NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Lebaron, Francis - "Maski Mercadii"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Maskarada
Data wydania: 2001
ISBN: 83-87376-57-4
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 352
"cykl maskarady", tom 1seria: Magic: The Gathering



Lebaron, Francis - "Maski Mercadii" #1

ROZDZIAŁ 1

Nawet po upływie wielu lat Atalla wciąż pamiętał każdą chwilę owej nocy, kiedy po raz pierwszy zobaczył latający statek.
Było dość wcześnie; do brzasku pozostały przynajmniej dwie godziny. Niebo przybrało bladożółty kolor świtu, gdzieniegdzie tylko pojawiły się ciemniejsze smugi głębszego pomarańczu, zwiastując rychłe nadejście dnia. Atalla wstał wtedy tak rano, ponieważ ojciec obiecał mu tego dnia pierwszą przejażdżkę jhovallem. Wystarczyło to, aby dziesięcioletni chłopiec nie mógł z wrażenia spać. Przez kilka godzin leżał na swoim posłaniu, wpatrując się w czerń nocy i słuchając cichych oddechów rodziców, dzielących wspólne łoże. Spokój wiejskiej nocy mąciły żałosne wrzaski parzących się na południu qomallenów. Późno w nocy można było usłyszeć odległe, niskie tony nocnego, miejskiego życia.
Gdy tylko ściany chaty trochę pojaśniały, Atalla wstał. Ostrożnie, by nie zbudzić rodziców, wyśliznął się na zewnątrz.
Przed nim, ku zachodowi, aż po niewyraźną linię horyzontu rozciągała się równina. Chłopiec stał nieruchomo, mocno zaciągając się bogatym aromatem powietrza; wyczuwał słaby zapach ludzkiego osiedla, zmieszany z mocną wonią domowych zwierząt i dzikich mieszkańców równin. Lekki wiatr rozwiewał jego czarne włosy i przenikał nocną koszulę. W piersi równo i mocno biło mu serce; w jakiś ciepły, wyraźny sposób czuł, że żyje.
Wzdłuż ściany domu przeszedł do stajni jhovalli. Sześcionożne, podobne do tygrysów zwierzęta, cierpliwie mruczały w swoich zagrodach. Ojciec obiecał Atalli, że będzie mógł pojeździć na najmniejszym z nich, Skotchy. Chłopiec przystanął przy niej na kilka minut, delikatnie głaszcząc wilgotny nos zwierzęcia. Nawet mały jhovall potrafił rwać przez równinę niczym piaskowy diabeł, potrafił samotnie zabić czerwonego wilka; mógł też zanieść syna farmera ku niezliczonym przygodom. Atalla czule poklepał zmierzwione futro Skotchy i wyszedł ze stajni.
Powietrze było niezwykle suche, nawet jak na tę porę dnia. Miną jeszcze przynajmniej dwa obroty księżyca, zanim nadejdą deszcze, które napełnią koryto rzeki i staw wodą. Teraz jednak jedyne chmury, jakie można było dostrzec, przemykały przez bezkresną równinę pod postacią brązowych obłoczków pyłu. Daleko na południu powietrze zaczynało drżeć. Światło przedświtu igrało wokół stojącego chłopca, pieszcząc go.
Nagle Atalla poczuł wzrost ciśnienia. Jakaś niewidzialna siła uderzyła go w pierś, a cały świat eksplodował z bezgłośnym hukiem.
Chłopiec zatoczył się do tyłu, potknął i upadł. Błyskawicznie wstał i ujrzał jak powietrze rozsuwa się na boki i ześlizguje wzdłuż burt statku, prującego ryczące niebo. Latający statek? Atalla widział oceaniczne galery w zeszłym roku, w Rishadzie, ale latający statek? Mknął w powietrzu, niczym kula, wystrzelona z jednego z tych wielkich dział, które strzegły miasta. Latający okręt wojenny; nie, to kometa, znak niebios...
Jak to było w tym starym podaniu, o którym wspominał ojciec? Jednoczący?
Potężne uderzenie wichru rzuciło Atallę na kolana. Poczuł, jak kamienie wbijają mu się w kolana. Liście traw trzaskały jak płomienie, strzecha stodoły uleciała, zerwana podmuchem. Jhovalle wrzeszczały w swoich zagrodach. Wszystkie okna w domu zadygotały, kiedy przemknął nad nim statek, tak nisko, że zwieszające się z jego burt liny trzasnęły o dach. Przez mgnienie oka chłopiec widział głowę byka, patrzącą na niego znad relingu, potem z ogłuszającym świstem okręt zniknął za domem.
Nagle rozległ się straszliwy huk, łoskot łamanego drewna i krzyk ludzi. Ziemia zadygotała, wyrzucając w górę nawałę piachu i kamieni. Coś głośno trzasnęło, dał się słyszeć tępy odgłos ciężkiego upadku, po czym zapadła cisza.
Statek rozbił się na zaoranym polu, na północ od domu Atalli.
Chłopiec ruszył biegiem wokół domu, napotykając matkę i ojca. Przed nimi wzmagał się chór pomieszanych głosów. Wystawiając głowy na tyle, na ile było to niezbędne, cała rodzina spojrzała w dół. Szczęka Atalli opadła na widok tego, co zobaczył.
Przez sam środek pola roślin simsass biegły dwie głębokie bruzdy. Połamane łodygi zwisały żałośnie, ociekając sokiem. Na końcu wyrytego śladu spoczywał statek. Jeden z żagli - Attala zastanawiał się przez chwilę, czy to aby na pewno żagle - zaczepił o drzewo tartoo, jedyne drzewo w promieniu wielu mil, i równiutko się oderwał. Z czubkiem drzewa stało się to samo. Statek leżał kawałek dalej, blisko wyschniętego koryta rzeki.
- Niech mnie szlag... - wymamrotali matka i ojciec jednocześnie.

* * *
Gerrard Capashen otarł krew z gęstej brody. Ledwie zaleczone skaleczenie na lewym policzku znów się otworzyło. Miał szczęście, jeśli była to jego najpoważniejsza rana - pod czerwoną tuniką czuł bolące żebra. Upadłby, gdyby nie koło sterowe, uderzenie jednak pozbawiło go tchu. Ściskając mocno ster, zdobył się na drżące westchnienie.
- Nie powinienem był przejmować steru od Hanny. - Zatoczył się przez mostek Weatherlighta.
- Hanna! - wydusił z siebie, podchodząc do nawigatorki. Kobieta leżała przerzucona przez swe biurko. Gerrard objął ją delikatnie.
- Nic ci nie jest?
Hanna uniosła głowę, oddychając z trudem. Odgarnęła z twarzy jasne włosy.
- Nie... Co ze statkiem? - spytała z wysiłkiem.
- Do diabła z nim! - odparł Gerrard ponuro. - Co z ludźmi?
Jedynym, poza nimi, członkiem załogi na mostku był chłopiec okrętowy, mały goblin. Uderzenie rzuciło go na ścianę; teraz wyglądał jak kłębek niemrawo poruszających się kończyn.
- Jesteś ranny, Squee? - zapytał Capashen, ruszając w jego kierunku.
Zielonoskóry pozbierał się z wysiłkiem. Nie widać było na nim śladów poważniejszych obrażeń.
- Głowa Squee odciętowana!
- Nie jest odcięta - uśmiechnął się Gerrard. - Nie jestem jednak pewien, czy się trochę nie przekrzywiła.
Squee przeciągnął się ostrożnie, sprawdzając wszystkie stawy. Capashen ruszył do okna.
Na pokładzie pierwszy mat, minotaur Tahngarth, pomagał rannym. Był silny i sprawny, toteż wyszedł z katastrofy bez większego uszczerbku.
Hanna weszła na górny pokład. Jęknęła, przerażona okropnym widokiem i pobiegła wzdłuż pokrzywionych desek, aby ocenić rozmiar szkód, jakie katastrofa poczyniła wśród żagli.
Gerrard zszedł do minotaura.
- Co z nim? - zapytał, wskazując młodego żeglarza, przyciskającego rękę do ciała.
Oczy Tahngartha błysnęły żółto spod wygiętych rogów. Na jego nozdrzach widać było krople krwi.
- Z tym akurat jest nie najgorzej. Kilka złamanych kości, skaleczenia, stłuczenia. Lazaret Orim będzie pełen. - Wskazał dwóch żeglarzy, którzy pomagali rannemu dojść do luku.
Gerrard skinął ponuro głową.
- Przynajmniej wydostaliśmy się z Rath...
- Większość z nas - przerwał Tahngarth. Capashen niedawno zaskarbił sobie jego zaufanie. Teraz w oczach minotaura dostrzegł niewypowiedziane oskarżenie.
- Przynajmniej dwóch nie żyje - wyrzuciło ich z dziobu. Nie mogą żyć; spójrz, jak ich poskręcało. Poza tym, oczywiście, Mirri, Crovax, Ertai...
- Ertai? - spytał Gerrard, rozglądając się po pokładzie.
- Nie ma go. Najwyraźniej mu się nie udało.
Capashen uderzył otwartą dłonią w reling.
- Czyli został na Rath? Do diabła, dlaczego nie udało mu się dostać na pokład? Przecież musiał tylko skoczyć kiedy Weatherlight przelatywał pod nim.
- Udało mu się za to zamknąć za nami portal. - Minotaur wskazał puste niebo za plecami Gerrarda. - Przejście zniknęło.
Capashen rozważał przez chwilę tę wiadomość.
- Nawet gdyby nie zniknęło i tak musielibyśmy naprawić szpat zanim dałoby się po niego wrócić.
- Jest nawet gorzej - zagrzmiał nowy głos za nimi. Odwrócili się; z luku maszynowni dźwigał się postawny mężczyzna ze srebra. Wstęgi dymu osnuwały jego metalową postać, ulatując w poranne niebo. Karn był żywą częścią napędu Weatherlighta i nikt, oprócz Hanny, nie znał statku lepiej niż on.
- Wszystkie systemy przepalone. Poszycie przy kilu trzyma się na słowo honoru. Lewa podpora lądownicza zablokowana. Mamy przebicie w rozdzielniku subreaktora, no i, oczywiście, uszkodzony jest Kryształ Thran. Cała reszta musi być naprawiona, zanim uda nam się polecieć, ale bez kryształu nie skoczymy...
Gerrard oblizał usta i poczuł miedziany smak krwi. Niecierpliwym ruchem otarł twarz rękawem.
- No cóż, gdziekolwiek jesteśmy, zostaniemy tu na trochę.
- Hej! Wy tam, na górze! - dobiegł z dołu czyjś głos.
Minotaur w zamyśleniu wyjrzał za burtę.
- Ktoś chce z nami porozmawiać.
- Hej! Kim jesteście i dlaczego, na Dziewięć Sfer, rozbijacie się na moim polu?!
Gerrard odetchnął głęboko i wzruszył ramionami.
- Czas na odrobinę dyplomacji.
Przywiązał linę do knagi i wyrzucił ją za burtę. Potem, z łatwością wskazującą na sporą praktykę, zsunął się na dół i stanął twarzą w twarz z farmerem. Wyciągnął do niego rękę w geście powitania.
- Jestem Gerrard Capashen. To mój statek, Weatherlight.
Farmer, którego bose stopy i koszula nocna wskazywały, że katastrofa statku wyrwała go ze snu, popatrzył na niego bez przekonania. Za jego plecami widać było skulonych w drzwiach chaty kobietę i małego chłopca.
- Weatherlight? - powtórzył wolno.
Gerrard powoli opuścił wyciągniętą dłoń.
- Tak.
- Co... Co to jest? Co tu robicie?
Capashen uśmiechnął się niewesoło.
- Rozbiliśmy się. Stąd ten cały hałas.
- Jak, do diabła, statek może latać? Słyszałem kiedyś o rishadańskim sterowcu, ale tu nie widzę balonu... - ciągnął farmer, przyglądając się Weatherlightowi z niedowierzaniem. Potem spojrzał na Gerrarda; w jego czarnych jak węgiel oczach czaił się strach.
- Skąd, do licha, się tu wzięliście? - wyszeptał. Chociaż było chłodno, pocił się ze zdenerwowania. - Jesteście może... bogami?
Gerrard podniósł głos.
- Nie jesteśmy żadnymi bogami, ale nie zrozumiałbyś, gdybym powiedział ci, skąd pochodzimy. Na razie wiedz, że chcemy, tak samo jak ty, by statek zniknął z twojego pola. To jednak oznacza naprawy...
Z głośnym tupnięciem, na ziemi obok nich wylądowała kolejna postać. Hebanowa skóra Sisay lśniła w jasnym świetle poranka. Kobieta odwróciła się do farmera z ujmującym uśmiechem.
- Jestem Sisay, kapitan tego statku, a od tej pory także sternik. - Słysząc to, Gerrard przytaknął ze skruchą. - Przepraszamy za wszystkie wyrządzone szkody. Czy mogę wiedzieć, jak się nazywasz, panie?
Farmer patrzył na nią przez chwilę. Potem odchrząknął, oczyszczając gardło.
- Jestem Tavoot - powiedział.
Sisay powtórzyła jego imię kilkakrotnie, jakby przyswajając fakt o dużym znaczeniu.
- Tavoot. Tavoot. Za tobą zaś widzę twoją żonę i syna?
Tavoot chrząknął niewyraźnie.
- Sesharral, moja żona, i mój syn Atalla. - Nie spuszczał oczu z twarzy Sisay. Pani kapitan wciąż uśmiechała się przyjaźnie do kobiety i chłopca.
- Mam nadzieję, że nie wystraszyliśmy was zanadto. Jestem pewna...
Farmer przerwał jej.
- Kto was przysłał? Jesteście Mercadianami? Nie wyglądacie jak oni.
- Nikt nas nie przysłał. Uciekaliśmy przed istotą zwaną Volrath - odparła Sisay. - Jego statek ścigał nasz, więc przeszliśmy przez portal, aby go zgubić. - Rozejrzała się dokoła, przyglądając się chacie, ogrodowi i równym rzędom zboża, otoczonym ze wszystkich stron bezmiarem pylistej równiny. - Musimy naprawić nasz okręt. Czy mógłbyś nam doradzić, gdzie znajdziemy jakąś pomoc?
Tavoot spojrzał na wschód. Na tle cytrynowego nieba, za wdzięcznym kształtem obejścia, widać było potężny, szary kształt. Jego kontury wydawały się rozmyte przez kurz, unoszący się w powietrzu. Przypominał ciemny trójkąt, którego wierzchołek spoczywał w ziemi, a długa, płaska podstawa unosiła się wysoko nad horyzontem.
- Może i nie jesteście z Mercadii, ale traficie tam. Każdy, kto ma kłopoty, trafia tam prędzej czy później.
Sisay wpatrywała się w niezwykły widok.
- Mercadianie mogą nam pomóc?
- Mogą. - Przez twarz Tavoota przemknął współczujący uśmiech. - Ale oni pomagają tylko sobie.

* * *
Atalla był bystrym dzieckiem - bystrym i zaradnym. Razem z Gerrardem stał w pustej zagrodzie wewnątrz stajni jhovalli. Mała przestrzeń została oczyszczona i zamieciona, a podłogę wyłożono świeżą trawą.
- Ojciec pewnie wynajmie wam ten kawałek równie tanio, jak wynajmuje jhovalle - powiedział chłopiec. Jego oczy patrzyły szczerze spod splątanej czupryny. - Nawet, jeśli w dachu jest dziura.
Gerrard wsparł ręce na biodrach i spojrzał na wyrwany w strzesze otwór. Prześwitywało przez niego cytrynowe niebo; wszechobecny pył sprawiał, że nigdy nie było niebieskie. Światło słoneczne wpadało do środka i zatrzymywało się się na jednej ze ścian.
- Będzie padać do środka.
- Och, deszczu nie będzie jeszcze przez kilka obrotów księżyca. Dach pomoże skryć się przed słońcem. Poza tym, ta dziura to wasza robota.
- Nie da się ukryć - przyznał Gerrard. - Potrzebujemy jednak jakiegoś schronienia, żeby zabrać ze słońca najciężej rannych. Ale mówiłem ci już - nie mamy mercadiańskich pieniędzy, a z drogimi metalami czy klejnotami też trochę u nas krucho.
- Być może nie będą potrzebne - zapewnił go Atalla. - Zawsze można pohandlować.
Gerrard zamrugał.
- Co takiego mamy, czego mógłbyś chcieć?
- Zabierzcie mnie ze sobą do Mercadii.
- Nie ma mowy.
- Zawsze chciałem zobaczyć miasto.
- Twój ojciec nie zgodziłby się.
- Nie musi o tym wiedzieć. Zostawię mu kartkę. Przecież to tylko kilka dni.
Capashen odwrócił się do chłopca i położył mu rękę na ramieniu. Atalla był już prawie młodym mężczyzną, pomyślał. Bystry z niego chłopiec; znał języki i zwyczaje miejscowej ludności. Przydałby się im przewodnik i tłumacz, ten jednak miał jedną, zasadniczą wadę: pragnął przygód, a młodzi ludzie pragnący przygód zwykle je znajdują. Gerrard w jego wieku był taki sam.
- Przykro mi, Atallo. Nie chcę ryzykować. Za bardzo przyciągam kłopoty. Znajdziemy coś na statku - stary sekstant, albo coś w tym rodzaju - i dostaniesz to w zamian za stajnię...
Atalla zmrużył hardo oczy.
- Nie trzeba - rzucił i wybiegł na zewnątrz.
W drzwiach minął dwie osoby. Była to Takara i jej oślepiony ojciec, Starke.
Rude włosy kobiety lśniły ogniście w blasku słońca; muskularna i sprawna, teraz pochylała się, podtrzymując wolno idącego obok mężczyznę. Starke nie był stary, ale na takiego wyglądał. Oślepiony na Rath, wokół oczu nosił przewiązany bandaż. Od czasu wypadku nie ogolił się, mało też jadł; jakby pod ciężarem winy kurczył się z dnia na dzień. Na czubku jego głowy widać było błyszczącą plamę oparzenia słonecznego.
- To tu, ojcze - powiedziała łagodnie Takara. - Gerrard znalazł miejsce, gdzie można ukryć się przed słońcem.
- Gerrard! - warknął Starke. - Chce, żebym zginął. Wszyscy tego chcą, po tym, co zrobiłem Sisay.
- Nie możesz ich za to winić. Na każdym statku zdrada jest najcięższym przestępstwem - odpowiedziała cicho dziewczyna.
- Zrobiłem to, żeby cię chronić, moje dziecko. - Starke jęknął żałośnie.
- Tak, Ojcze, wiem o tym - powiedziała Takara. - Ale reszta załogi nie zna mnie. Nie sprzedaliby Sisay w zamian za życie obcego.
Starke westchnął, wyczerpany.
- Więc daj im się poznać, Takaro. Nienawidzą mnie. Jeśli zaczną nienawidzić też ciebie, zabiją nas oboje.
Kiedy przechodzili obok jednej z zagród, śpiący w niej jhovall przeciągnął się. Potężne zwierzę przewróciło się na drugi bok, zamruczało basowo i oblizało podobne sztyletom kły.
- Co to za dźwięk!? - sapnął Starke. - Jakie zwierzęta tu trzymają?
- Będziesz tu całkowicie bezpieczny - zapewniła Takara.
- Otaczają mnie potwory, straszne potwory. Mówisz, że będę bezpieczny, ale wszyscy chcą mnie dopaść. Jeśli nie chcesz mnie bronić, to jesteś takim samym potworem, jak oni.
Gerrard wyszedł wreszcie z pustej zagrody; ruchem ręki wskazał ją Takarze.
- Jesteś bezpieczny, Starke. Nikt nie chce cię skrzywdzić. To, co zrobiłeś Sisay udało się naprawić, a nawet ona zgodziłaby się, że twoja ślepota to wystarczająca kara za wszystko.
Starke wyraźnie zadrżał. Chyba obawiał się Gerrarda bardziej, niż jhovalli.
- Tak, dowódco - powiedział nieoczekiwanie.
- Wiem, że mi nie ufasz - odparł miękko Capashen, rozkładając na pokrytej trawą podłodze derkę spod siodła. - Zaufaj jednak własnej córce. - Spojrzał na zwinną i muskularną kobietę. - Takara była uwięziona w piekle, ale wyszła z niego silniejsza, niż kiedykolwiek. Rath wypróbowało ją, ale nie zniszczyło.
Takara pomogła ojcu usiąść na kocu. Jej oczy napotkały spojrzenie Gerrarda, a usta poruszyły się w bezgłośnej podzięce.
Gerrard skinął głową; nagle poczuł silną więź z tą kobietą. Nie było to oszołomienie pożądania, choć Takara była iście ognistą pięknością, raczej milczące porozumienie między dwójką ludzi, którzy musieli stawić czoła wspólnemu wrogowi; nagła, dziwna przyjaźń między nieznajomymi.
- Śpij, ojcze, jesteś zmęczony. Inni też będą tu odpoczywać - ci najciężej ranni. Nie będziesz sam. Nie bój się potworów.
Wciąż obrażony, Starke odwrócił się do niej plecami. Spod spowijającego jego twarz bandaża pociekły łzy, niosąc ze sobą grudki zaschniętej krwi.
Takara jeszcze raz poklepała go po ramieniu i wstała, ruszając do wyjścia. Gerrard poszedł za nią.
- Jesteś bardzo dzielna - wyszeptał cicho, kiedy przechodzili obok zagród sześcionożnych tygrysów.
Kobieta przeszła kawałek w milczeniu.
- Mój ojciec, ten, którego kochałam, przy którym dorastałam, to ktoś zupełnie inny niż ta skorupa. Mój ojciec nie żyje, ale szacunek dla niego wymaga, żebym opiekowała się tą... nieszczęsną istotą.
Potrząsając głową w zdumieniu, Gerrard ponownie poczuł więź z Takarą.
- Tyle już straciłaś i nie poddajesz się.
- A cóż innego pozostaje bohaterom?

* * *
Opróżnienie uszkodzonego statku zabrało cały dzień. Pięciu żeglarzy zginęło podczas katastrofy, czterech odniosło obrażenia na tyle poważne, że trzeba było umieścić ich w stajni. Dwóch miało groźne rany głowy i karku. Orim zakazała ich ruszać. Przez cały dzień czuwała nad nimi w okrętowym lazarecie.
Reszta załogi musiała zamieszkać pod gołym niebem. Rozładowali zapasy żywności, a z resztek podartych żagli sklecili schronienia. Gerrard krążył między nimi bez przerwy, planując na następny dzień ekspedycję do Mercadii.
Kiedy tylko nad pylistymi równinami zaszło słońce, zrobiło się nieprzyjemnie chłodno. Cała załoga stłoczyła się wokół ogniska, rozpalonego z potrzaskanych desek i łodyg roślin simsass, połamanych podczas katastrofy. Płomienie oświetlały pięć grobów, wykopanych po południu na zboczu wzgórza. Ciała leżały już w środku, a trzech rozebranych do pasa żeglarzy, pocąc się mimo chłodu, czekało nieopodal z łopatami w pogotowiu.
Atalla przyglądał się temu z roztrzaskanego okna.
Załoga stała na baczność, kiedy przechodzili przed nimi Gerrard, Hanna i Sisay. W ślad za nimi szedł Karn i Tahngarth. Zatrzymali się w końcu, a Hanna przemówiła.
- Straciliśmy dziś rano drogich przyjaciół - Danis, Grouda, Steepena Wilma, Erkikę i Bevela. Równie drogich przyjaciół straciliśmy na Rath - Ertai, Crovaxa i Mirri. Wypowiadaliśmy w żalu ich imiona, a każdy z nas opłakał ich zgodnie z własną tradycją. Mój żal też nosi imię, imię mojej drogiej przyjaciółki i towarzyszki, Mirri.
W oczach Hanny zalśniły łzy. Sisay delikatnie dotknęła jej dłoni.
- Mirri oddała swe życie, abyśmy my przeżyli. Zrobiła to bez namysłu, bo takie miała przekonania. Poznałam ją dobrze. Przyjaciółkami zostałyśmy podczas ostatniej podróży przez Zasłonę Niebios na Rath. Była to przyjaźń oparta na wzajemnym szacunku. Mirri przeszła przez niebezpieczeństwa Twierdzy, została ranna w obronie Crovaxa i zginęła broniąc nas wszystkich...
Zapadła cisza; w końcu odezwał się Karn.
- Łączę się w żalu za Mirri, ponieważ pamiętam jej życie i odważne czyny. Teraz jednak już jej nie ma.
- Mirri nie żyje - dodała Sisay. - Ale my, jej przyjaciele, jej towarzysze, zawsze będziemy ją pamiętać. Będzie żyła w naszych wspomnieniach.
Tahngarth był zwięzły.
- Oddaję ci honory, Mirri, wojowniku godny Talruaa.
W końcu wszystkie oczy zwróciły się ku Gerrardowi. Stał w cieniu, za Hanną, potrząsając w milczeniu głową. Kiedy cisza zaczęła się przedłużać, podniósł wzrok, nieobecny duchem, i wyrzucił z siebie pierwsze słowa, jakie przyszły mu do głowy.
- Tylu straciliśmy. Tylu przyjaciół...
Nie bardzo wiedząc, co powiedzieć dalej, spojrzał na załogę. Pomarańczowe światło rozjaśniało włosy Takary; jej twarz wydawała się biała w blasku ognia, świecąc jakby wewnętrzną jasnością. Zielone oczy odwzajemniły jego spojrzenie.
- Straciliśmy tak wiele - powiedział w końcu. - Ale musimy walczyć dalej. Cóż innego pozostało bohaterom?
Szeregi żeglarzy powstały. Każdy z nich cisnął w powietrze garść piasku, która opadała, pozostawiając na moment czarną chmurkę kurzu. Rzucali też ziemię do każdego z pięciu grobów. Ich głosy mieszały się w niewyraźnym pożegnaniu poległych towarzyszy.
Nagle ciszę przerwał głośny, głuchy łoskot. Nad ogniem zatańczyły iskry.
- To ze statku - powiedział Gerrard.
Z oddali dobiegły ich krzyki. Sisay chwyciła z ogniska płonącą gałąź i ruszyła w noc, za nią Hanna i Gerrard. Karn i Tahgarth zebrali pozostałych.
Z kierunku wyschniętego koryta rzeki, może pięćdziesiąt jardów na północ od farmy, dochodził słaby, widmowy poblask. Migocąc na niebiesko i zielono kłębiła się tam rzadka mgła. Wewnątrz niej poruszały się jakieś postacie. Były mniej więcej wzrostu człowieka, miały jednak skórzaste, smocze skrzydła. Szybko posuwająca się chmura oparów rzucała ciemny, złowróżbny cień. W nim poruszało się jeszcze więcej postaci.
Nie, to nie cień. Rzeka płynęła...
Wydawało się to niemożliwe. Ledwie kilka godzin temu koryto było wyschnięte i spękane. Płonące słońce wysuszyło każdą kroplę wilgoci z ziemi, pozostawiając tylko spieczony żwir. Teraz jednak środkiem koryta mknął szeroki strumień, przelewając się niekiedy przez brzegi i tworząc kałuże na polu tam, gdzie leżał Weatherlight.
- Wszyscy do statku! - wrzasnął w biegu Gerrard.
- Co to jest? - Hanna dyszała z wysiłku, przedzierając się przez gąszcz simsass w drodze do okrętu.
- Woda - odparł Capashen cierpko.
- Nigdy nie widziałam takiej wody.
Nurt wirował i wił się niczym żywe stworzenie, kierowane świadomym dążeniem. Każda fala lśniła blaskiem, wzmacniając światło dwóch księżyców na rozgwieżdżonym niebie. Przez żywioł przemykały jakieś cienie, po jego powierzchni sunęły szybko chyba łodzie. Pośród mgły nad nimi, skrzydlaci niby ludzie szybowali i pikowali.
Hanna z Gerrardem dotarli w końcu do pola. Coś długiego i ciężkiego wbiło się w ziemię tuż przy stopach kobiety. Przez mgnienie oka dostrzegła, że to włócznia, długie drzewce zakończone smukłym, kamiennym grotem. Podniosła wzrok. Brzeg rzeki, przed chwilą zupełnie pusty, zaroił się ciemnymi postaciami.
Powstali z głębin, zeszli z oparów mgły, przepłynęli rzekę łodziami. Siła mknących fal pchała ich naprzód. Sterowali wąskimi wiosłami, umieszczonymi na rufach ich czółen. Ci na przedzie byli bez wątpienia wojownikami - włosy przystroili wieńcami z trawy, ufarbowanymi na jasnoczerwony i pomarańczowy kolor. Nosili tylko przepaski biodrowe a w rękach ściskali włócznie, łuki i strzały. Niektórzy stali na dziobach łodzi, inni wyskakiwali na brzeg, miotając pociski. Wydawało się, że są ich setki.
Gerrard rzucił się z pięściami na najbliższego. Szybkim ciosem w skroń posłał go na ziemię. Wojownik próbował wstać, ale potężny kopniak w szczękę pozbawił go przytomności. Gerrard podniósł jego włócznię i rzucił ją Hannie.
- Dasz sobie z tym radę?
- Pewnie - odparła, chwytając drzewce. - Swego czasu używałam bardziej skomplikowanych artefaktów.
- Świetnie - Gerrard wyszczerzył się w uśmiechu. - Idę znaleźć jedną dla siebie.
Kiedy ruszył biegiem, Hanna zaatakowała innego wojownika. Był do niej odwrócony tyłem. Klęczał przy kadłubie, dłonie opierając płasko na ziemi. Kawałek dalej widać było kilku innych, powtarzających ten tajemniczy gest.
- To mój statek! - warknęła dziewczyna i ruszyła na mężczyznę.
Ziemia zakołysała się. Hanna straciła równowagę i upadła twarzą w piach.
Grunt zaczynał się zapadać; wokół siebie poczuła zimną wilgoć. O burty Weatherlighta zaczęła rozbryzgiwać się woda. Hanna szarpnęła się, próbując utrzymać twarz nad powierzchnią.
Nagły przybór zaroił się postaciami. W mgnieniu oka pochwyciły i uniosły mężczyznę powalonego przez Gerrarda. Staw robił się coraz większy i głębszy.
Hanna wrzasnęła, kiedy czyjaś ręka złapała jej nogę i pociągnęła pod wodę. Machnęła na oślep włócznią, trafiając napastnika i wyskoczyła na powierzchnię, kaszląc i chlapiąc. W odległości dwudziestu stóp od siebie ujrzała brzeg. Zaczęła płynąć energicznie, kopnięciem zrzucając sandały i opierając się ciągnącej ją w dół, nasiąkniętej odzieży. Nieopodal widziała głowy kilku innych członków załogi.
Hanna płynęła naprawdę forsownie, ale brzeg nieustannie się oddalał. Przez kilka chwil czuła jedynie rozkrzyczaną ciemność i walkę z zimnym żywiołem. Nagle wyrzuciła ręce przed siebie, chwyciła krawędź stawu i wciągnęła się na brzeg. Wstała niepewnie i spojrzała w tył.
Weatherlight unosił się na powierzchni małego jeziorka, w jakiś sposób stworzonego przez napastników. Uszkodzenia sprawiały, że przechylał się ciężko na burtę. Zespoły naprawcze częściowo załatały dziury w poszyciu, ale Hanna podejrzewała, że statek nabiera wody. Zastanawiała się, ile czasu potrzeba, zanim dotrze ona do maszynowni.
Wokół Weatherlighta śmigały łódki i pływacy. Zarzucali liny na opuszczony okręt i zaczynali holował go w kierunku rzeki. Przytopieni żeglarze walczyli z żywiołem. Hanna zaczęła pomagać im wydostać się na brzeg.
Na ramieniu poczuła czyjąś dłoń. Odwróciła się i ujrzała czarną twarz Sisay, niemal niewidoczną w ciemności nocy.
- Kto to jest? O co im chodzi? - krzyknęła kobieta. Jej głos drżał.
Nieprzytomnym wzrokiem Hanna rozejrzała się za Gerrardem. W końcu go ujrzała. Mocował się z jednym z napastników najwyraźniej przyszpilając go do ziemi. Kiedy tylko udało mu się unieruchomić wojownika, ogłuszył go potężnym ciosem.
- Zabierają statek! - krzyknęła do niego Hanna.
Gerrard podniósł wzrok i ruszył w jej kierunku z błyskiem w oczach.
Weatherlight był już na rzece, która teraz płynęła w przeciwnym kierunku. Unosiła statek ku zachodowi, w głąb okrytych ciemnością równin.
- Biegiem! - krzyknął Gerrard. - On przyspiesza!
- Teraz już go nie złapiemy - powiedziała Hanna, równając się z nim.
- Może jednak! Spójrz!
Wydawało się, że masywny statek zaczepił się o coś, może wpłynął na łachę piasku. Woda wzbierała przy rufie, ale Weatherlight zatrzymał się na moment. Przed dziobem, w oświetlonej blaskiem księżyców wodzie coś błyszczało - świecący głaz? Nie. To coś miało oczy i szeroko rozwarte usta. Po wodzie poniósł się ryk wysiłku.
- Bądź błogosławiony, Karn - powiedziała Hanna, biegnąc w tamtym kierunku przez wysoką trawę.
Srebrny golem nie wytrzymał jednak naporu. Waga statku wbijała go coraz głębiej w muł. Jego palce zazgrzytały bezsilnie po kilu i Weatherlight wyrwał się, niesiony falami.
- Nie! - krzyknął Gerrard. Pobiegł daremnie naprzód. - Nie!
Dysząc z wysiłku, Hanna zatrzymała się. Patrzyła bezradnie za oddalającym się statkiem. Serce zamarło jej na chwilę, kiedy dostrzegła małą figurkę w turbanie, uczepioną relingu i krzyczącą.
To Orim. Została na statku ze swymi dwoma pacjentami.
Gerrard również ją zobaczył. Z niebosiężnym krzykiem ruszył w pogoń. Statek jednak rozpędzał się coraz bardziej, powoli niknąc w oddali. Woda rozbryzgiwała się pod stopami Gerrarda, ochlapując jego twarz błotem. Wszystko na próżno.
Weatherlight zniknął.


Dodano: 2007-01-11 17:36:39
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS