NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Lebaron, Francis - "Maski Mercadii"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Maskarada
Data wydania: 2001
ISBN: 83-87376-57-4
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 352
"cykl maskarady", tom 1seria: Magic: The Gathering



Lebaron, Francis - "Maski Mercadii" #5

ROZDZIAŁ 5
Orim płynęła przez ciemne wody laguny. Drobne fale rozbiegały się od niej ku brzegom, układając się w kształt litery V. Nieliczne promienie słońca odbijały się od powierzchni wody, połyskując w wieczornym powietrzu.
Od jej porwania przez Cho-Arrimów minęło około miesiąca. Pod kopułą lasu trudno było liczyć upływ dni i nocy. Jedynym stałym źródłem światła był lekki, szarawy blask pni drzew. Pośrodku wioski stale płonął ogień, a Cho-Arrimowie krążyli wokół pochłonięci swymi codziennymi zajęciami. Orim spała, kiedy była zmęczona, a budziła się wypoczęta i świeża, ale nie miała pojęcia, czy sen trwał dwie, czy może dziesięć godzin. Wydawało jej się, że najlepszą miarą upływającego czasu były jej postępy w nauce języka Cho-Arrimów. Całkowite pogrążenie się w nauce dawało szybkie rezultaty.
Całkowite pogrążenie... Zanurkowała głęboko, zanurzając się w mroczne głębiny.
Wolno jej już było poruszać się swobodnie po całej wiosce, bez towarzystwa strażników. Powierzenie im tego zadania byłoby marnotrawstwem ludzi, ponieważ Orim nie miała najmniejszego pojęcia gdzie znajduje się kraniec lasu. Gdyby wybrała zły kierunek i zabłądziła, jak powiedzieli jej Cho-Arrimowie, tułałaby się bez końca wśród rzędów pni i nigdy więcej nie poczułaby wiatru na twarzy. Faktycznie, las wydawał jej się taki sam, gdziekolwiek by była: siwy, skłębiony, ogromny i w jakiś sposób niebezpieczny. Jedyne miejsca, jakie odróżniała, to wioska i rozpościerająca się niedaleko od niej laguna. Jej wody wydawały się przybierać i cofać w jakimś dziwnym rytmie. Czasami spod powierzchni dobiegały dziwaczne odgłosy, zbyt niskie i obce, by mogły pochodzić z ludzkich bądź zwierzęcych gardeł.
Orim wynurzyła się. Kilkaset stóp od niej spokojnie kołysał się Weatherlight. Na jego pokładzie od czasu do czasu pojawiały się ludzkie sylwetki; jedna z nich pomachała do dziewczyny. Orim odpowiedziała machaniem.
Dla tych ludzi Weatherlight nie był statkiem. Był wyrocznią. Nawet stąd, spomiędzy drzew, zauważyli jak przybył, mknąc po niebie niczym kometa. Wierzyli, że to ich bóg, Ramos. Stare podanie mówiło, że Ramos przybył z niebios i rozpadł się na trzy części: duszę, umysł i ciało. Z tego rozbicia powstało całe zło Mercadii. Przepowiednia głosiła, że Ramos powróci, a jeśli dusza, umysł i ciało połączą się ponownie, bóg zjednoczy świat i wygna z niego zło. Dla tych ludzi Weatherlight nie był okrętem wojennym, ale czymś znacznie bardziej cennym. Był świętą relikwią - duszą bóstwa.
Nie można dyskutować z bogami i ich wyznawcami. Orim zaprzestała prób rozwiania wyobrażeń tych ludzi o statku. Pomachała żołnierzom, uśmiechnęła się i zawróciła do brzegu.
Między korzeniami drzewa, gdzie zostawiła swoje ubranie, spotkała Is-Shadę. Dziewczyna siedziała, obejmując ramionami kształtne kolana; włosy ściągnęła z tyłu głowy.
- Mówiłam ci, że jest za zimno - zachichotała, widząc drżenie Orim.
- Zimna woda dobrze robi - odparła uzdrowicielka pogodnie. - Kiedy byłam na uniwersytecie, rano i wieczorem oblewaliśmy się zimną wodą. Zimą musieliśmy kruszyć lód na powierzchni.
Is-Shada zachichotała jeszcze głośniej.
- Byłaś młoda i głupia. Ja jestem młoda i rozsądna. Nie przyłapiesz mnie na pływaniu przez jeszcze co najmniej miesiąc. Co to "uniwersytet"?
Orim zdążyła przywyknąć do lawiny pytań. Początkowo, kiedy ledwie znała ten język, trudziła się nad odpowiedziami, powodując w efekcie jeszcze więcej pytań i ostateczne zniechęcenie. Teraz jednak nauczyła się wybierać pytania, na które warto było udzielać wyczerpujących odpowiedzi. Is-Shada zasypywała ją pytaniami tak czy inaczej.
- Uniwersytet to miejsce, gdzie uczyłam się mojej sztuki. Moja przyjaciółka Hanna też tam studiowała.
- Hanna! - wykrzyknęła Is-Shada. - Jaka ona jest? Czy jest tak ładna, jak ty? Czy uczyła się leczenia, jak ty? Gdzie był ten uniwersytet?
- Hanna jest bardzo ładna - odpowiedziała Orim. Nie myślała o nawigatorce od dłuższego czasu. Pytanie obudziło w jej umyśle obraz przyjaciółki, z twarzą brudną od smaru, pochylonej z uwagą nad wymontowaną z silnika statku częścią, a jednak ładnej. Zawsze ładnej. - Nie była uzdrowicielem. Na uniwersytecie studiowała artefakty.
- Co to artefakt?
Orim zaśmiała się.
- To... artefakt. Magiczny przedmiot - wskazała statek. - Weatherlight jest artefaktem.
Oczy Is-Shady, zawsze wyrażające zaciekawienie, teraz zrobiły się wielkie i okrągłe.
- Artefaktem? Naprawdę? Jest czymś więcej! Dużo więcej.
- Tak - odpowiedziała Orim. - Tak, co do tego się zgadzamy.
Is-Shada wyglądała na zakłopotaną.
- Chyba nie powinnyśmy o tym rozmawiać. - Położyła się na wznak i zaczęła przyglądać, jak Orim zawiązuje swój turban. - Czemu nosisz coś takiego? Skrywasz swoją urodę.
- Turban oznacza, że jestem uzdrowicielką. - odparła dziewczyna.
- Tak - stwierdziła poważnie Is-Shada. - Uleczyłaś mnie w tamtą straszną noc. Czy posiadasz chavala?
- Co to jest chavala?
Is-Shada zawahała się, szukając właściwych słów.
- To dar z góry - powiedziała wolno. - Nieczęsto się go otrzymuje, ale obdarzeni nim cieszą się poważaniem plemienia i bogów. Ta-Karnst jest nim naznaczony.
Orim wyciągnęła dłoń i pomogła wstać przyjaciółce.
- Chodźmy. Wracajmy do wioski, zanim pomyślą, że uciekłam.
Ruszyły między drzewa, pozdrawiając mijanych Cho-Arrimów. Niektórzy siedzieli nad brzegiem laguny, wyciągając rybackie sieci. Dużą część ich diety stanowiły ryby, uzupełniane owocami, jagodami i warzywami, zbieranymi w różnych częściach lasu. Orim nie miała w ustach mięsa, odkąd zamieszkała z plemieniem i była z tego zadowolona.
Zasadniczo Cho-Arrimowie preferowali zimne, blade światło latarń, posiadanych w każdym domu, albo delikatny, srebrny blask samego lasu. Tego wieczoru jednak ognisko płonące w centrum osady powiększono. Strzelające wysoko płomienie odpędzały cienie i chłód. Wokół ognia zgromadziła się spora grupa ludzi.
Orim i Is-Shada zbliżyły się zaciekawione. Młodsza dziewczyna klasnęła nagle w ręce z zachwytu.
- To separi! Opowiadają historie. Zaraz zaczną!
Separich było siedmioro, trzy kobiety i czterech mężczyzn. Nie różnili się niczym od swych współplemieńców, przynajmniej dla Orim, ale mieszkańcy wioski zebrali się wokół nich, wesoło pokrzykując. Po kolei siadali wokół ognia. Najstarsi i najmłodsi owijali się w koce i opończe. Obie dziewczyny siadły pomiędzy nimi.
Separi rozpoczęli przedstawienie. Chodzili wokół ognia, trzymając w dłoniach po dwie maski, które zakładali, upodabniając się do kolejnych, odgrywanych postaci. Ich historie w większości były prostymi bajkami, łatwymi do zrozumienia i śmiesznymi. Orim śmiała się wraz z pozostałymi, a kiedy miała kłopoty ze zrozumieniem, Is-Shada, zwinięta przy niej jak kot, wyjaśniała wszystko.
Po jakimś czasie nastała przerwa. Aktorzy ustawili się przed ogniskiem, do którego dorzucono drewna tak, że rozgorzało z nagłą wściekłością. Wtedy separi rozpoczęli kolejne przedstawienie.
Było ono zdecydowanie mało śmieszne, a Orim miała sporo problemów z nadążaniem za akcją. Jego treścią był jakiś wielki konflikt; dwóch mężczyzn stało naprzeciw siebie, wymachując rękami w jakiejś złożonej kombinacji, podczas gdy ich podwładni walczyli. Wojownicy udawali, że mają w rękach miecze lub włócznie, lub poruszali się zwinnie, jakby udając maszyny, tnące i szarpiące się nawzajem. W końcu podzielili się na dwie grupy; do mężczyzny, stojącego po jednej stronie dołączyła kobieta, z której maski zwisały ufarbowane na czerwono pnącza, imitujące włosy. Po przeciwnej stronie stało dwóch mężczyzn. Pośrodku dwóch separich otoczyło jeszcze jedną kobietę, o masce zdobionej zielonymi pnączami. Wirowała w miejscu, wyglądając jak żółto-zielona chmura. Kiedy ruchy stojących naprzeciw siebie mężczyzn stały się bardziej gwałtowne, zaczęła stopniowo opadać na kolana. Poruszała się coraz wolniej, aż całkowicie znieruchomiała.
Przedstawienie poruszyło jakąś strunę w pamięci Orim. Niewyraźnie przypomniała sobie podobne wydarzenia: konflikt między rywalizującymi magami, konflikt, który zakończył się tragedią i śmiercią. Słyszała tę historię na Uniwersytecie Argiviańskim, kiedy siedziała w bibliotece pewnego ponurego, zimowego dnia, przeglądając niezrozumiały, wiekowy poemat...
Poraziło ją nagłe zrozumienie.
- To Bratobójcza Wojna!
- Co? - Is-Shada leżała na brzuchu, pochłonięta pokazem.
- Bratobójcza Wojna! - podniecona Orim uderzyła dziewczynę w stopę. - Uczyłam się o tym na uniwersytecie. Dwóch braci, Urza i Mishra, toczyło między sobą wojnę na kontynencie Terisiare. Pod koniec zmagań najechali wyspę Argoth i walczyli tam, aż zupełnie ją zniszczyli. Uczono nas, że duch natury Argoth zginął, kiedy bracia stoczyli ostateczną bitwę. Potem była ogromna eksplozja, która zabiła ich obu i zakończyła wojnę.
Is-Shady najwyraźniej nie interesowała opowieść przyjaciółki.
- To nie o to tu chodzi - powiedziała, odwracając się plecami do postaci przy ognisku. - Patrz.
Walka zbliżała się do rozstrzygnięcia. Gesty aktorów stały się bardziej gwałtowne. Rudowłosa kobieta powoli przemierzyła przestrzeń między dwiema głównymi postaciami, wyciągając ramiona. Jej poprzedni sprzymierzeniec, w masce przedstawiającej przystojną twarz o ciemnej karnacji, podniósł ręce i klasnął. Rudowłosa opadła na ziemię. Mężczyzna uniósł ramiona w geście zwycięstwa. Dźwignął trzy duże kamienie, ułożone przy ognisku, umieścił sobie na plecach, po czym zawirował w tańcu. Kiedy okrążył ogień zachwiał się, jakby coś go raziło; kamienie poleciały na wszystkie strony, upadając pomiędzy leżących, a mężczyzna osunął się na ziemię.
Teraz wszyscy separi leżeli nieruchomo, oprócz kobiety, noszącej złotą maskę. Przestępowała nad ich ciałami, pochylając się nad każdym z nich. Pod jej dotknięciem podnosili się z ziemi. Kiedy wszyscy powstali, zaczęli kołysać się w skomplikowanym tańcu, aż wydawało się, że połączyli się w jedno.
Był to koniec przedstawienia. Separi zdjęli maski i stali, uśmiechając się do oklaskujących ich Cho-Arrimów.
Orim klaskała wraz z innymi. Potem odwróciła się do przyjaciółki.
- W porządku. O co chodziło?
Is-Shada wzruszyła ramionami.
- To Peliam, opowieść o początku - powiedziała. - Mówi nam, skąd wzięło się wszystko i dokąd powrócimy po śmierci.
- Rozumiem - powiedziała Orim po chwili. - Opowiedz mi o tym.
- Walczyli ze sobą dwaj bogowie, Ramos i Orhop - zaczęła tonem, jakim mówi się do dziecka. - Każdy z nich ściągnął dla siebie kawałek nieba, próbując wykorzystać go do przewyższenia drugiego. Ostatecznie zwyciężył Ramos, a Orhop, zły bóg, został unicestwiony. Ramos rozpaczał nad ruiną, do jakiej doprowadził świat. Zebrał więc ludzi lasu, równin i gór, umieścił ich na swych plecach i zaniósł do nowego, lepszego miejsca. Kiedy jednak dotarł tam, poraziły go niebiosa i rozpadł się na trzy części - duszę, umysł i ciało. Niesione jego duszą, plemiona Cho-Arrimów wylądowały w lesie. Ci, których niósł jego umysł, Saprazzanie, wpadli do oceanu. Ci natomiast, którzy odpadli od płonącego ciała i spadli na wybrzeże, stali się Rishadanami. Niektórzy nie puścili go; zginęli, a teraz spoczywają strzegąc kości Ramosa. Dlatego kiedy umieramy, wracamy do nieba, skąd pochodzimy. Kiedy już tam się znajdziemy, łączymy się z Wielką Rzeką, płynącą między gwiazdami; dociera ona aż do krańca świata, gdzie wpada w wielką, nieskończoną ciemność.
Orim skinęła głową, zamyślona.
- A kim była w sztuce rudowłosa kobieta?
- Demonem, który udawał, że wspiera Ramosa w walce. Na końcu zdradziła go, ale została pokonana. Nazywała się Hassno Niesprawiedliwa.
- A ostatni fragment sztuki?
- Chociaż dzieci Ramosa - Cho-Arrimowie, Rishadanie i Saprazzanie - zostały rozdzielone między las, równinę i morze, pewnego dnia przybędzie Jednoczący pod postacią wielkiego, metalowego węża. Kiedy powróci, wszystkie dzieci Ramosa połączą się w jedno i zwyciężą swoich wrogów - powiedziała Is-Shada z przekonaniem.
- A wy wierzycie, że Weatherlight jest duszą tego Jednoczącego?
Is-Shada odrzuciła z twarzy ciemne włosy.
- Musiałabyś zapytać Cho-Manno.
- Wiesz, już byli tacy, którzy wierzyli, że właściciel Weatherlighta jest jednoczącym - Korvecdalowie.
Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami.
- Prawda jest prawdą, niezależnie od tego, gdzie się ją znajdzie.

* * *
Orim wyrwała się z objęć nocnego koszmaru. Serce waliło jej jak młotem.
Śniły jej się potwory - nieludzkie bestie o czterech ramionach, głowach dzików i skorpionich ogonach. Wspinały się po potężnej ścianie lasu, tworzonej przez stustopowej wysokości pnie. Stwory skakały w górę, zwinne i spragnione krwi niczym gigantyczne pchły, po czym wolno zagłębiały się między drzewa. Kiedy napotykały na swej drodze jakieś stworzenie - czy to stożkolisa, czy wumpusa, czy czerwonego wilka - rzucały się na niego, rozdzierały na strzępy, po czym wyżerały wnętrzności, pozostawiając kości i mięśnie, by zgniły. Ich pazury znaczyły wiekowe drzewa, szpony ryły ściółkę. Najgorsze było to, że kierowały się w prostej linii do wioski Cho-Arrimów.
- To tylko koszmar - powiedziała do siebie Orim, oddychając ciężko i przyciskając ręce do piersi. Pod sobą czuła znajome ciepło łóżka z liści i mchu. Otaczały ją solidne, drewniane ściany. Pokój Is-Shady mieścił się kawałek dalej, w tym samym korytarzu, a Cho-Manno mieszkał tuż obok. Była bezpieczna.
- To tylko koszmar.
Z przejścia dobiegł ją odgłos kroków. To pewnie Is-Shada idzie sprawdzić, co się stało.
- Cho-Manno - Orim zatkało. Pośpiesznie chwyciła szatę wiszącą na ścianie i okryła się nią.
- Co ty tu...?
- Tobie też się to śniło - przerwał jej. Jego oczy lśniły w ciemności. - To dobrze. Las Rushwood zapuszcza w tobie korzenie.
- Miałeś ten sam koszmar?
- Tak. Najemnicy. Potwory. To pewnie rzeźnicy - odrzekł Cho-Manno. - Ale to nie był nasz sen. To las Rushwood. I nie był to tylko sen. Potwory nadchodzą.
Orim wstała.
- Dokąd możemy uciec? Potrafią biegać i wspinać się...
- Nie uciekniemy. Będziemy walczyć. Las zbudził nas, byśmy zorganizowali obronę. Teraz też budzi obrońców - starożytne istoty, które nie stąpały po ziemi od wieków, ale one budzą się powoli. Musimy iść. My jesteśmy pierwszą linią.
- My? - spytała Orim. - Nie jestem wojownikiem.
- Jesteś uzdrowicielem, jak Ta-Karnst. Las śni w tobie, tak jak w nim chavala. Tam, gdzie są walczący, muszą być i uzdrowiciele.
Orim zrzuciła szatę. Naciągnęła swój płaszcz, spodnie i buty a zmierzwione od snu włosy owinęła turbanem.
- Jestem gotowa.
- Dobrze - powiedział Cho-Manno, wyciągając w ciemności rękę. Dziewczyna zauważyła, że sam miał na sobie jedynie przepaskę na biodrach. - Mój miecz i zbroja czekają za drzwiami. Powietrzni zwiadowcy i czarodzieje już wyruszyli.
Orim chwyciła jego dłoń. Była silna i ciepła. Unosił się nad nim jakiś słonawy zapach.
- Ruszajmy walczyć o las Rushwood.

* * *
Stożkolis czmychnął z wrzaskiem, kładąc uszy po sobie. Szare skoki pracowały szaleńczo, mech strzelał spod pazurzastych łap. Płaty porostów rozrywały się na kłach jego prześladowcy.
Potwór szybko się zbliżał. Jego żółte ślepia świeciły diabelsko w ciemności. Żuwaczki trzaskały niecierpliwie, cztery łapy sięgały ku ofierze. Zakończone szponami stopy darły poszycie. Kolczaste ramię śmignęło, przyszpilając do ziemi puszysty ogon lisa.
Przerażone zwierzątko wydało z siebie kolejny przeraźliwy wrzask i szarpnęło się, pozostawiając za sobą oderwane pół ogona. Lis zaczął krwawić. Przy każdym skoku zostawiał za sobą ślad posoki. Teraz potwór już na pewno nie zaniecha pościgu. Lisek był zgubiony. Pod ziemię - jak każdy stożkolis wiedział, że umierać należy pod ziemią. Potężnym susem przesadził kłąb splątanych korzeni i runął w dół głębokiej nory, otwierającej się po drugiej stronie.
Przed nim była ciemność. Srebrzysty blask drzew zniknął. Lisek biegł wzdłuż wydeptanej w plątaninie korzeni ścieżki. Z głębi nory dochodził jakiś mocny zapach.
Mieszkało tam inne zwierzę, przykucnięty, masywny stwór o łuskowatej, szarej skórze, potężnych mięśniach i wielkich pazurach. Jego paszczę wypełniały tępe zęby typowego roślinożercy. To był obrońca. Stożkolis skoczył za niego, wypędzając go z kryjówki. Masywny satyr ruszył w górę nory w tym samym momencie, w którym zębaty potwór skoczył w dół.
Satyr rzucił się na niego, jednak rzeźnik był silniejszy i bardziej okrutny. Rozpruł brzuch ofiary i wgryzł się we wnętrzności.
W ostatnim, śmiertelnym spazmie satyr chwycił tylne łapy stwora i rozdarł je na boki. Przez chwilę coś się kotłowało; potem jedna martwa bestia zwaliła się na drugą.
Stożolisek zamarł w bezruchu na dnie jamy.
Kilka zębatych potworów przesadziło norę i pomknęło w głąb lasu.

* * *
Kiedy Orim, Cho-Manno, Ta-Karnst i Ta-Spon dotarli na pole bitwy, las skąpany był we krwi.
Czerwone strugi płynęły z brzuchów i czaszek powalonych potworów - dzikogłowych ludzi, bestii o oczach demonów, stworów o skorpionich ogonach, ciałach węży, nogach owadów... Leżały gęsto zaścielając ziemię za linią starcia. Wiele z nich przedarło się jednak, wpadając na pośpiesznie okopanych wojowników Cho-Arrimów.
Czarne zbroje zderzyły się z czarnymi, chitynowymi pancerzami. Kościane miecze parowały uderzenia jadowitych kolców. Potwory miały przewagę czterech do jednego, ale Cho-Arrimowie walczyli niezwykle dzielnie. Nie noszący pancerzy łucznicy stali po kolana w oparach mgły, śląc strzały prosto w ślepia bestii, oddalonych zaledwie o długość ramienia. Ludzie walczyli z odwagą i determinacją, ale z mrocznych głębin lasu napływały wciąż nowe fale potworów.
Czterołapy stwór zerwał pancerz z jednego z wojowników; jego pazury przebiły skórę, mięśnie i kości, sięgając serca. Bestia z głową dzika wbiła kły w szyję kobiety, szarpiąc nią tak długo, aż oderwała jej dolną część twarzy. Człowiek-skorpion wraził kolce w oczy jakiegoś łucznika i uśmiechał się z rozkoszą, pompując czerwony jad w jego mózg.
- Muszę tam zejść! - krzyknęła Orim bez tchu, wyciągając ręce ponad omszałym korzeniem. Ręka Cho-Manno pociągnęła ją z powrotem.
- Nie. Poczekaj tutaj z Ta-Karnstem. Jeśli moi uzdrowiciele zginą, wojownicy będą zgubieni. Pozwól nam najpierw ich odeprzeć. Potem zejdziesz pomóc rannym. - Wyciągając kościany miecz, Cho-Manno ruszył w dół skarpy. Tuż za nim biegł Ta-Spon, olbrzymi kat, który zabił Klaarsa. Na ramieniu niósł potężną, kolczastą maczugę. Już wkrótce jej kolce spłyną krwią.
- Odeprzeć ich? - martwiła się głośno Orim, patrząc na jego szerokie, okryte zbroją bary. - Jakim cudem chcą ich odeprzeć?
- Nie śpisz - z ciemności dobiegł ją niski, męski głos.
Młody, gibki Ta-Karnst wskazał zalesione wzgórze, wznoszące się nad polem bitwy.
- Patrz. Przybyli czarodzieje.
- Na co przyda się magia wody w suchym miejscu?
- Żadne miejsce nie jest do końca suche - powiedział Ta-Karnst. - Spójrz!
W dół zbocza pomknęły białe wstęgi czaru. Kierowały się ku centrum zmagań, gdzie czterorękie monstrum rozdzierało wojownika za wojownikiem. Potwór stał w małym zagłębieniu między korzeniami. Spływająca po nim krew zbierała się tam, sięgając mu już do kostek i przykrywając szpony. Wstęgi mocy wpadły w czerwoną kałużę, ożywiając ją; uniósł się karmazynowy wir. W miarę, jak wsysał krew z otoczenia, nabierał kształtu człowieka - człowieka z krwi. Nie miał miecza ani zbroi. Zamiast tego wepchnął rękę w gardło rzeźnika, po łokieć, potem po bark.
- Co on robi? - zapytała Orim.
- Topi bestię we krwi - odrzekł Ta-Karnst.
Rzeźnik opadł na kolana, krztusząc się i ściskając gardło. Z jego ust trysnęły czerwone bąbelki, po czym potwór opadł w otaczającą go kałużę krwi. Z jego nozdrzy i pyska trysnęła fontanna posoki; z kałuży znów uniósł się wir. Krwawy wojownik zaczerpnął więcej mocy i ruszył na kolejną bestię.
- Ostatecznie jesteśmy stworzeni z wody - powiedział Ta-Karnst. - Ale nie tylko my... widzisz?
Kolejny czar strzelił ze strony czarodziejów na wzgórzu. Palce mgły sięgnęły w kierunku dzikogłowego najeźdźcy i owinęły się wokół niego. W powietrzu pojawiły się drobinki wody, która natychmiast wsiąkła w futro potwora. Chwilę później ze wszystkich porów jego skóry zaczęła sączyć się para. Bestia zadygotała; wyglądało to, jakby gotowała się żywcem. Otworzyła pysk jak do krzyku, lecz spomiędzy rozwartych szczęk buchnął jedynie kłąb pary. Wokół rozszedł się wyraźny zapach pieczeni z dzika. Ten potwór również padł na ziemię.
Im więcej czarów z rykiem strzelało ze szczytu wzgórza, tym mocniej Cho-Manno i jego wojownicy napierali na potwory. Wódz wściekle rzucał się na przeciwników, raz po raz zanurzając ostrze miecza w ich brzuchach, sercach i oczach. Maczuga Ta-Spona zamieniła się w kropidło, zalewające pole bitwy krwią. Przy jego boku walczył karmazynowy wojownik, czerpiący siłę z deszczu posoki.
Nie pojawiały się już nowe monstra, a te, które dotąd brały udział w walce, zaczęły się cofać pod naporem Cho-Arrimów.
- Teraz wpadły w pułapkę - powiedział Ta-Karnst, wskazując coś za linią potworów.
Z wierzchołków drzew, na linach, cienkich i długich jak pajęcze sieci, opuszczali się powietrzni zwiadowcy. Niektórzy szybowali w dół na rozpostartych płaszczach, przymocowanych do kostek i nadgarstków. Lądowali na ziemi i natychmiast dobywali mieczy. W kilka chwil za szeregami potworów stało tylu Cho-Arrimów, co przed nimi. Stwory znalazły się między szczękami imadła.
- Chodźmy - powiedziała Orim. Przeskoczyła przez plątaninę korzeni i pobiegła w dół zbocza. Ta-Karnst ruszył za nią.
Dopadli do pierwszych powalonych wojowników; wielu z nich było martwych. Na tych, co przeżyli, czekały bandaże i opatrunki, środki znieczulające i nasenne. Była to brudna i ciężka praca. Liczba rannych przerażała. Rany szarpane, odcięte kończyny, zatrucia jadem...
Orim zajmowała się właśnie swoim dziewiątym pacjentem, kiedy podszedł do niej Cho-Manno.
- Wygraliśmy bitwę - powiedział zmęczonym głosem.
- Ja swoją wciąż toczę - odparła Orim, przyciskając opatrunek do poharatanego ramienia.
- Wiadomo chociaż, kim byli napastnicy? Skąd się tu wzięli? - zapytała, zawiązując ranę. Cho-Manno pochylił się i pomógł jej z opatrunkiem. - Najemni rzeźnicy, tak jak przypuszczałem. Zostali wynajęci przez Mercadian.
- Mercadian... - syknęła Orim, potrząsając smutno głową. - Oni nie są dziećmi Ramosa, prawda?
- Tak. Ich pochodzenie różni się od naszego. Ale teraz las już ich poznał. Nie uda im się drugi raz wtargnąć tak głęboko. Jeżeli Mercadianie jeszcze raz spróbują nas zaatakować, powstaną przeciw nim większe siły. Sam las ich zniszczy.
- Okrutne monstra. Dlaczego jednak Mercadianie nas zaatakowali?
Oczy Cho-Manno pociemniały.
- Przybyli po Weatherlighta.



Dodano: 2007-01-11 17:36:39
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS