zamyślił się głęboko, lecz za moment rozwścieczony poderwał się z krzesła. Dopadł okna i zatrzasnął je z łoskotem. Ta arkebuzowa palba zaczęła mu już działać na nerwy.

***
Miejsce strachu zajął wisielczy humor.
Andremil, nim dotarł do bramy Dużych Koszar, wiedział już dokładnie w jakich miejscach za kilka godzin będzie miał otarcia i siniaki. Niespodziewana zamiana atłasu i koronek na zbroję mocno dawała się we znaki jego wypielęgnowanej skórze. Najbardziej przeszkadzał mu ochraniacz krocza, ale to akurat była ostatnia część rynsztunku, której gotów byłby się pozbyć.
Klnąc pod nosem, odpowiedział na honory wartownika; zażądał od niego wskazówek i ruszył do sali odpraw.
Na miejscu zjawił się dziesięć minut przed czasem. Był tu już jednak doża oraz dwóch poruczników: Severo Lo - tęgi mężczyzna w sile wieku, bliski znajomy starego Coro, oraz Guedo – jego rówieśnik, dowódca czwartej kompanii piechoty, złożonej wyłącznie z Nowej Szlachty – jedynego oddziału w armii Mostu całkowicie lojalnego wobec doży, teoretycznie naczelnego dowódcy.
Lord Stamfel, czterdziestoletni mężczyzna w ciemnofioletowym kaftanie, na widok nowo przybyłego przerwał spacer po sali.
Młody oficer zameldował swoje przybycie i podszedł do stojaka na arkebuzy. Postawił swą broń obok dwóch pozostałych.
– Skoro jesteśmy wszyscy – odezwał się doża – to myślę, że możemy zacząć przed czasem.
Andremil zesztywniał. Wszyscy? Jak to? Tylko trzech poruczników? Armia Mostu składała się z siedmiu stu osobowych kompanii piechoty, z czego jedna, Najwierniejszych, stanowiła stałą obsadę bastionów i bram Mostu. Do walk zaczepnych używano pozostałych sześciu, czyli dwóch regimentów piechoty. Cóż to zatem miała być za bitwa, którą doża zamierzał rozstrzygnąć zaledwie połową sił?
Młodzieniec usiadł powoli. Za przykładem pozostałych oficerów nakrycie głowy położył przed sobą.
– Jak już wiecie, panowie – rzekł Stamfel – baszta na Przełęczy Szerokiej przekazała wczoraj wieczorem sygnały świetlne, że w naszym kierunku podąża około tysiąca barbarzyńców. Horda pojawi się tutaj za niecałe dwie godziny – rzucił okiem na cyferblat wydobytego z kieszeni zegarka. – Nie ośmieliłbym się zaprzątać tą błahostką waszej uwagi, panowie, gdyby nie fakt, że za dwa dni ma nadejść plemię koczowników, które wykupiło sobie Prawo Przejścia na drugi brzeg Otchłani… – pobożnie spuścił wzrok i pochylił głowę.
Severo gniewnie zmarszczył brwi.
– W tej sytuacji – podjął doża – nie uchodzi, aby po Przedmościu szwendała się jakaś hołota. Myślę, że niewielka demonstracja siły wsparta odrobiną huku i ołowiu, skutecznie przekona barbarzyńców, by poszli tam, skąd przyszli.
Andremil poczuł, że zaczynają płonąć mu uszy.
„Błahostka, odrobina huku, tylko połowa sił” – to oznaczało, że w praktyce żadnej bitwy nie będzie. Tysięczna wataha nie mogła nawet marzyć o udanym szturmie na najeżone działami bastiony Górskiego Przedmościa. W takich przypadkach zazwyczaj pozwalano koczownikom pokrążyć trochę po okolicy, by mogli przekonać się, że bez uiszczenia bardzo wygórowanego myta nie mają najmniejszych szans przejść na drugi brzeg Otchłani, kuszący z oddali soczystą zielenią rozciągających się za nim równin.
Andremil pamiętał, że barbarzyńcy ogromnie boją się broni palnej, uważając ją za jakiś rodzaj złej magii. Podobno większość przybywała na Przedmoście jedynie po to, aby przekonać się, czy coś takiego naprawdę istnieje. Wówczas wystarczyło, że zanadto zbliżyli się do bastionów… Było regułą, że potem takie plemię przysyłało poselstwo w celu ustalenia wysokości opłaty za przejście przez Most. Wojska państwa-miasta wychodziły w pole tylko wtedy, gdy barbarzyńców nadciągało zbyt wielu, albo panoszyli się na Górskim Przedmościu tak długo, że groziło to odcięciem dopływu danin płaconych przez plemiona zarabiające na Prawo Przejścia. Dzisiaj więc nie chodziło o żadną wojnę, lecz zwykły pokaz magii Żelaznych Czaszek. Wobec tego jego poranna histeria była, łagodnie mówiąc, przedwczesna i przesadzona.
Młodzieniec niemal skręcał się ze wstydu myśląc o tym teraz. Zastanawiał się, na ile zarumienione policzki i uszy zdradzają jego myśli.
Stamfel rozłożył na stole mapę Górskiego Przedmościa.
– Myślę, że w zaistniałej sytuacji nie musimy bawić się w wyszukaną taktykę – przygładził papier dłonią. – Ustawicie panowie swoje kompanie w szyku linearnym, pół mili za granicą donośności dział i zaczekacie na barbarzyńców. Sądzę, że nie odmówią sobie przyjemności zaatakowania was, kiedy ujrzą, iż mają trzykrotną przewagę. I tym lepiej zapamiętają nauczkę – doża chrząknął. – Porucznik Andremil Coro i jego druga kompania staną na lewym skrzydle…
Andremil przestał rozpamiętywać własną hańbę i spojrzał uważnie na mapę oraz sunący po niej palec doży.
–… porucznik Severo Lo wraz z piątą kompanią w centrum, zaś porucznik Guedo Izo z czwartą zajmie prawe skrzydło. Na dowódcę całego regimentu wyznaczam porucznika Guedo…
Usta Severo ściągnęły się w ledwo dostrzegalnym grymasie. Andremil też się zdziwił. Lo był prawie dwa razy starszy od Guedo i o dobre dziesięć lat od samego Stamfela. Najwyraźniej jednak doświadczenie bojowe liczyło się w oczach doży mniej niż pochodzenie społeczne.
Andremil popatrzył uważniej na zaciętą twarz naczelnego wodza. Doża był wnukiem koczownika, bodajże rymarza, któremu ze względu na rękodzielniczą biegłość pozwolono osiedlić się na Przedmościu. Podobne było zresztą pochodzenie wszystkich mieszkańców Przedmościa, będącego rolniczym i rzemieślniczym zapleczem Mostu. Ojciec Stamfela dorobił się majątku na handlu winem, on sam, dzięki swoim politycznym talentom, szybko stał się przywódcą Nowej Szlachty, czyli wzbogaconych kupców i właścicieli manufaktur. Ludzie ci domagali się prawa osiedlania na Moście i mieszczańskich przywilejów, z których najważniejszym był udział w podziale myta.
Stamfelowi, nazywanemu pogardliwie „winiarzem Sobo”, udało się jednak zmusić Radę Miejską i Stare Rody do wzięcia tych żądań pod rozwagę. Zorganizował wstrzymanie dostaw drogich win, co wywołało popłoch wśród mieszczan, obawiających się, że po trunkach przyjdzie kolej na resztę dostarczanej na Most żywności. Rajcy nie odważyli się na otwartą wojnę, zamiast tego postanowili winiarza Sobo kupić: ofiarowali mu urząd doży wraz z przysługującą temu stanowisku jedną szóstą myta, tytułem lorda i prawem przybrania nowego imienia. Do Rady dopuszczono też kilku przedstawicieli Nowej Szlachty, jednak Stare Rody zadbały o zachowanie dla siebie bezwzględnej większości.
Stamfel nie dał się kupić, pozostał wierny swoim stronnikom, ale – godząc się na zaproponowany układ – musiał zrezygnować z dotychczasowych metod postępowania.
Nastąpił polityczny pat. Pozornie wyglądał na stan równowagi, ale w ratuszowych kuluarach i zacisznych gabinetach Starych Rodów wrzała nieustanna podjazdowa wojna na intrygi, prowokacje i drobne uszczypliwości. Doża na wszelkie sposoby starał się wszędzie wciskać swoich ludzi, a Rada zajmowała się ich systematycznym utrącaniem.
Zachowywano przy tym wszystkie pozory. I Stamfel i Stare Rody razem przybywali na nabożeństwa w Świątyni Jedynego Pana Gwiazd, a każde oficjalne zarządzenie nieodmiennie zaczynało się od słów: „My, Doża i Rada Miejska…”
Nie mówiło się również, że wielu członków Starych Rodów równie często jak w Świątyni Pana Gwiazd, a nawet częściej, bywa w chramie Bestii…
– To wszystko – głos Stamfela wyrwał Andremila z zadumy. – Myślę panowie, że najdalej po trzech salwach będziecie mogli zakończyć misję, choć z pewnością dopilnujecie, aby strzelcy mieli przy sobie przepisowe półtora tuzina ładunków. – Wstał i pozostali zrobili to samo. – Wzywają mnie sprawy urzędowe, zatem życzę panom dobrej pogody i powodzenia! – ruszył do drzwi.
Oficerowie pochylili głowy w wojskowym ukłonie.
Stamfel, zanim wyszedł, obrzucił Andremila nieodgadnionym spojrzeniem.
– Jeżeli wszystko jest jasne – Guedo też popatrzył na nowego dowódcę drugiej kompanii – to myślę, że powinniśmy udać się do swych oddziałów. Wyruszamy za dwa kwadranse.
Na korytarzu czekało na Andremila dwóch arkebuzerów.
– Sierżant Nihis Azelo i sierżant Pelwo Tar – przedstawili się. – W imieniu Rady Podoficerów drugiej kompanii chcieliśmy pana porucznika powitać i prosić o chwilę rozmowy.
Poczuł ukłucie niepokoju. Nie spodziewał się tego i nie wiedział jak zareagować.
– Dobrze – odpowiedział siląc się na spokój.
– Tędy, panie poruczniku.
Poprowadzili go do gmachu koszar, do jednego z podoficerskich pokoi. Przed drzwiami stał ponury, żylasty weteran. Jego goły hełm świadczył, że jest pikinierem albo miecznikiem. Miecznikiem… Andremil wspomniał los swojego poprzednika i przeszły go ciarki.
W środku znajdowało się dziesięciu kaprali, którzy na widok oficera powstali z miejsc. Młodzieniec niechętnie odstawił arkebuz pod ścianę.
– To jest porucznik Andremil Coro, nasz nowy dowódca – oznajmił Nihis.
Obecni po kolei wymienili swoje imiona, których Andremil nie starał się zapamiętać. Spięty czekał na ciąg dalszy.
– Jeśli pan porucznik pozwoli – rzekł Pelwo – chciałbym wyrazić naszą wielką radość z powodu pańskiej nominacji.
Ciekawe na ile szczerą, pomyślał zgryźliwie, ale nie przerwał sierżantowi, który ciągnął dalej: – Rozumiemy, że nominacja była zaskoczeniem dla was, panie, szlachetnego…
– Masz na myśli „dla takiego fircyka”?! – nie wytrzymał Andremil.
W pokoju zapadła głucha cisza.
– Wybacz, panie – odezwał się wreszcie Nihis – sierżant Pelwo źle się wyraził. Nie śmiemy cię obrażać, ale wiemy panie, że brak ci wojskowego doświadczenia, więc po naradzie postanowiliśmy udzielić ci wszelkiej możliwej pomocy. Innymi słowy, możesz, panie, na nas liczyć.
Nie odpowiedział. Znowu zaczął się bać.
– Jak wiesz, panie, partnerem każdego arkebuzera jest pikinier. Na początek więc postanowiliśmy zaproponować ci najlepszego pikiniera w naszej kompanii. To ten człowiek, który stoi za drzwiami. Nazywa się Cziwen.
Młodzieniec zacisnął zęby.
Teraz albo nigdy, pomyślał zmagając się z dławiącym gardło lękiem.
– Czy jego zadanie będzie polegało na tym, by przy pierwszej sposobności wbić mi tę pikę w plecy?! – wyrzucił z siebie, licząc, że drżenie głosu zostanie uznane za gniew.
Nihisa zatkało. Pozostali spuścili wzrok.
– Jesteśmy lojalni wobec Starych Rodów! – zawołał jeden z kaprali.
– Myśleliśmy, że pan porucznik wie… – zaczął inny.
– Cisza! – Nihis odzyskał głos. – Angus, Remo, Idelatis! Sprawdzić sąsiednie komnaty i tę nad nami też!
Wymienieni podoficerowie natychmiast wybiegli z pokoju. Andremilowi przyszło do głowy, że powinien wyciągnąć miecz i oprzeć się plecami o ścianę. Z wysiłkiem zmógł to pragnienie i zachował spokój.
Po długiej chwili na znak, że nikt nie podsłuchuje, rozległy się postukiwania od zewnątrz w sufit i ściany komnaty. Wtedy Nihis zwrócił się do Andremila: – Wszystko, co wydarzyło się do tej pory, wydarzyło się z woli i rozkazu Rady Miejskiej – oznajmił. – Zostało postanowione, że należy powstrzymać dalsze obsadzanie stanowisk dowódców kompanii przez zauszników Stamfela. Na początek przedstawiciele Starych Rodów zwrócili się z tym do nas. Rada Podoficerów drugiej kompanii otrzymała tajne pełnomocnictwa i dyskretną ochronę…
Andremil wziął głęboki oddech. Jeszcze nie zdążył zjeść śniadania, a już wciągnięto go w spisek i uczyniono wspólnikiem skrytobójców. Dzień zapowiadał się naprawdę ponuro.
– Byliśmy przekonani, że pan porucznik został o wszystkim powiadomiony. Pański ojciec na pewno…
– Mój ojciec bez wątpienia zapomniał mi o tym powiedzieć – odgadł, że stary Coro rozmyślnie nie powierzył mu tej plugawej tajemnicy. Nie mógł. Nie w takim momencie…
Dziękuję ojcze, pomyślał.
– Zatem, skoro rzecz została wyjaśniona – stwierdził sierżant – możemy wrócić do poprzedniej sprawy. Zawsze pragnęliśmy, aby dowodził nami szlachetny potomek Starego Rodu. Doża w końcu spełnił nasze marzenia, ale uczynił to z właściwą sobie przewrotnością. Dał nam dowódcę, który w jego przekonaniu nie poradzi sobie w polu i okryje wstydem własne pochodzenie.
Andremil słuchał tego z zaciśniętymi pięściami. Narastała w nim wściekłość. Miał dosyć matactw doży, podłości rajców, a także tych zadufanych kaprali i sierżantów, którym pozwolono posmakować krwi swoich dowódców. Przede wszystkim zaś miał dość własnej słabości.
– My, Rada Podoficerów, postanowiliśmy do tego nie dopuścić. Uzgodniliśmy, że zajmiemy się wszystkimi kwestiami dotyczącymi…
– Milcz – powiedział bardzo cicho Andremil.
Sierżant Nihis zamrugał oczami, niepewny, czy dobrze usłyszał. Obejrzał się na pozostałych.
– Baczność!!! – Andremil włożył w ten krzyk całą furię zrodzoną przez zranioną dumę.
Nikt, nigdy nie będzie więcej zabawiać się nim niczym szmacianą kukiełką! Nikt!!!
Powiódł wzrokiem po wyprężonych jak struny podwładnych i uświadomił sobie, że do tej pory sam nie odważył się usiąść. Powolnym ruchem sięgnął po najbliższe krzesło i opadł na nie z godnością. Znów popatrzył na pobladłych podoficerów.
– Będziecie mówić mi, co mam robić tylko, gdy sam was o to zapytam – rzekł odzyskawszy spokój. – Zapewne będę pytać często, ale to nie zwalnia was z obowiązku posłuszeństwa wobec dowódcy. Zauważam, że w tej kompanii nastąpiło niedopuszczalne rozprężenie dyscypliny. Dlatego każda próba kwestionowania moich poleceń skończy się dla winnego sądem polowym. Czy to jasne?! – poczuł zdumienie, wsłuchując się w twardość własnego głosu. Stwierdził, że przeszedł sam siebie.
– Tak jest, panie poruczniku – odpowiedział Nihis
– Spocznij. Gdzie jest reszta kompanii? – młodzieniec wstał z krzesła i ruszył po arkebuz.
– W swoim refektarzu, panie poruczniku.
– Zaprowadźcie mnie tam.
Gdy wyszli, przywołał Cziwena.
– Zgadzam się, abyś był moim pikinierem – oznajmił. – Podobno jesteś dobrym żołnierzem, więc jak sądzę, znasz swoje miejsce? – popatrzył na niego zimno.
Pikinier zachował kamienną twarz.
– Tak, panie.
– Chodźmy zatem.
Refektarz drugiej kompanii był prostokątną salą o wysokim, ostrołukowym sklepieniu. Znajdowały się tu tylko dwa niewielkie okna, umieszczone na końcach pomieszczenia tuż pod stropem. Poniżej czerniły się potężne żelazne wrota. Niedostatek światła uzupełniały dziesiątki grubych jak ramię świec, płonących na prostych lichtarzach przytwierdzonych do kamiennych murów. Większość żołnierzy siedziała przy stołach ciągnących się przy jednej z dłuższych ścian. Panował gwar i śmierdziało spalonym łojem.
Razem z Andremilem i podoficerami przebywało tu teraz dokładnie sto osób: po czterdziestu arkebuzerów i pikinierów oraz dwudziestu mieczników. Broń znajdowała się na stojakach pod ścianą: czterdzieści krótkich halabard i kos bojowych, stanowiących osobisty ekwipunek pikinierów. Piki długości dwunastu łokci leżały na podłodze. Na środku refektarza stały złożone w kozły arkebuzy i dwuręczne miecze. Światło świec, migoczące na błyszczących płaszczyznach owali i szpiców, łudziło wzrok, stwarzając wrażenie, że wyostrzonej stali jest znacznie więcej niż w rzeczywistości.
Na widok dowódcy żołnierze poderwali się z hałasem. Andremil spostrzegł, że niektórzy kończyli jeść śniadanie i jego pusty żołądek zareagował tęsknym skurczem.
– Zbiórka!!! – wrzasnął Pelwo. – Do przeglądu!
Hurmą rzucili się po broń. Na moment zapanował chaos, ale tylko pozorny, gdyż – jak zauważył Andremil – żaden z żołnierzy nie wykonał zbędnego ruchu ani nie potrącił orężem nikogo z kolegów.
Momentalnie było po wszystkim. Przed młodym porucznikiem stanął luźny trójszereg prezentujących broń piechurów. Przeszedł na jego kraniec, intensywnie przypominając sobie, co powinien mówić i robić. Kiedy znalazł się na końcu linii, obaj sierżanci wystąpili i stanęli za nim. Andremil rozpoczął przegląd swojej kompanii.
Wszyscy mieli identyczne zbroje, ale przedstawicieli każdej z trzech formacji można było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Arkebuzerów wyróżniały niesymetryczne kapelusze i bandolety z ładunkami. Broń trzymali uniesioną na wysokość piersi, zamkiem od siebie, by pokazać, że jest w dobrym stanie. Pikinierzy swoje kosy i halabardy zawiesili na skos przez plecy, ostrzem na lewe ramię, zaś wyprostowane piki oparli drzewcem o posadzkę – przepisową stopę od czubków butów. Przypomniał sobie, że pikinier miał prawo wolnego wyboru między kosą bojową a halabardą. Regulamin wymagał tylko, aby za ostrzem znajdowały się obejmy na racę do płoszenia koni. Bronią boczną pikiniera mógł był tasak.
Miecznicy – prócz potężnych mieczy, dobranych odpowiednio do wzrostu, wagi i długości ramion – posiadali przy pasie sztylet i pistolet z zamkiem kołowym. Rzucało się w oczy, że stojący w trzecim szeregu ludzie z mieczami to najpotężniejsze chłopy w całej kompanii. Wyróżniali się wzrostem i szerokością barów. Każdy potrafił jednym ciosem ściąć głowę galopującego konia lub odrąbać mu wszystkie cztery nogi.
Przechodząc przed frontem spostrzegł jedną rzecz niezgodną z regulaminem, mianowicie arkebuzerzy mieli wetknięte w rondo kapelusza szpilki do przetykania otworu zapałowego, które prawidłowo powinny znajdować się za opaską na prochownicy. Przez chwilę nie wiedział, jak na to zareagować. Po namyśle, kiedy zakończył przegląd, sięgnął po prochownicę, wydobył jedną szpilkę, po czym wbił ją w rondo własnego kapelusza. Tak było bez wątpienia praktyczniej. Żołnierze przyjęli ten gest szmerem uznania.
– Jestem Andremil Coro – oznajmił, przypominając sobie, że mówi do równych sobie mieszczan, posiadających podobne wykształcenie i te same prawa co on. Jedyną istotną różnicą była część myta przypadająca na ród Coro, znacznie większa od udziału zwykłej mieszczańskiej rodziny.
– Od dziś jestem waszym dowódcą i mam zamiar pozostać nim dłużej niż do czasu najbliższej potyczki… – znacząco zawiesił głos, zastanawiając się, które z wpatrzonych w niego oczu należą do zabójców trzech jego poprzedników. Zmowa milczenia wznosiła się przed nim skalną ścianą. Musiał ją teraz pokonać albo zostać pod nią rozstrzelany… W tym momencie błysnęła mu niedorzeczna myśl, że to dobra poetycka metafora, którą powinien koniecznie wykorzystać w nowym wierszu.
– Od dziś będziecie wykonywać rozkazy otrzymane wyłącznie ode mnie – rzekł twardo. – Każdy, kto nie zechce się do tego zastosować – zostanie rozstrzelany. I nie liczcie, że doża skorzysta z prawa łaski. Nie w przypadku któregoś z was…
W refektarzu zapadła ponura cisza. Czasem tylko przerywało ją skwierczenie świecy. Andremil krótko wyjaśnił, na czym polega ich zadanie. Gdy wspomniał o tysiącu koczowników, na twarzach żołnierzy pojawiły się kpiące uśmiechy. Młody porucznik uznał, że jeśli Stamfel rzeczywiście chciał jego kompromitacji jako dowódcy i potomka Starego Rodu, to zapewne nie zamierzał działać zbyt szybko.
Zakończywszy przemowę, dał rozkaz wymarszu. Miecznicy zawiesili broń na plecach, po czym otwarto główne wrota refektarza. Młodzieniec wyszedł na dziedziniec Dużych Koszar. Za nim wyległa setka ludzi okrytych czarnymi płaszczami. Niesione na ramionach arkebuzy połyskiwały ciemną stalą, długie piki chwiały się w rytm kroków. Lśniły blado ostrza mieczy i halabard, szczękały zbroje, podkute buty stukotały o bruk.
Wrota w zewnętrznym murze już otwarto. Wyszli na Główną Ulicę. Znajdująca się dalej Górska Brama też stała na oścież. W strzelnicach wznoszących się nad nią baszt widniały twarze Najwierniejszych. Po chwili Andremil stanął na terenie Górskiego Przedmościa. Rozejrzał się. Otoczone fosami, potężne, ceglane mury bastionów, jak zwykle oszołomiły go swoim ogromem. Nie dało się tego porównać z żadną kamienicą. Dwieście kroków przed Górską Bramą wznosił się Ostry Fort, w którego gładkich, stromych murach nie było żadnej bramy. Do wnętrza prowadziły tylko podziemne korytarze, wychodzące z lochów pod bastionami Wielkim i Płaskim. W Ostrym Forcie biło źródło zasilające w wodę kanały i akwedukty Mostu. Ścieki spływały na Równinne Przedmoście, gdzie nawoziły pola, bądź kierowano je do tężni saletry. Wylewanie czegokolwiek do Otchłani byłoby świętokradztwem i marnotrawstwem.
Gdy minęli Ostry Fort, Andremil spostrzegł, że jego kompania opuściła Most jako ostatnia. Pozostałe dwie sunęły przed nimi wśród wznoszących się tarasami płaskich, szarozielonych pagórków. W dali miażdżyły horyzont zasnute chmurami nieforemne bryły Gór Oczekiwania.

***
W sali obrad Rady Miejskiej w Ratuszu po raz trzeci w tym roku zmieniono wystrój wnętrza. Wyrzucono stare gobeliny, drewniane reliefy na ścianach, meble, świeczniki oraz rzeźby zdobiące kąty pomieszczenia. Znaczący udział we wszystkich tych nowościach, zgodnie z obowiązującą modą, miały dzieła samych rajców. Talent nie miał znaczenia. Doża Stamfel wchodząc tutaj, mimo iż wiedział o tych zmianach, znów nie mógł się oprzeć wrażeniu, że pomylił sale.
Zajęci pracą twórczą rajcy w czerwonych i fioletowych togach ledwo raczyli zauważyć jego przybycie. Tylko czterech przedstawicieli Nowej Szlachty podniosło się z miejsc. Przewodniczący Tarmis, w skupieniu przewlekający złotą nitkę przez osnowę rozciągniętą na przenośnych krosnach, w ogóle nie zechciał podnieść siwej głowy.
Usta Stamfela ściągnęły się. W sali Rady, z dala od oczu obywateli państwa-miasta, członkowie Starych Rodów aż nadto wyraźnie dawali mu do zrozumienia, że dla nich wciąż jest tylko bezczelnym winiarzem Sobo.
Doża skrzywił się z pogardą na widok tej zmanierowanej i zdegenerowanej do cna zbieraniny ludzkich karykatur. Siedzieli zajęci pisaniem głupawych wierszy, malowaniem bezkształtnych plam bądź tkaniem lub haftowaniem koszmarnych makatek. Miast się troszczyć o Most, gęby mieli pełne frazesów o sztuce, pięknie, dążeniu do doskonałości i artystycznych przeżyciach. Tak naprawdę potrafili tylko szkodzić i przeciwstawiać się wszelkim zmianom, bo mogłyby zmniejszyć trwonione przez nich bogactwa. Im bardziej bali się o swoje trzy szóste myta, tym bardziej demonstracyjna była ich pogarda. Nazywali to wyższą wrażliwością, a krył się za nią fakt, że połowa tych bladych arogantów wykrwawiłby się na śmierć z powodu głupiego skaleczenia w palec, gdyż ich szlachetna posoka nie miała zdolności krzepnięcia. Prawie wszyscy na strychach i wyższych piętrach swoich pałaców ukrywali przed światem chichoczących idiotów i pozbawione kończyn potworki, spłodzone z kuzynkami, z którymi żenili się od kilkunastu pokoleń. Oto potomkowie dumnych mieszczan-wojowników, dawnych twórców potęgi Mostu... Nie byli w stanie zapewnić dalszego trwania państwa-miasta ani nawet własnych rodów, ale ciągle jeszcze mogli wiązać ręce tym, którzy chcieli i potrafili zachować wielkość Mostu.
Nachmurzony doża zasiadł na swoim miejscu i przyjął z rąk sekretarza plik papierów.
– Myślę, że powinniśmy zacząć – rzekł z hamowaną złością. – Czy moglibyście, panowie, przerwać swoje artystyczne zabiegi? Musimy rozstrzygnąć kilka zupełnie przyziemnych spraw…
– Drogi lordzie – przerwał mu Tarmis z urazą w głosie. – Nie należy oddzielać sztuki od codzienności, albowiem sztuka rozszerza naszą wrażliwość, pozwala więcej postrzegać i więcej rozumieć. Dzięki niej, widząc rzeczy głębiej, aż do ich niedotykalnej istoty, możemy podejmować najmądrzejsze decyzje. Czy nie sądzisz, panie, że sprawy państwa powinny harmonijnie koegzystować z porządkiem wszechrzeczy?
– Wiem, że chłopi z Równinnego Przedmościa potrzebują skalnej saletry, by użyźnić pola. Jeśli nie otrzymają jej w ciągu miesiąca, w przyszłym roku będziemy mieli niższe plony – uciął Stamfel.
– O ile mi wiadomo, saletrę skalną można otrzymać ze zwykłej saletry prochowej, marmuru i oleju siarkowego – popisał się alchemiczną wiedzą jeden z rajców, przerywając przeżuwanie tępej końcówki rysika. – W czymże więc kłopot?
– W cenie! – doża przestał silić się na uprzejmość. – Znacznie taniej będzie zamówić ją jako myto u koczowników zarabiających na Prawo Przejścia. Dlatego chciałbym, abyśmy uchwalili zmianę proporcji dostaw. Niech barbarzyńcy wydobędą więcej skalnej saletry. Podobnie rzecz ma się z siarką. Naszym alchemicznym manufakturom zacznie niedługo brakować surowca.
– Jak się domyślam, siarka zamiast na proch, w dużej części zostanie przerobiona na olej siarkowy, a ten nawóz? – Tarmis nie odrywał oczu od krosna.
– A ja wam mówię, że to wielkie oszustwo! – Rajca Glatzo Miwalde zmarszczył gniewnie niziutkie czółko. – Jak ze wrzuconych w ziemię mielonych kamieni może cokolwiek wyrosnąć? No?! To bzdura, kłamstwo i złodziejstwo!
– Dogłębnie zbadamy tę sprawę, drogi przyjacielu – zapewnił go przewodniczący. – Winni zostaną ukarani, a teraz usiądź, proszę.
Glatzo opadł na ławę wyściełaną zielonym aksamitem. Był najmądrzejszym przedstawicielem rodu Miwalde, w którym ostatnio rodziły się wyłącznie dzieci o płaskich twarzach i z tych powodów musiał zasiadać w Radzie. Nie posiadał wrodzonej bystrości, ale ten brak nadrabiał z nawiązką absolutną lojalnością wobec Tarmisa.
– Zatem – ciągnął spokojnie przewodniczący Rady – z czegoś musimy zrezygnować. Z czego?
– Z żółci upłazów – rzekł doża.
Wszyscy rajcy przerwali swoje zajęcia i popatrzyli na niego uważnie.
– Jak to?! – zawołał młody Malado. – To czym będziemy barwić nasze ubrania?
– Żółcią Nowej Szlachty – podpowiedział ktoś z tylnego rzędu.
Salę wypełnił śmiech. Wyraz rozbawienia pojawił się nawet na obliczach dwóch przedstawicieli Świątyni Pana Gwiazd. Czterej zwolennicy doży zbledli, ale zachowali spokój. Stamfel spostrzegł, że nie śmiał się stary Azarel Coro, który cały czas siedział zasępiony.
– O ile mnie pamięć nie myli, za dwa dni ma przejść przez Most plemię barbarzyńców, którzy uiścili już całe myto – Tarmis gmerał czółenkiem w osnowie.
– Tak, to prawda – przyznał doża.
– Zatem, aby wywrzeć właściwe wrażenie na tych barbarzyńcach, wszyscy powinniśmy wystąpić co najmniej w fioletowych szatach albo nawet tęczowych!
Przez salę przeszedł pomruk uznania.
– To marnotrawstwo! – wybuchnął rajca Bero z Nowej Szlachty. – Tęczowy kolor jest zbyt nietrwały, już po trzech dniach przechodzi w fioletowy, a żeby osiągnąć efekt tęczy trzeba zużyć mnóstwo żółci…
– Jak kogoś nie stać, nie musi zużywać – przygadał ktoś.
– Hmm! – chrząknął znacząco jeden z kapłanów.
W ich strojach dominowała żółć – ostatnia z gamy kolorów, które przybierały tkaniny farbowane żółcią upłazów. Barwa zależała od stężenia barwnika i częstości farbowania, co w związku z jego wysoką ceną pozwalało łatwo określić materialny status właściciela danego stroju. Żółty był najtrwalszy, a do jego osiągnięcia trzeba było zużyć znacznie mniej barwnika niż w przypadku różu, czerwieni, fioletu, błękitu, czy wreszcie efektu tęczy. Żółta barwa symbolizowała ubóstwo, ale nie było tajemnicą, że kapłani Jedynego mogli pozwolić sobie na szaty mieniące się wszystkimi barwami tęczy. Dlatego po odezwaniu się przedstawiciela Świątyni, w sali Rady zapadła cisza.
– Wiem – odezwał się wreszcie Stamfel – że każdy z obecnych powinien mieć zapas barwnika na taką okazję. Nie wątpię, iż nikt nie zapomniał jak ważne jest pokazanie barbarzyńcom potęgi i bogactwa Mostu. Nasi astrolodzy mają potem ułatwione zadanie…
– Drogi lordzie – przerwał mu Tarmis, odsuwając krosno na wyciągnięcie ręki i podziwiając dotychczasowy rezultat własnej pracy. – Moda rządzi się prawami, które człowiek wykwintny winien przestrzegać. Już dawno zużyliśmy reprezentacyjny zapas barwnika i dlatego nie możemy pozwolić sobie na ograniczenie dostaw. Czyż to nie piękne? Spójrzcie proszę na nieokiełznany ład tych splotów – uniósł wyżej niedokończoną makatkę. – Jest w nich symbolika przenikających się ludzkich losów, zapładniających nawzajem myśli i ekstazy poznania!
Stamfel zgrzytnął zębami.
– Ależ za uncję barwnika możemy mieć tuzin wozów skalnej saletry! – zaprotestował Bero.
– Znajdziemy inny zamiennik – zniesmaczony Tarmis usunął makatkę sprzed oczu profana. – Jakie inne towary obejmuje aktualna lista dostaw?
Sekretarz Rady bez słowa podał mu odpowiedni dokument. Przewodniczący przebiegł po nim wzrokiem. Doża siedział nieruchomo, ponury niczym chmura gradowa.
– No proszę! – zawołał przewodniczący. – Kamień budowlany! To nie jest nam do niczego potrzebne.
– Musimy mieć budulec na nowe domy – wycedził Stamfel. – Wiele chłopskich rodzin gnieździ się w ziemnych norach.
– Niech idą w step! – wzruszył ramionami Tarmis. – Przedmoście stało się ostatnio zbyt ludne.
– Ci ludzie są nam potrzebni! – warknął rozwścieczony doża.
– Nie wiem do czego – odparł przewodniczący Rady.
– Przedmoście ma swoje wewnętrzne potrzeby.
– To niech je ograniczy – uciął Tarmis. – Równinne Przedmoście nie jest od tego, by mieć potrzeby. Ono ma zaspokajać nasze!
Stamfel przez moment sprawiał wrażenie, jakby chciał udusić siedzącego po swej prawej ręce Tarmisa.
– Może zamiast kamienia budowlanego bierzmy mniej niewolnic – zaproponował ktoś z Nowej Szlachty. – Koczownicy chętnie zatrzymają swoje córki w zamian za zwiększenie dostaw saletry skalnej.
– Nie słyszałem tego wniosku! – prychnął gniewnie przewodniczący Rady, a sala poparła go skwapliwym potakiwaniem. – Jak w ogóle można żądać od nas, abyśmy zrezygnowali z przysługujących nam wygód na rzecz prostaków żyjących za miejską bramą? To doprawdy oburzające!
– To dla dobra Mostu… – rzekł cicho pomysłodawca.
– Most to my! – krzyknął ktoś z sali.
– Wstrzymanie budowy domów może spowodować zamieszki – rzekł Stamfel nadspodziewanie spokojnym tonem. – To nie będzie byle zbiegowisko. Czyż muszę przypominać, że na Przedmościu żyje przeszło sześćdziesiąt tysięcy ludzi, dziesięć razy tyle co na Moście?
– To jest jakiś argument… – Tarmis po raz pierwszy stracił pewność siebie. – Oczywiście, mamy wojsko… Ale… Dla zachowania spokoju możemy utrzymać część dostaw budulca.
– A czym to uzupełnimy? – zakpił doża. – Z czego jeszcze zrezygnujemy? Z rudy żelaza?
Przewodniczący znów popatrzył na listę dostaw.
– Z węgla – odparł. – Klimat mamy łagodny, a palić można także suszonym łajnem – wymawiając ostatnie słowa wzdrygnął się z obrzydzeniem.
Stamfel opadł bezwładnie na fotel. To, co widział i słyszał nie mieściło się w głowie. Ciężary nakładane na koczowników pragnących przejść przez Most już dawno przekroczyły wszelkie rozsądne granice, a ludność Przedmościa żyła w nędzy pogłębiającej się z roku na rok. W każdej chwili cały system ekonomiczny Mostu mógł prysnąć jak obraz malowany na szkle.
Koczowników wabił na drugi brzeg Otchłani mit Krainy Wiecznej Szczęśliwości, rozpowszechniany w Górach Oczekiwania przez emisariuszy i astrologów Mostu. Pragnący lepszego życia barbarzyńcy oddawali w niewolę swoje córki, harowali przez siedem lat w górskich kopalniach i kamieniołomach oraz hodowali upłazy o trującym mięsie. Tak zarabiali na Prawo Przejścia, dla nadziei godząc się na wszelkie poświęcenia. Gdyby na Przedmościu wybuchły zamieszki lub, co gorsza, otwarte powstanie, dymy walk i pożarów – doskonale widoczne z gór – zadałyby kłam opowieściom o ziemi obiecanej. Skończyłyby się dostawy minerałów. Bez saletry skalnej i innych nawozów pola Równinnego Przedmościa wyjałowiłyby się w ciągu trzech lat, a ludność rozpierzchłaby po stepie. Byłby to koniec potęgi państwa-miasta Most i wszystko należałoby zaczynać od początku. Stamfel nie chciał do tego dopuścić, ale nie mógł powstrzymać Starych Rodów, pożerających jak rak dochody z myta.
Przedmoście zaopatrywało Most w żywność i wyroby rzemiosła, a wierna doży tamtejsza straż była sześciokrotnie liczniejsza od regularnej armii Mostu. Te polityczne atuty wyniosły winiarza Sobo na urząd głowy państwa, lecz nie mogły już wygrać dla niego nic więcej. Straż Równinnego Przedmościa nie miała broni palnej. Dopiero po długich targach udało się Stamfelowi wywalczyć dla oficerów prawo posiadania jednego pistoletu.
Rada Miejska kontrolowała surowce, armię, a przede wszystkim Arsenał – obszerny, czteropiętrowy gmach, w którym oprócz zapasów broni i prochu znajdowały się ludwisarnie, rusznikarnie, warsztaty zegarmistrzowskie, a także ołowiane komory do wytwarzania żrącego oleju siarkowego, niezbędnego alchemicznym manufakturom wyrabiającym życiodajne nawozy. Wzajemne powiązania i wspólne interesy Mostu i Przedmościa wykluczały wojnę domową. Doża wiedział jednak, że przyparte do muru Stare Rody nie zawahają się użyć armii. Gdy stawką w grze stawała się ich własna skóra i przywileje, wielkość Mostu traciła dla tych ludzi jakiekolwiek znaczenie. Dlatego Stamfel zgodził się na obecny układ. Miał nadzieję, że z czasem, umieszczając gdzie się da swoich stronników, ograniczy wpływy Rady Miejskiej i wyjmie brzytwę z ręki szaleńca, czyli pozbawi Stare Rody władzy nad armią. Tu się jednak przeliczył. Tarmis i jego zwolennicy okazali się górą w walce na intrygi. Ludzie doży, uwikłani w rozmaite skandale, musieli się zrzekać stanowisk albo ginęli w podejrzanych okolicznościach.
Działania Stamfela były bez przerwy paraliżowane, a on nie mógł nic na to poradzić. Musiał bezsilnie patrzeć jak wietrzeje potęga Mostu i oficjalnie – jako doża – ponosić za to część odpowiedzialności. Musiał tolerować posiedzenia Rady, jak obecne. Dłużej tak być nie mogło! Ale wciąż było…
– Głosujmy – Stamfel obudził się z chmurnej zadumy.
– Dobrze – zgodził się Tarmis.
Za propozycją ograniczenia dostaw żółci upłazów opowiedzieli się, oprócz doży, tylko czterej członkowie Nowej Szlachty i obaj kapłani. Przeciw było dwudziestu rajców. Od głosu wstrzymał się jedynie Azarel Coro. Doża podziękował skinieniem głowy przedstawicielom Świątyni.
Wniosku dotyczącego zmniejszenia liczby niewolnic przewodniczący demonstracyjnie nie dopuścił pod głosowanie. Ostatecznie stanęło na tym, że dowóz saletry skalnej zostanie zwiększony kosztem dostaw kamienia budowlanego i węgla. Posiedzenie Rady można było na dziś zakończyć. Doża otworzył pokrywkę zegarka i sprawdził godzinę.



Dodano: 2007-03-05 12:41:50
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS