NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Lebaron, Francis - "Maski Mercadii"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Maskarada
Data wydania: 2001
ISBN: 83-87376-57-4
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 352
"cykl maskarady", tom 1seria: Magic: The Gathering



Lebaron, Francis - "Maski Mercadii" #3

ROZDZIAŁ 3

Kolejne trzy mogiły Gerrard wykopał własnoręcznie. Tylu żeglarzy zginęło podczas uprowadzenia Weatherlighta, tylu też zniknęło razem z nim; Capashen zastanawiał się, czy w zboczu wzgórza nie powinno czernieć sześć grobów. Inni członkowie załogi zaoferowali swą pomoc, lecz Gerrard czuł, że musi zrobić to sam. Był coś winien zmarłym - tym i innym, których stracił.
- Kop głęboko - ciepły głos przerwał ciszę chłodnego poranka.
Gerrard wyrzucił szerokim zamachem łopaty kolejną porcję ziemi i uniósł wzrok. Na nasypie stała Takara. Jej płomieniście rude włosy zlewały się z karmazynowym niebem. Jak brzmiało to stare przysłowie? "Niebo czerwone o poranku, czuwaj, żeglarzu, bez ustanku".
- Kop głęboko, Gerrardzie. Martwi potrafią wstawać z grobów i straszyć po nocach.
Capashen z determinacją potrząsnął głową. Na jego obnażone ramiona spadł deszcz kropelek potu.
- To nas teraz czeka? Czarna magia wskrzeszająca umarłych?
Takara kiwnęła potakująco głową i uśmiechnęła się.
- Tak, czarna magia. Najczarniejsza, jaka istnieje. Szkoda. Opanowałeś ją do perfekcji.
Zabrzmiało to tak, jakby czytała w jego duszy. Zaśmiał się ponuro.
- Miałem wiele okazji, by tego dokonać.
Dziewczyna podniosła porzuconą na stercie piachu łopatę i wskoczyła do wykopu.
- Nie potrzebuję pomocy.
- Wiem - powiedziała, zaczynając kopać. - Nie chcesz, żeby ktoś ci pomógł, bo myślisz, że nikt nie rozumie tego, co robisz. Powiedzą ci, że to nie twoja wina, żebyś się nie zamartwiał, ale ty wiesz, że nie potrafisz. Zdaję sobie z tego sprawę, ponieważ ja również nie mogę. Przeżyłam Rath nie dzięki otrząsaniu się z poczucia winy, żalu i gniewu, lecz dzięki trzymaniu się tych uczuć. To potężna magia, tak - czarna i potężna. Nie pozbędziesz się winy, Gerrardzie, więc masz dwa wyjścia - zawładniesz nią, albo ona zawładnie tobą.
Capashen przerwał kopanie i spojrzał na nią zdumiony. Po jego plecach spływały strużki potu.
Takara odwzajemniła jego spojrzenie.
- Za każdym razem, kiedy myślę o ojcu, o mężczyźnie, którego kochałam i którego odebrał mi mściwy i spaczony potwór, czuję, jak moja nienawiść dodaje mi sił. Nienawiść i furia. Doskonalą mnie, przygotowują do jego zabicia. - Podniosła rękę. Jej palce, zakrzywione niczym szpony, drżały przy szyi Gerrarda. - A kiedy czarna magia się dopełni, rozerwę mu gardło!
Capashen spojrzał jej w oczy. Płonęły niczym hutnicze piece, blaskiem ognia i roztopionej stali.
- Tak - powiedział. - Tak. Ja też mam rachunek do wyrównania. Wykorzystam mój gniew. Użyję go do odzyskania statku i ucieczki z tej dziwnej planety, do obrony mojego świata. Zabiję Volratha.
Oczy Takary zwęziły się. Odstąpiła od niego, opuszczając rękę.
- Właśnie tak, Gerrardzie. Zapanuj nad swoją nienawiścią. Ona oczyści twą duszę...
- Co tu się dzieje? - z góry zabrzmiał nowy głos - Atalla.
Sylwetka chłopca odcinała się wyraźnie na tle nieba. Robocze spodnie i połatana koszula łopotały na wietrze. - Myślałem, że nie chcesz, żeby ktoś ci pomagał.
- Zmieniłem zdanie - powiedział Gerrard, patrząc na Takarę. - Odnośnie pomocy i kilku innych rzeczy.
- Więc mogę jechać z wami do Mercadii? - zapytał Atalla z nadzieją.
- Nie jedziemy do Mercadii. Ruszymy do... Jak nazywał się ten las, o którym wspominałeś?
- Rushwood, kraina Cho-Arrimów - odparł chłopiec.
- Właśnie. Tam właśnie się udamy, jak tylko skończę.
Zza wzgórza dobiegło czyjeś wołanie. Atalla odwrócił się, przykładając dłoń do ucha, by lepiej słyszeć.
- Mówią, że zbliżają się jacyś jeźdźcy, cała armia.
- Szlag! - zaklął Gerrard, wbił łopatę w ziemię i wygramolił się z wykopu. - Przepraszam, mały.
Atalla obraził się.
- Nie jestem mały!
Capashen zaśmiał się krótko. Naciągnął koszulę na spocone ciało i przypiął pas z mieczem. Takara również sięgnęła po broń. Jej słowa wciąż rozbrzmiewały w jego głowie. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew.
- Zobaczmy, kto przyjechał.
W trójkę ruszyli przez obóz na kraniec farmy.
Stał tam już Karn, spoglądając ku wschodowi. Dookoła jego nieruchomej postaci biegał mały Squee. Goblin objął w końcu nogę golema, niemal całkowicie się za nią chowając.
Daleko, na horyzoncie widniał przedziwny kształt odwróconej góry. Kiedy patrzyli na Mercadię po raz pierwszy, Gerrard wziął ją za fatamorganę - zwyczajną górę, udziwnioną przez rozgrzane, pustynne powietrze. Tavoot jednak zapewnił go, że szczyt faktycznie jest odwrócony o sto osiemdziesiąt stopni. Teraz, od strony rzucanego przez niego rozległego cienia, nadciągała szybko chmura kurzawy. W jej wnętrzu widać było spory oddział wojska.
Gerrard stanął obok Karna, osłaniając dłonią oczy przed słońcem.
- Co widzisz?
- Około dwustu jeźdźców - odparł golem. - Dosiadają jhovalli, ale nie zachowują ścisłego szyku. Nie widzę, czy mają na sobie jakieś mundury.
- Mercadianie - rzucił Atalla, spluwając na ziemię. - Musieli zobaczyć wasz statek, tak jak Cho-Arrimowie. Pewnie jadą go zabrać.
- Trochę się spóźnili - zauważył Gerrard zmęczonym głosem. - Nie zostało już nic, co mogliby wziąć.
Atalla wzruszył ramionami.
- Zawsze mogą zabrać was.
Za nimi Tahngarth wszczął alarm, rycząc przez tubę ze zwiniętych dłoni. Jego bawoli głos poniósł się po obozie. Mężczyźni i kobiety zrywali się i biegli na szczyt wzniesienia.
Niewyraźne postacie zbliżały się, pędząc przez pokrytą pyłem równinę; w rozgrzanym powietrzu zdawały się migotać. Były ich setki. Załoga Weatherlight’a liczyła zaledwie około czterdziestu ludzi.
Tahgarth rzucał rozkazy.
- Sformować półokrąg, w dwa szeregi. Broń w pogotowiu. - Minotaur popchnął Gerrarda i Hannę na bok, ustawiając załogę. Omal nie przewrócił się na Squee’go.
Następnie przemówił Capashen. Jego głos brzmiał pewnie, a zarazem łagodnie w porównaniu do wyszczekiwanych komend Tahngartha.
- W porządku, słuchajcie. Lepiej, żeby nie doszło do walki. Mają przewagę liczebną pięć do jednego, a my nie możemy tracić czasu na stukanie się mieczami. Nie ruszajcie się, chyba że usłyszycie wyraźny rozkaz. Może mają pokojowe zamiary...
Atalla zasłonił ręką usta, uśmiechając się.
- Jeśli nie, zobaczymy czego trzeba, byśmy zostali przyjaciółmi...
- A jeśli i tak się nie da - przerwał Tahgarth - wtedy będziemy się bić.
- Właśnie - dokończył Gerrard.
Słaby brzęk dzwonków uprzęży uciął rozmowy. Wkrótce zagłuszył go tętent pazurzastych łap, uderzających o wyschniętą ziemię. Pędzące jhovalle wzbijały tumany kurzu. Ich zmatowiałe futra pełne były grud żwiru. Sześcionożne niby-tygrysy wyglądały naprawdę żałośnie.
Jeźdźcy prezentowali się niewiele lepiej. Pył pokrył ich żółte płaszcze oraz czerwono-niebieskie mundury. W spoconych dłoniach trzymali długie trójzęby. Proporzec dowódcy ciągnął się po ziemi; kiedyś biało-niebieski, teraz zmienił barwę na szaroburą. Zarówno on, jak i wielu jego żołnierzy odznaczało się dość pokaźną tuszą; obwisłe policzki kołysały się przy każdym poruszeniu. Oczy koloru migdałów były przekrwione i łzawiły a nosy zaczerwieniły się od słońca i kichania. Niskie czoła i napuchnięte powieki pokrywała niczym puder gruba warstwa kurzu.
Chmura pyłu przybyła razem z żołnierzami. Cuchnęła czymś słabo, i nie był to zapach jhovalli. Jeźdźcy okrążyli załogę Weatherlight’a i zamarli w bezruchu.
Tahngarth kazał szybko zawinąć szyk, aby sformować pełen okrąg. Szeregi żeglarzy najeżyły się ostrzami mieczy.
Gerrard i załoga mostka stali na zewnątrz koła, twarzami do przywódcy przybyłych. Capashen zwrócił uwagę na nieporadność, z jaką żołnierze ustawiali się w linię, na ich zaniedbane mundury i wierzchowce oraz pordzewiałą broń. Zauważył też z nadzieją, że ostrza trójzębów wciąż skierowane były w niebo.
Zapadła krótka cisza, po czym dowódca wyrzucił z siebie długi ciąg nieprzyjemnie brzmiących sylab. Gerrard potrząsnął głową.
- Nie rozumiemy was.
Oficer powtórzył wszystko raz jeszcze; w jego głosie zabrzmiała irytacja.
- To wysoki mercadiański. Tak mi się wydaje - powiedział Atalla. - Używa go cała szlachta. Uważają, że to jedyny język, jakim warto mówić.
- Czy to znaczy, że oni nas rozumieją?
- Nie wiem - chłopiec wzruszył ramionami - ale lepiej zachowuj się tak, jak on.
Takara pociągnęła Gerrarda za rękaw.
- Chyba rozumiem, co on mówi. Ten język przypomina niektóre z dialektów, używanych na Rath.
- Interesujące. - Oczy Capashena zwęziły się. - Ciekawe, co łączy te dwa miejsca. Dasz radę tłumaczyć?
- Spróbuję - odparła Takara. Odwróciła się do oficera i powiedziała jedno lub dwa zdania, używając tego samego, dziwacznie brzmiącego ciągu słów, kończąc gwałtownym crescendo. Dowódca odpowiedział. Zamienili jeszcze kilka słów; sądząc po tonie, niezbyt miłych.
- Konfiskują nasz statek jako własność Głównego Zarządcy Mercadii, niech bogowie błogosławią jego imię i opromienią je wieczną chwałą. - W jej głosie brzmiał źle ukrywany sarkazm. - Powiedziałam mu, że się spóźnił, że Cho-Arrimowie byli szybsi. Wtedy stwierdził, że jesteśmy aresztowani, mamy rzucić broń i poddać się.
- Aresztowani? Pod jakim zarzutem? - wysyczał Gerrard.
Takara ponownie zwróciła się do żołnierza, który odpowiedział coś władczym tonem.
Przetłumaczyła jego słowa.
- Pod zarzutem, między innymi, wtargnięcia, nielegalnej imigracji, układów z wrogami Mercadii, odmowy posługiwania się językiem wysokim mercadiańskim...
Gerrard wyszarpnął swój miecz z pochwy.
- Dodajcie do tego opór przy aresztowaniu! Na nich! - krzyknął, rzucając się w kierunku najbliższego jhovalla. Ostrze miecza opadło ze świstem.
Mercadiański kapitan szarpnął wodze. Jego wierzchowiec stanął na tylnych łapach; rozwarta paszcza mierzyła w głowę żeglarza. Zanim jednak zdołała go sięgnąć, Gerrard uderzył płazem miecza w uzdę. Rzemienie uprzęży, opasujące pysk zwierzęcia ściągnęły się, wyginając jego głowę na bok. Mercadianin nie zdołał utrzymać wodzy; zachwiał się. Capashen zanurkował między łapami stojącej dęba bestii i przeciął popręg. Wyskoczył spod jhovalla w tym samym momencie, w którym jeździec zwalił się ciężko na ziemię.
- Teraz rozumiesz, Kapitanie? - ryknął Gerrard, rzucając się na niego.
Nie dosięgnął. Mercadiańscy żołnierze skoczyli w wir walki. Jhovalle syczały i drapały, trójzęby raz za razem przeszywały powietrze. Uniosła się chmura pyłu.
Nagle żeglarz znalazł się twarzą w twarz z dwoma żołdakami. Próbowali niezgrabnie razić go swą bronią. Miecz Gerrarda zablokował jedno ostrze, podczas gdy on sam chwycił za drzewce drugiego i szarpnął mocno. Mercadianin stracił równowagę i spadł z jhovalla. Drugi pchnął jeszcze raz; Capashen zablokował i ten cios, ale jego bark przeszył nagły ból.
Wierzchowiec żołnierza chwycił go w zęby i podniósł do góry.
Gerrard ryknął, pchając mieczem w bok zwierzęcia. Jhovall puścił go i odskoczył. Z rozwartej paszczy wielkiego kota kapała krew; stulił płasko uszy i przewracając oczami stanął dęba, omal nie zrzucając jeźdźca.
Capashen podskoczył do niego.
- Co, wredna kicia?
Miecz wbił się w serce jhovalla. Z potwornym wrzaskiem martwe zwierzę zwaliło się na ziemię, przygniatając dosiadającego go żołnierza.
Wykorzystując osłonę, jaką dawało mu ścierwo wielkiego kota, Gerrard przyklęknął i oderwał kawał koszuli. Musiał zatamować krwawienie rany na barku.
Nie ulegało wątpliwości, że Mercadianie byli kiepskimi wojownikami - ich broń wyglądała na zaniedbaną, nie posługiwali się nią też z wielką wprawą - samą jednak przewagą liczebną rozerwali szyk załogi Weatherlighta; poza tym jhovalle walczyły jak dzikie bestie.
Karn - pacyfista mocował się z jednym z nich. Niby-tygrys nie mógł go tak naprawdę zranić, on sam również nie zrobiłby mu krzywdy, jego przyjaciele jednak potrzebowali pomocy. Walka robiła wrażenie - sczepili się jak dwa koty w ulicznej walce. Zmatowiałe futro i lśniące srebro splotły się ze sobą; wielkie, grube dłonie wczepiły się w sierść, a rozwarta paszcza zacisnęła na głowie golema. Dla Karna była to zabawa, ale wielki kot robił, co mógł, by go rozszarpać. Srebrny człowiek stał się zabawką.
Mimo jego starań, reszta załogi miała pełne ręce roboty.
Najlepiej spisywał się Tahngarth. Jego zakrzywiony miecz rozciął jednego z Mercadian, powalając go na ziemię. Drugiego minotaur trafił w oko szybkim uderzeniem łokcia, po czym wziął trzeciego na rogi.
Tahngarth żył, by walczyć. On sam utrzymywał, że chodzi o honor i lojalność, ale w jego przypadku z reguły prowadziło to właśnie do walki. Czwarty Mercadianin przekonał się o tym, kiedy Tahngarth zderzył się głową z jego jhovallem. Tygrys zatoczył się i upadł. Minotaur skoczył na kark zwierzęcia i zaatakował jeźdźca.
Gdyby cała załoga walczyła z równą skutecznością, wygraliby. Takara i Sisay wpadły między żołnierzy, powalając sześciu z nich. Hanna robiła co mogła trójzębem, wyrwanym jednemu z przeciwników. Squee skakał dookoła, podcinając nogi wszystkim, którzy się nawinęli. Reszta żeglarzy jednak padała jak zboże.
Gerrard przypomniał sobie nagle suchą trawę, powiewającą wokół świeżo wykopanych grobów... Ile jeszcze ich będzie, kiedy walka się skończy?
- Poddajemy się! Przestańcie! Rzucić broń!
Kapitan Mercadian krzyknął coś podobnego.
Walka ustała. Ostrza zawisły w powietrzu. Tahngarth zrzucił z rogów ostatnią ofiarę. Karn puścił jhovalla, który odskoczył ze zjeżonym futrem, sycząc i plując. Chwilę później Gerrard i reszta załogi zostali otoczeni przez ponurych żołnierzy. Żeglarz rozejrzał się za swą tłumaczką.
- Takara! - zawołał.
Dziewczyna wyłoniła się zza stosu trupów. Jej oczy płonęły takim samym ogniem, jak włosy. Ze złym uśmiechem na twarzy powoli otarła ostrze miecza o jednego z martwych Mercadian.
- Myślisz, że kiedy zabiliśmy kilku z nich, będą bardziej skorzy do słuchania?
- Pewnie nie, ale ta walka nie miała sensu. Nie rozmawialiby z trupami.
Gerrard przyciągnął ją do swego boku i wskazał na kapitana. Po upadku z jhovalla był on jeszcze bardziej zakurzony, ale na jego szatach nie było krwi. Widocznie nie brał udziału w bitwie.
- Powiedz mu, że się poddajemy - powiedział Gerrard do Takary. - Złożymy broń i pójdziemy z nimi, pod warunkiem, że zajmą się dobrze naszymi rannymi i pochowają zabitych z zachowaniem należytych form.
Takara przetłumaczyła. Kapitan skinął głową z aprobatą.
- Wasza decyzja - odezwał się we wspólnym - to zaszczyt dla naszego władcy, głównego zarządcy. Każ swoim ludziom oddać broń.
Gerrard zmarszczył brwi.
- Róbcie, co każe.
Większość załogi pospiesznie rzuciła miecze i podniosła do góry ręce. Tahngarth miał opory. Jego zakrzywiony, kryształowy miecz był unikatem, a zebranie kolekcji sztyletów, tkwiących mu za pasem, zabrało lata. Zaczął rzucać je zamaszyście na ziemię; wbijały się z dźwiękiem, który prawie zagłuszał przekleństwa minotaura.
Mercadianie tymczasem rozwinęli łańcuchy i kajdany. Rozciągnęli je między więźniami, zakuwając ich nadgarstki. Karna spętano całym kompletem; ciasno związany, mógł poruszać się jedynie małymi kroczkami. Ludzi skuto w pary tak, aby mogli jechać na jhovallach.
- Zabiliście tylu naszych, że dla każdego znajdzie się wierzchowiec - rzekł kapitan zgryźliwie, kiedy wręczono mu kółko z kluczami do kajdan. Przytroczył je do pasa i machnął ręką. - To uczciwa zapłata za waszą waleczność. Jako rekompensatę za straty, konfiskuję waszą broń, aby sprzedać ją lub zatrzymać, wedle własnego uznania. - Skinął na jednego z żołnierzy, który pospieszył zebrać miecze i noże. Szczególnie szybko chwycił oręż Tahngartha. Owinął wszystko liną i przymocował na jukach kapitana.
Kiedy załogę Weatherlighta usadzono na jhovallach, udzielono im pomocy. Ramię Gerrarda opatrzono, oczyszczono skaleczenie nad okiem Hanny. Wybity bark Sisay został dość brutalnie nastawiony. Squee stwierdził, że złapał grzybicę stóp od jednego z żołnierzy, którym podstawiał nogi; dwóch Mercadian dokładnie obejrzało jego stopy.
Gerrard przyglądał się im z zastanowieniem.
- Bardzo chcieliby dożyć do końca interesu - rzucił przez ramię do Takary, która znalazła się na tym samym jhovallu. - Popatrz, jak traktują Squee'go.
- Tu chodzi o coś innego - odparła. - Popatrz, jak traktują zabitych.
Ruchem głowy wskazała zakrwawione pole walki.
Grupy Mercadian bezceremonialnie odciągały trupy - żołnierzy, żeglarzy, martwe jhovalle - chwytając, za co się dało. Nogi, biodra, plecy i twarze wlokły się po kamienistym gruncie. Ciała zrzucano bądź skopywano ze stromego brzegu koryta rzeki.
- Co robicie! - krzyknął Gerrard do kapitana. - Mówiłem o należnej ceremonii...
- W Mercadii nie zakopujemy naszych odpadków. Wyrzucamy je - usłyszał suchą odpowiedź.
- To nie odpadki! Układ odwołany! - krzyknął Capashen, mocując się z łańcuchami. Ostrze
trójzęba ukłuło go w bok. Zamarł, nie chcąc, by weszło głębiej.
- Układ odwołany? - zdziwił się kapitan. - Wasze pęta mówią coś innego. Nie, umowa jest bardzo korzystna. Rannych opatrzono, trupy zniknęły. Nie ma już powodów, by odwlekać podróż. Ruszamy do Mercadii.

* * *
Kolumna wlokła się przez pustynię. Nigdy wcześniej podczas swych podróży Gerrard nie widział tak całkowicie jałowej krainy. Nie było tu śladu wody, a jedyne rośliny, jakie mogły przeżyć w twardej, wysuszonej ziemi, rosły w pokrywających ją niezliczonych pęknięciach. Wyglądało to jak skutki przejścia jakiejś strasznej zarazy, zmiatającej wszystko, co żyje. Na setki mil wokoło rozciągała się płaska równina. Jedynym urozmaiceniem monotonnego horyzontu był odległy klin Góry Mercadii. Majaczył tam przez całe popołudnie, ciemny i niedostępny na tle cytrynowego nieba.
Potem rozpętała się burza piaskowa, zasłaniając widok. Podobne do niej kłęby kurzu można było zaobserwować na przestrzeni całej pustyni. Ta pędziła wprost na nich. Żołnierze nie zawahali się nawet, naciągnęli tylko kaptury i zapięli płaszcze, osłaniając twarze. Wkrótce zniknęli w wirujących kłębach pyłu. Łańcuch, który łączył ich z jhovallem Gerrarda pociągnął zwierzę w tuman piachu.
Robiło się coraz ciemniej. Capashen osłonił dłonią oczy i obejrzał się za siebie. Tuż za nim siedziała Takara z wtulonym w siebie Starke’em. Na następnym kocie jechały Hanna i Sisay. Nawigatorka zgięła się wpół, przyciskając ręce do oczu. Jej blond włosy stały się brudnoszare. Obok nich wlókł się Karn, zmuszony przez krępujące go łańcuchy do szybkiego dreptania. Żwir, niesiony przez burzę, mógł zatrzeć mu stawy. Na trzecim zwierzęciu jechał Tahngarth, osłaniając swym ciałem małego Squee’go. Reszta załogi rozciągnęła się w długą kolumnę, osłanianą z obu stron przez jadących na jhovallach żołnierzy.
W końcu tuman kurzu zgęstniał do tego stopnia, że Gerrard widział tylko jhovalle, idące tuż obok niego. Unoszący się wokół żwir syczał, tańczyły żółtobrązowe zjawy. Piach utrudniał oddychanie, oblepiał twarz, wciskał się do kieszeni, rękawów, za kołnierz i opatrunki. Można było od tego oszaleć.
- Co z twoim ojcem? - krzyknął Capashen do Takary. Potrząsnęła głową.
- Musimy szybko znaleźć jakieś schronienie.
Gerrard pomachał do jadącego obok żołnierza. Ten zbliżył się z ociąganiem.
- Jak daleko jeszcze? Zginiemy w tej zamieci!
Takara przetłumaczyła jego słowa i wysłuchała krzyków gwardzisty.
- Mówi, że nie ma się tu gdzie ukryć, ale wkrótce dotrzemy do celu.
Wydawało się to niemożliwością. Od farmy dzieliło ich dopiero kilkanaście mil. W czystym powietrzu odwrócony masyw Mercadii wydawał się oddalony o co najmniej czterdzieści.
- Kłamie.
- Jaka to różnica? - Takara wzruszyła ramionami. - Nie mamy innego wyjścia.
Kiedy wypowiadała te słowa wiatr począł przycichać. Gerrard wyczuł raczej, niż zobaczył przed sobą coś ogromnego. Spojrzał w górę.
Opadający kurz odsłonił wielki, przysłaniający niebo kształt - górę. Capashen przetarł dłonią przekrwione oczy. Wciąż tam była, choć przecież było to niemożliwe - Góra Mercadii. Jej płaski szczyt miał co najmniej pięć mil średnicy; u podstawy wynosiła ona ledwie pół mili. Musiała być idealnie wyważona; przypominała gigantyczny, wirujący bąk uchwycony w stopklatce.
- Jakim cudem ona stoi? Jak to się stało, że dotarliśmy tu tak szybko? - zastanawiał się głośno.
Takara oparła się o niego.
- Byłeś na Rath. Widziałeś Twierdzę pływającą we wnętrzu wulkanu. Uratowałeś mnie i Sisay, widziałeś przemianę Tahngartha i to, jak Karn zmienił się w młotek do mięsa. Udało ci się wydostać cało z tego piekła i dalej się dziwisz, jak to możliwe? - spytała z uśmiechem. - Jesteśmy w innym planie, Gerrardzie. Panujące tu prawa fizyki mogą różnić się od naszych. Na pewno grawitacja jest inna.
Gerrard wyobraził sobie tysiąc implikacji tego faktu. Żadna z nich nie dodawała specjalnie otuchy.
Góra osłoniła ich przed wiatrem. Nagle żeglarz zatęsknił za nim. Kiedy weszli w cień, ich nozdrza uderzył duszący smród.
- Co tak śmierdzi? - spytał Gerrard, osłaniając nos i usta.
- Coś za tą ścianą.
Podstawę Mercadii otaczał gruby, wysoki mur. Była to niesamowita konstrukcja; trzydzieści stóp wysokości, tyle samo grubości, pięć mil średnicy. Gdzieniegdzie widać było strzeliste, spiczaste wieże. Zbiegało się tu wiele dróg; w murze było wiele bram. Zbudowanie go musiało trwać dziesiątki lat, jeśli nie stulecia, ale najwyraźniej leżące za nim, cuchnące zgnilizną coś, warte było pilnowania.
Eskorta wprowadziła więźniów na jeden z głównych szlaków, zatłoczony podróżnymi. Powozy, piesi, jeźdźcy - wszyscy zmierzali do miasta. Wielu wyglądało na Mercadian - mieli opadające czoła i małe, podłużne uszy. Inni nosili turbany. Ogorzałe ciała okrywali pustynnymi szatami. Jeszcze inni w ogóle nie byli ludźmi: ogromne szczury, mężczyźni z głowami dzików, kobiety z głowami orłów, ponure olbrzymy dźwigające jakieś skrzynie, drżący niewolnicy smagani batami przez swych panów. Wszyscy zdążali w kierunku ziejącej w murze bramy.
Oczy Gerrarda zaszły łzami od wypatrywania.
- To jeszcze gorsze niż piach - powiedział, ocierając twarz. - Co to może być, tam, za murem?
- Podejrzewam, że smród nie dochodzi zza muru - szepnęła Takara. - To on sam. - Wskazała na krawędź przewieszonego urwiska nad nimi. Gerrard przyjrzał mu się.
Z krawędzi miasta coś kapało. Bryły ciemnej substancji rozchlapywały się na wale; wśród nich błyszczały jakieś przedmioty. Wirowały strzępy papieru...
- Śmieci? - zapytał ze ściśniętym gardłem. - To wał ze śmieci?
Z góry nieustannie sypały się odpadki.
- Kapitan mówił, że wiedzą jak pozbywać się śmieci. Może o to mu chodziło - powiedziała Takara. Niektóre z widocznych w zboczu otworów musiały być wylotami kanałów.
Kiedy zbliżyli się do wału, rozmowy ucichły. Smród stawał się coraz gorszy. Ktoś przewidujący umieścił w stercie długie, czarne rury; odprowadzały one spod spodu gazy, które spalały się w krótkich wybuchach niebieskich płomieni.
Z żałosnymi minami Gerrard i jego załoga jechali w kierunku łukowato sklepionej bramy. Kamienna konstrukcja nie miała powstrzymywać wrogów, lecz chronić podróżnych przed lawiną odpadków. Kilku żeglarzy zgięło się i zaczęło wymiotować; plamy na drodze wskazywały, że była to częsta reakcja. Karawana z więźniami mijała kupców, niewolników i łapaczy; wszyscy przepychali się przez obmierzłe przejście.
Po drugiej stronie smród jakby zelżał, a może węch żeglarzy po prostu się przytępił. Jechali dalej; kiedy przebyli około mili, zapach stał się już tylko przykry.
Gerrard popatrzył na towarzyszy. Wszyscy otrzepywali się z kurzu, zalegającego we wszystkich zakamarkach odzieży. Tahngarth cicho klął w Talruum - cicho, jak na minotaura. Kiedy zbliżyli się do góry spostrzegli, że jej podstawa kipi życiem. Minęli niski, ceglany murek, na którym w regularnych odstępach porozstawiani byli strażnicy.
Przed nimi widniało podnóże Góry Mercadii. Upstrzone było drzwiami, najprawdopodobniej prowadzącymi do magazynów. Bezustannie wchodzili tam i wychodzili jacyś ludzie; niektórzy z nich targali skrzynki i paczki. Dochodził stamtąd przytłumiony gwar. Wszędzie porozstawiane były skupiska małych budek, zajmując niemal całą wolną przestrzeń. Powietrze rozbrzmiewało krzykami konkurujących kupców.
- Najlepsze prażone tralana!
- Morkrain! Ziemne morkrain! Bierzcie, póki jest!
- Chodźcie wszyscy! Komu świeżych, ładnych kava?
Gerrard przysłuchiwał się temu przez chwilę. Nagle go oświeciło. Odwrócił się do Takary.
- Rozumiem ich!
Chociaż krzyczący mieli dziwny akcent, ich słowa były doskonale zrozumiałe.
Takara przytaknęła.
- Tak. Język naszych strażników musi być właściwy tylko dla klasy rządzącej. Na pewno czują się przez to lepsi.
Gerrard rozejrzał się nieco oszołomiony. W Benalii i Jamuraa często trafiał na miejskie targi. Były one niezmiernie popularne wśród benaliańskiej piechoty, z którą odbywał ćwiczenia. Żołnierze na przepustkach kupowali sobie napoje, jedzenie oraz różne, bardziej egzotyczne rzeczy. Wielkie, handlowe miasto Triven Fralli w Benalii zawsze kojarzyło mu się z cyrkiem. Gdyby tamto wielkie targowisko nagle znalazło się tutaj, zostałoby natychmiast wchłonięte. Handel zajął całą okolicę, jak okiem sięgnąć.
- Powiedz mu - Gerrard wskazał ruchem głowy kapitana - że jesteśmy pod wrażeniem wielkości i bogactwa miasta.
Takara rzuciła kilka słów do najbliższego strażnika, który spojrzał na Gerrarda z zaskoczeniem i wybuchnął śmiechem. W końcu coś odpowiedział. Takara spytała o coś jeszcze i odwróciła się do Capashena.
- On mówi, że to wcale nie jest miasto - powiedziała. - To tylko obrzeża. Obozowisko.
- W takim razie gdzie jest miasto?
Rudowłosa kobieta w milczeniu pokazała do góry.
- Gdzie? Na szczycie góry?
Potaknęła.
- Ale jak się tam dostaniemy? - zapytał, wykręcając szyję w górę.
Zanim Takara zdążyła odpowiedzieć, rozległ się krzyk Tahngartha.
- Mają striva. - Gwałtownym gestem wskazał kram, na którym prezentowano szeroki wybór broni. Krótkie miecze, zdobione skomplikowanymi wzorami wystawały z kosza na tle ciemnej tkaniny, udrapowanej na tylnej ściance straganu.
- Striva!
Gerrard spojrzał na minotaura, nic nie rozumiejąc.
- Co to? - krzyknął do niego.
- To ulubiona broń minotaurów z Talruum. Po co je tu sprzedają?
To pytanie zaczęło dręczyć Capashena. Wkrótce dołączyło do niego inne. W tłumie dostrzegł pięć goblinów, kroczących dumnie między straganami. Ubrane były w długie, zwiewne szaty, a w dłoniach dzierżyły delikatnie wyglądające, złote pałeczki. Szły pewnie, wyprostowane, spoglądając złowrogo na każdego, kto wszedł im w drogę. Nie było jednak wątpliwości co do ich pokrewieństwa ze Squeem. Dostrzegły go; obie strony wyglądały na jednakowo zdumione. W końcu najwyższy z goblinów, bez mała wzrostu Gerrarda, skłonił się nisko i ruszył w swoją drogę. Pozostałe pośpieszyły za nim, pozostawiając gapiących się z otwartymi ustami żeglarzy.
Capashen otrząsnął się i spojrzał na Squee'go. Goblin uśmiechał się z zakłopotaniem, kiwając głową.
Droga wiła się między straganami, niezmiennie zmierzając do podnóża góry. Gdzieniegdzie z urwisk zwieszały się gigantyczne, kamienne kolumny. Niektóre z nich były gładkie, jakby sama skała zamieniała się w ciecz i spływała w dół, inne skręcały się, niczym wiekowe pnie drzew. Kilka filarów wspierało schody, kończące się otworami w zboczu góry.
Jhovalle przepychały się przez zbitą ciżbę. Mercadiańscy żołnierze prowadzili je blisko siebie, więc stłoczeni sprzedający i klienci rozstępowali się przed nimi bez szemrania.
W końcu dotarli do terenu, na którym nie było straganów. Stały tu za to liczne kolejki; ludzie czekali na coś, głośno rozmawiając. Strażnicy kazali więźniom zejść z wierzchowców, przywiązali je do pobliskich słupków i poczęli przepychać się przez tłum.
Dotarli do szeregu spoczywających na ziemi klatek. W każdej z nich mogłoby bez problemu zmieścić się czterdzieści osób. Wokół klatek stały po cztery smukłe, metalowe kolumny, sięgające odległego nawisu. Właśnie jedna z nich została zamknięta przez obsługę; drzwi zablokowano metalową sztabą. Stłoczeni wewnątrz ludzie nawet na chwilę nie przerwali dyskusji. Po chwili z cichym szumem klatka ruszyła w górę.
Gerrard patrzył z otwartymi ze zdumienia ustami, jak ludzie zniknęli w zboczu góry. Odwrócił się do Takary, w nadziei na wyjaśnienia. Rudowłosa dziewczyna właśnie przepytywała kapitana.
- Mówi, że to "dźwigi". Mają nas zabrać do miasta.
Zwolniły się akurat dwie klatki. Żołnierze zagonili do nich więźniów; w każdej znalazło się po dwudziestu. Szczęknęły zamykane drzwi, coś głośno zaskrzypiało. Nagle Gerrard poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Ziemia uciekała spod jego stóp.
Obok stała Hanna. Przyjrzała się mechanizmowi na tyle, na ile było to możliwe w takiej ciasnocie.
- Druty - powiedziała. - We wspornikach są pewnie druty. Pytanie, jak to jest zasilane... - Potrząsnęła głową. - Podniesienie tylu ludzi wymaga przyłożenia dużej siły. Bardzo sprytne, w każdym razie. W ten sposób kontrolują dostęp do miasta. Jeśli nie dysponuje się statkiem powietrznym, praktycznie nie ma sposobu, by się tam dostać.
Gerrard dostrzegł drugą klatkę, wznoszącą się z mniej więcej z taką samą prędkością. Popatrzył po swoich towarzyszach. Niektórzy z nich byli bladzi i widocznie zdenerwowani.
Hanna również im się przyglądała.
- Cóż - zwróciła się do Gerrarda i Takary. - Przy tej szybkości nie potrwa to długo.
Za długo, pomyślał Gerrard. Tahngarth zesztywniał ze strachu, jakby tłok przypomniał mu więzienie w Twierdzy. Squeego nie było nigdzie widać.
W końcu żeglarz zaczął podziwiać roztaczający się z klatki widok. Na wschodzie rozpościerały się ziemie uprawne, oddzielone od siebie siatką kamiennych murków. Na zachodzie widać było jedynie płaską pustynię, z wędrującymi tu i ówdzie tumanami kurzu. Daleko, na horyzoncie, majaczył ciemną plamą las Rushwood; cienką, czarną linią znaczyło się koryto wyschniętej rzeki. Na południu krajobraz przecinały poszarpane kaniony, najeżone czerwonymi i złotymi kamiennymi iglicami. To muszą być Pustkowia, o których wspominał Tavoot, pomyślał Gerrard. Na północy pustynia ciągnęła się aż po horyzont, niewyraźny przez żółty poblask zlewających się ziemi i nieba.
Niebo nad ich głowami lśniło wspaniałymi odcieniami czerwieni i pomarańczu. Płynęły po nim obłoki. Gerrard przetarł twarz. Kiedy ostatnio spał? Wydawało mu się, że wieki temu. Przed oczami zaczęły pojawiać się nieproszone wspomnienia - walka z Volrathem w Sali Snów w Twierdzy, ucieczka do Ogrodów. Na to wszystko nakładał się jednak obraz Mirri, wojowniczki - kocicy, w jej ostatecznym starciu z czerwonookim, oszalałym Crovaxem, rozdzierającym jej gardło.
Przykre wspomnienia znikły nagle, kiedy Gerrard spostrzegł twarz, której widoku się nie spodziewał. Psotną twarz, okoloną czarnymi włosami. Uśmiechnął się powoli.
- Co teraz zrobimy? - spytała Takara.
Gerrard przysunął się do niej.
- Planuję ucieczkę.
Uśmiechnęła się uśmiechem spiskowca.
- Ucieczkę? Dlaczego dopiero teraz?
- Bo właśnie pojawiła się szansa - odparł. - Mamy tu przyjaciela. Młodego człowieka, który jechał za nami na własnym jhovallu, przez zamieć, odpadki, targ - całą drogę.
Takara rozejrzała się po klatce i uśmiechnęła drapieżnie.
- Atalla.


Dodano: 2007-01-11 17:36:39
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS