NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

Ukazały się

Romero, George A. & Kraus, Daniel - "Żywe trupy"


 Thiede, Emily - "Złowieszczy dar"

 antologia - "Ekstrakty. Tom drugi"

 Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"

 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

Linki

Moon, Elizabeth - "Podzielona wierność"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Moon, Elizabeth - "Czyny Paksenarrion"
Data wydania: 2004
ISBN: 83-88916-69-6
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 512
Tom cyklu: 2



Moon, Elizabeth - "Podzielona wierność" #2

Rozdział drugi

- Z Kompanii Księcia Phelana, co? - Paksenarrion przytaknęła. Kapitan straży był dobrze zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu. - Odchodzisz z Kompanii?
Wzruszyła ramionami.
- Wracam na trochę do domu.
- Hmmm. Dowódca karawany mówi, że chcesz nas opuścić w połowie trasy?
- Jest bliżej...
- Mmm. Dowódca rozmawiał już z twoim sierżantem, prawda?
- Tak jest, sir.
- Przypuszczam, że to wystarczy. Strzelasz z kuszy?
- Nie najlepiej, sir. Używałam długiego łuku, ale nie jestem specjalistką.
Kapitan straży westchnął.
- Nie można mieć wszystkiego. Teraz posłuchaj: karawana rozpoczyna przygotowania do wyruszenia pojutrze, a startujemy dzień później, w zależności od tego, ilu przyłączy się kupców. Masz zjawić się tutaj pojutrze w południe, gotowa do pracy. Przyjdziesz pijana, a obetnę ci wypłatę. W mieście musimy uważać na wozy równie bacznie, jak na szlaku. Nie miej nadziei na sen w tamtą noc. Zdobądź jakąś zbroję - karawana jej nie zapewnia. Doradzam kolczugę. Rozbójnicy, na których natykamy się wzdłuż wybrzeża, używają bardzo mocnych łuków. Nosisz skórę, a ta nie zatrzyma strzał. Jeśli chcesz, możesz kupić zbroję u nas. - Przekrzywił głowę. - Wszystko jasne?
- Tak, sir. Mam być tutaj pojutrze w południe w zbroi.
- Trzeźwa.
Zaczerwieniła się.
- Nie piję.
- Wszyscy piją. Część wie, kiedy przestać. A przy okazji - żadnego sypiania z kupcami. To źle wpływa na dyscyplinę.
Powstrzymała się od gniewnej odpowiedzi.
- Nie, sir.
- Bardzo dobrze. Do zobaczenia pojutrze. - Odprawił ją machnięciem ręki. Opuszczając pokój, minęła dwóch uzbrojonych mężczyzn, jeden z nich trzymał kuszę.

* * *
- Nie mogę uwierzyć, że wyjeżdżasz. - Paks miała nadzieję, że wymknie się po cichu, lecz Arňe, Vik i reszta przyjaciół przyłapali ją. - Co zrobisz sama?
- Nie będę sama - odparła. - Ochraniam karawanę.
- Karawanę! Na flaki Tira, to...
- Wiesz dobrze, że parę lat temu Książę też to robił.
- Tak, ale z nami - z Kompanią. Lecz wyjechać z obcymi...
- Pomyśl, Arňe. Ilu obcych pojawiło się w tym roku w Kompanii?
- Masz rację. Niemniej jesteśmy... jesteśmy twoimi przyjaciółmi, Paks. Przyjaźnimy się, odkąd tu przyszłam.
- Tak, ale ja nie mogę...
- Czy to ten marszałek Girda? Zamierzasz zostać wyznawczynią?
- Nie wiem. Nie, nie sądzę. Ja po prostu... - Przyjrzała się im, próbując to powiedzieć. - Biorę urlop... wszystkim nam się należy... może tu wrócę, a może nie.
- To niepodobne do ciebie - skrzywił się Vik. - Zrozumiałbym, gdyby zrobiła to poniesiona złością Barra, ale ty...
- Biorę urlop. - Spiorunowała go wzrokiem. - Biorę urlop. Rozmawiałam o tym ze Stammelem, Arcolinem i samym Księciem. Idę na urlop.
- Wrócisz - orzekła Arňe. - Musisz. Inaczej byłoby nie w porządku. - Paks potrząsnęła głową i szybko odeszła.
Gdy opuszczała obóz, złapał ją jeden z giermków Księcia.
- Książę chce zobaczyć się z tobą przed twym wyjazdem - poinformował ją. Poszła za nim do namiotu dowódcy. W środku Phelan rozmawiał z Aliamem Halverikiem.
- ...i sądzę, że to... och, Paksenarrion. Halveric ma do ciebie prośbę.
- Mój lordzie?
- Ponieważ jedziesz na północ - jak rozumiem, zamierzasz przebyć góry?
- Tak, mój lordzie.
- Dobrze ci zapłacę, gdybyś zgodziła się na pewne opóźnienie w powrocie do domu i zawiozła to pismo do mojej posiadłości w Lyonya. Jeśli wybierzesz wschodnią przełęcz, nie nadłożysz zbyt wiele drogi.
- To dla mnie zaszczyt, panie. - Paks wzięła zwój w skórzanym etui i włożyła do sakiewki u pasa.
- Spójrz na mapę. Powinnaś przekroczyć góry mniej więcej tutaj. Jeśli pojedziesz na północ, trafisz na szlak wschód - zachód, biegnący od Finthy do Prealith. W Lyonya odszukasz łowców lub od kupców w Tsaia dowiesz się, jak tu trafić. - Wskazał palcem na mapie. - Powołaj się na mnie, gdyż inaczej skierują cię na północ, do mego wuja lub braci, a nie chciałabyś aż tak zboczyć z drogi. Gdy tam przybędziesz, oddaj pismo mojej żonie, Estil - jest o parę dłoni wyższa ode mnie. Myślę, że moja wiadomość dojdzie do niej w ten sposób szybciej niż wysłanym umyślnie kurierem.
- Tak, panie.
- Jestem pewny, iż mogę ci zaufać, że nikomu o tym nie powiesz. Są tacy, którzy z radością ukradliby pismo, powodując tym nie lada kłopoty.
- Nikomu nie powiem, panie.
- Dziękuję. Zaufasz mojej pani, że ci zapłaci, czy chcesz pieniądze teraz?
- Oczywiście, że ufam tobie... twojej pani. Jeszcze nie dostarczyłam wiadomości, choć przysięgam, że to zrobię.
- Phelan twierdzi, że będziesz szukać pracy na północy, czy tak? - Skinęła głową. - Wobec tego Estil może ci pomóc. Obiecuję, że zrobi, co w jej mocy.
- Paksenarrion - odezwał się Książę, wyciągając do niej rękę. - Pamiętaj, że zawsze będziesz mile widziana w moim domu i Kompanii. Niechaj bogowie będą z tobą.
- Niech strzeże cię Falk - dodał Halveric. Opuściła namiot z pewnymi oporami. Trudno było pogodzić się z myślą, że odtąd nie ma tutaj żadnych praw. Gdyby wtedy ktoś zatrzymał ją i poprosił o pozostanie, mogłaby zmienić zdanie. Lecz nie spotkała przyjaciół, a wartownik przepuścił ją bez słowa. Gdy podeszła do bramy miasta, zaczęła rozmyślać o czekającej ją podróży.
Szybkim krokiem przemierzała zatłoczone uliczki Sordu. Teraz, gdy porzuciła barwy Księcia i szła w brązowych spodniach i koszuli, z plecakiem na ramieniu i długim mieczem u boku, nie słyszała gwizdów, którymi tak się przejmowała. Dziwnie jej było po tak długim czasie z powrotem chodzić w spodniach. Było jej gorąco w nogi, drapało. Długi miecz także źle leżał na biodrze. Niecierpliwym gestem przesunęła go do tyłu. Plecak był ciężki... pomyślała, że jest za gorąco na chodzenie w kolczudze i ciepłych, wełnianych rzeczach spoczywających obecnie w plecaku. Zerknęła na słońce i poszła przed siebie.
Na podwórzu gospody uwijał się dowódca karawany, trzy wozy były już załadowane. Chrząknął na jej widok i skinął głową w stronę drzwi karczmy. Paks spojrzała tam i zobaczyła kapitana straży.
- Ha! - zawołał tamten. - Jesteś punktualnie. - Zmierzył ją od góry do dołu krytycznym spojrzeniem. - Gdzie twoja kolczuga?
- W plecaku, sir - odrzekła.
- Lepiej ją załóż - doradził. - Nie odważyłbym się zostawić jej gdzieś w panującym tu zamieszaniu. Swoje rzeczy połóż na wozie - wskazał. - A teraz pilnuj załadowanych towarów. Gdy przybędą pozostali, opracuję porządek wart.

* * *
Po paru dniach podróży Paks przyzwyczaiła się do reszty strażników. Nie sądziła, by mogła zaufać im podczas walki, niemniej uznała, że przypominają poznanych dotychczas żołnierzy. Paru wyrzutków z kompanii najemniczych i milicji, lecz większość okazała się odpowiedzialna i pracowita. Część nigdy nie robiła nic innego i znała się jedynie na strzelaniu z kuszy. Inni przeszli dobre szkolenie - opuścili godne szacunku oddziały z różnych, zwykle mało ważnych powodów. Na szczycie listy przyczyn królowały picie, bijatyki i hazard.
Mijały dni. Na Miedzianych Wzgórzach stawało się coraz goręcej, bardziej niż gdziekolwiek indziej, gdzie do tej pory była. Powiedziano jej, że to najgorętsza część lata.
- Mądrzy wybierają wiosenne karawany - mruknął jeden ze strażników, leżąc w cieniu wozu.
- Jeśli takowe wyruszają - rzucił inny.
- No tak, czego można oczekiwać od kupców?
- Wysokich cen. - Wywołało to powszechny śmiech. Paks prażyła się w kolczudze. Spojrzała na wschód, gdzie w oddali majaczyła linia oceanu. Ze wzniesień, gdy widoczności nie psuła mgiełka upałów, mogła wypatrzyć piasek i wodę. Tam musiało być chłodniej. W końcu zapytała, dlaczego nie podróżują bliżej oceanu.
- Skąd jesteś?
- Z północy - odparła. - Urodziłam się na północny zachód od Vérelli.
- Och. To w głębi lądu, prawda? Nie wiesz zbyt wiele o morzu. Cóż, gdybyśmy jechali bliżej brzegu, trafilibyśmy w okolice najgorsze z możliwych. Piach... chodziłaś kiedyś po piasku?
- Po małej plaży pomiędzy Immerdzanem a...
- Nie, nie po plaży. Po suchym piachu... sypkim piachu. To jest... o, do licha. To... to gorsze od zaoranego pola. - To potrafiła zrozumieć, kiwnęła więc głową. - Pomyśl o tych wozach: zapadające się koła, praca z mułami. Nasza praca. A potem mokradła. Grząskie, wilgotne, słone błota. I jeszcze więcej piachu. I wcale nie jest tam chłodno, tylko piekielnie gorąco, woda słona, wszystko śmierdzi. Uch.
- Nie zapominaj o piratach - dorzucił ktoś.
- Właśnie do tego dochodziłem. Wiesz, że tutejsze okolice nazywają Wybrzeżem Rabusiów?
- A jak oni tam żyją?
- Niektórzy lubią jeść kraby, małże i takie tam. Jest tam mnóstwo owoców morza. Mówią, że tu i ówdzie trafiają się źródła słodkiej wody. Parę nędznych osad. Poza tym piraci mają statki i zawsze mogą odpłynąć.
Pomimo złowieszczej nazwy i ostrzeżeń dowódcy karawany nie zobaczyli choćby jednego bandyty i wozy bez kłopotów toczyły się niespiesznie na północ. Paks ćwiczyła strzelanie z kuszy, a jej umiejętności szermiercze wywarły na reszcie strażników wielkie wrażenie. Z kolei mnóstwo czasu zabierało jej wypluwanie kurzu po kolejnych próbach walki wręcz. Znali sztuczki, jakich nigdy nie widziała w Kompanii.
Wreszcie ujrzała na horyzoncie smugę Krasnoludzkich Gór przecinających Miedziane Wzgórza. Gdy podeszli bliżej, przekonała się, że łańcuch górski biegł na wschód od samego wybrzeża, gdzie piasek ustępował skałom.
- To Węzeł Wschodu - powiedział jej kupiec, widząc, jak tam patrzy. - Jeśli żeglujesz, musisz odpłynąć daleko w morze, by odszukać najlepsze prądy.
- A tam nigdy nie chciałabyś się znaleźć - dodał strażnik, wskazując na rozległą zatokę za cyplem. - To Zatoka Niewolników. Na każdego pirata na wybrzeżu przypada dziesięciu w zatoce. Dla zapewnienia ci tam bezpieczeństwa potrzebna byłaby kompania rozmiarów oddziału twego Księcia.
- Handlowałem tam - sprzeciwił się inny kupiec. Strażnik spojrzał na niego.
- Cóż - mruknął w końcu. - Musiała nie spodobać się im twoja twarz - albo pieniądze.
Karawana dotarła do skrzyżowania i skręciła na zachód, w stronę prowadzącej przez Miedziane Wzgórza przełęczy i dalej ku Wschodnim Marchiom Aarenis. Paks zaczęła studiować mapę w nadziei, że znajdzie szlak, który doprowadzi ją do wschodniej przełęczy w Krasnoludzkich Górach. Strażnicy upierali się, że powinna znaleźć sobie towarzystwo, ale ona wolała nikogo o to nie pytać, lepiej, żeby nikt nie wiedział, dokąd zmierza. W końcu postanowili sami znaleźć jej towarzysza.

* * *
- Jeśli chcesz mieć kompana, to jeszcze ktoś nas opuszcza, żeby przebyć Srebrną Przełęcz. - Jori, parę lat starszy od Paks, był jednym z tych, którzy najbardziej upierali się, że nie powinna jechać sama.
- Och? - Nie przerwała pracy nad mechanizmem kuszy. - Kto taki?
- Tamten elf. - Podniosła głowę zaskoczona. Nie wiedziała, że w karawanie podróżuje elf. Jori uśmiechnął się złośliwie. - Jest dumny, jak każdy elf - nie musisz obawiać się, że będzie cię zaczepiał po drodze.
Puściła to mimo uszu.
- Dlaczego tam jedzie?
Uśmiech Joriego zgasł.
- Och - twierdzi, że udaje się do Lasu Pani. No wiesz, do królestwa elfów. Niemniej część trasy moglibyście pokonać razem.
- Hm. - Odstawiła kuszę i wstała, przeciągając się. - Gdzie jest?
- Tam. - Jori wskazał brodą grupkę przy ognisku. - Przedstawię cię, co?
- Jeszcze nie. Najpierw chcę go sobie obejrzeć.
- W takim razie to ten w szarym płaszczu.
Pomyślała, że jest o palec niższy od niej i nie przypomina widzianych dotychczas elfów, niemniej w zielonoszarych oczach i gracji, z jaką się poruszał, było coś nieludzkiego. W głosie pobrzmiewała mu elfia śpiewność.
- Nie, mam sprawę do załatwienia w moim królestwie - mówił do kupca korzennego.
- Nie boisz się samotnej przeprawy przez góry?
- Bać się? - powtórzył kpiąco, a jego dłoń oparła się o złoconą rękojeść wąskiego miecza. Kupcy pokiwali głowami, mrucząc coś pod nosem. Paks przyjrzała się uważniej jego broni. Bardzo wąska klinga - pewnie broń pojedynkowa, pomyślała. Gdyby nie był elfem, uznałaby go za samochwałę. Był szczupły, poruszał się lekko. Ze względu na obfitą tunikę nie mogła stwierdzić, czy kryją się pod nią szerokie ramiona wojownika. Miał żylaste ręce, lecz na dłoniach nie widziała blizn ani zgrubień. To kwestia światła czy elfy nie nabawiały się odcisków? Jeden z kupców podniósł głowę i zobaczył ją.

- Hej, strażniczko! To ta wysoka dziewczyna - dodał do swoich towarzyszy. -
Chodź do ognia i ogrzej się nieco. - Machnął grubym ramieniem. Uśmiechnęła się, lecz została tam, gdzie stała.
- Tu jest wystarczająco ciepło. Usłyszałam rozmowę o przeprawie przez góry i chciałam posłuchać.
- Po co? Zamierzasz opuścić karawanę i udać się na północ?
- Słyszałam o paru szlakach - odparła. Nie chciała zdradzić się ze swą wiedzą. - Znam kogoś, kto był za Krasnoludzkimi Górami. Ale jeśli istnieje krótsza droga...
- Ach, krótsza... - wtrącił inny kupiec. - To zależy, dokąd udajesz się na północy... - Przyjrzał się Paks, lecz ta milczała. Po chwili wzruszył ramionami i kontynuował: - Po przejściu Srebrnej Przełęczy znajdziesz się pomiędzy Prealith a Lyonya, z tym że po północnej stronie jest pewien dobry szlak, powiedzie cię na zachód, prosto do południowo-wschodniego narożnika Tsaia. - Paks kiwnęła głową. Wyczuła raczej, niż dostrzegła, że elf ją obserwuje. - Szlak ten krzyżuje się z drogą do Strażnicy Krasnoludów, na rozstajach usypano kurhan i wybudowano skalną kryjówkę. Jeśli zmierzasz do Tsaia, odległość nie jest mniejsza, ale w pojedynkę możesz podróżować szybciej, a same przełęcze są łatwiejsze niż te na szlaku do Strażnicy Krasnoludów. Tamte... - przerwał i pokręcił głową.
Zainteresowana, Paks podjęła temat.
- Dziękuję ci, panie - powiedziała. - Nie wiem zbyt wiele o górach, słyszałam jedynie, że przeprawa jest krótka.
Kupiec roześmiał się.
- Tak - dosyć krótka. O ile ją pokonasz. Lód w środku lata, śnieżyce - to zawsze jest niebezpieczne, zwłaszcza dla samotnego wędrowca. Na twoim miejscu wybrałbym wschodnie przejście, to właśnie, o którym mówię. Spędzisz w górach więcej czasu, lecz nie tak wysoko ani w tak niskich temperaturach. Czy dowódca karawany wie, że odchodzisz?
- Oczywiście, sir! - Rozzłościła się, lecz po minach zebranych poznała, że nikt nie zamierzał jej obrazić.
- Poprosiłbym go o puszczenie cię koło wschodniej przełęczy - powiedział poważnym tonem kupiec. - Szczególnie jeśli zamierzasz podróżować sama.
Przytaknęła, nie odzywając się więcej. Kupcy wrócili do ulubionych tematów: jakie produkty znaleźli w tym lub tamtym porcie i jak korzystnie je sprzedali, kto rządził którym miastem i co ostatnia wojna uczyniła z rynkami.
- Mnie przede wszystkim martwi - mówił olbrzym w grubym, żółtym płaszczu - jak wpłynie na wysokość opłat. Powiada się, że Liga Gildii wydała mnóstwo pieniędzy na zeszłoroczne walki - będą musieli jakoś je odzyskać, a przecież najłatwiej osiągnąć to, podnosząc opłaty.
- Zanadto nas potrzebują - zaprotestował inny. - A Ligę powołano po to, by wspierała handel. Mówię wam, że Liga Gildii nie zamierza nas okraść.
- A nawet jeśli, to pozostaje rzeka - zasugerował następny. - Teraz, kiedy osadzili Alureda na książęcym stolcu, pozwoli nam z niej korzystać...
- Ha! Ten stary wilk! Na Simyits, nie wierzysz chyba, że tytuł odmieni pirata, prawda? A jeśli już o to chodzi, to co uzyskaliśmy od różnych szlachetnych panów? Fakt, kiedy szykuje się wojna, potrzebują naszego złota, lecz potem - och, ci kupcy: ani honoru, ani lojalności - podatkami ich, stali się nazbyt hardzi. - Paks śmiała się z pozostałymi, choć sama uważała, że kupcy nie mają honoru - jak milicja Vonja. Jakoś nigdy nie zastanawiała się, co sądzą sami kupcy.
Gdy tej samej nocy zeszła z warty i zatrzymała się przy ognisku strażników na kubek naparu, powitała ją spowita w płaszcz postać. Dojrzała błysk zieleni szeroko rozstawionych oczu.
- Ach. Paksenarrion, prawda?
Stanęła spięta i niepewna.
- Tak... zgadza się. A ty, panie?
Ukłonił się z gracją, choć jakby kpiąco.
- Możesz mi mówić Macenion. Elf, jak widzisz. - Kiwnęła głową i sięgnęła po garnek naparu. - Pozwól... - dodał miękko i ze stojaka za garnkiem uniósł się cynowy kubek, zanurzył się w płynie i podfrunął do ręki dziewczyny. Zamarła, zatkało ją. - No dalej - zachęcił ją - weź go. - Spojrzała na kubek, potem na własną dłoń, by wreszcie ostrożnie ująć ucho naczynia. Prawie je upuściła, czując nagle jego ciężar. Powoli wypuściła powietrze i ostrożnie upiła odrobinę płynu. Smakowało zwyczajnie - zastanawiała się, czy nie wsypał czegoś do środka. Znów zmartwiała na widok drugiego kubka, który poderwał się ze sterty, napełnił i popłynął ponad ogniskiem do Maceniona. Elf ujął go, ukłonił się jej i napił. - Przepraszam - rzucił lekkim tonem - jeśli cię przestraszyłem. Słyszałem, że jesteś wojowniczką o znacznym doświadczeniu.
Piła napar, rozważając, jak powinna postąpić. Na pewno nie miała ochoty przyznać się, że przestraszyła się odrobiny magii, lecz widział jej reakcję. Opróżniła kubek, odstawiła go i usiadła powoli.
- Nigdy czegoś takiego nie widziałam - powiedziała w końcu.
- Najwyraźniej - odrzekł. Odłożył własne naczynie na stertę i usiadł koło niej. - Kiedy pytałem - podjął - każdy zapewniał mnie, że masz doskonałą reputację. - Poczuła ukłucie irytacji: jakie miał prawo rozpytywać o nią? - Jak rozumiem, służyłaś w Kompanii Phelana. - Spojrzał na nią, więc przytaknęła. - Tak. Jeden ze strażników słyszał o tobie. Nie byłaś zwyczajną najemniczką, powiedział. - Znowu poczuła gniew. - Poprzedniego wieczoru wspomniałaś, że przed dotarciem do Valdaire udajesz się w góry, na północ. Sama, jak rozumiem? - Kiwnęła głową. - Mógłbym - zaczął, patrząc na złożone na kolanach, splecione dłonie - mógłbym ci pomóc. Znam te szlaki - niebezpieczne dla kogoś niedoświadczonego, niemniej dosyć łatwe.
- Och? - Sięgnęła po kubek i ponownie go napełniła.
- Chyba, że zamierzasz podróżować sama. Ludzie rzadko się na to decydują.
Wzruszyła ramionami.
- Nie ma nikogo, kto mógłby ze mną podróżować. Z radością przyjmę od ciebie rady dotyczące szlaku. - Pamiętała przestrogi Stammela przed takimi, którzy chcieliby jej towarzyszyć.
Elf poruszył się niespokojnie.
- Jeśli zechcesz, możemy podróżować razem - przynajmniej do granic Lasu Pani. Opiszę ci dalszą drogę. - Usiadł wygodniej i przyjrzał się jej spod ciemnych brwi. - Byłoby to znacznie bezpieczniejsze dla ciebie, a dla mnie dogodne. Choć szlaki górskie nie są tak niebezpieczne, jak trasy karawan, wszędzie czyhają zagrożenia i dobrze byłoby mieć kogoś, kto dobędzie stali i osłoni ci plecy.
Pokiwała głową.
- Rozumiem. Dobrze pomyślane. Lecz - wybacz mi, panie - wydajesz się wiedzieć więcej o mnie, niźli ja wiem o tobie.
Wyprostował się.
- Jestem elfem - z pewnością wiesz, co to oznacza.
- Tak, ale...
W jego głosie pojawiły się ostrzejsze tony.
- Obawiam się, że nie mam w okolicy krewnych ani przyjaciół, których mogłabyś przepytać. Będziesz musiała zaufać memu słowu albo podróżować samotnie. Jestem elfem, wojownikiem-magiem - jak widziałaś - i wracam do mojej ojczyzny, Lasu Pani.
- Przepraszam, jeśli cię rozgniewałam, panie, ale...
- Nasłuchałaś się złych rzeczy o elfach? O to chodzi?
Przypomniał się jej Bosk.
- Tak... paru.
Głos elfa złagodniał.
- W takim razie to nie twoja wina. Musisz wiedzieć, że elfy są rasą znacznie starszą od ludzi. Niektórzy zazdroszczą nam wiedzy i umiejętności. Nie rozumieją naszych obyczajów, a my nie potrafimy objaśnić ich tym, którzy nie słuchają. Lecz elfy, Paksenarrion, zostały stworzone przez samego Stwórcę jako nieprzyjaciele wszystkiego, co złe. To elfów orkowe plemię nienawidzi najmocniej, gdyż wiedzą, że ich los waży się na ostrzu naszych kling. Mroczne siły nigdy nie pojawiają się w pobliżu elfich królestw.
Paks rozważyła to bez słowa. Słyszała, że elfy są faktycznie znacznie starsze niż ludzie i nigdy nie umierają ze starości. Nie spotkała się jednak z opiniami, że elfy są złe lub dobre, podczas gdy orki i demony opisywane są jednoznacznie jako złe, a święci, jak Gird czy Falk, jako dobrzy.
Przez kilka następnych dni zebrała wszelkie dostępne informacje o elfach jako takich i Macenionie w szczególności. Nie było tego dużo. Niemniej, gdy do traktu przybliżyły się wyższe wzniesienia, przekonała się, jak łatwo jest przeoczyć szlak. Podróż w towarzystwie kogoś, kto już tu był, wydawała się znacznie rozważniejsza.

* * *
Paks z ulgą odprowadziła wzrokiem znikającą za zakrętem karawanę. Nie przyzwyczaiła się do towarzystwa strażników, nie potrafiła im zaufać tak jak swym poprzednim towarzyszom. Teraz była wolna - mogła udać się na północ, do domu, ku przygodom. Wyobraziła sobie, jak wraca do Trzech Jodeł z podarkami i pieniędzmi do wydania na targu. Niemal słyszała radosne westchnienie mamy i piski młodszych braci i sióstr. Wyobrażała sobie oniemiałego ojca widzącego jej bogactwo i przypasany do boku miecz. Odwróciła się z uśmiechem do Maceniona, który patrzył na wzbijane przez karawanę tumany pyłu.
- Cóż, został po nich tylko zapach. Ruszajmy.
Oderwał spojrzenie szarozielonych oczu od przełęczy i spojrzał na nią ostro.
- Musisz tak się spieszyć? Chcę się upewnić, że nie pójdzie za nami żaden złodziej.
Poluzowała miecz w pochwie.
- Mało prawdopodobne. Z twoją magią i tym mieczem nie mamy się czego bać. Chciałam znaleźć dobre miejsce na nocleg, zanim zapadną ciemności.
- Bardzo dobrze. Chodźmy wobec tego, nie tracąc czujności. Poruszaj się tak cicho, jak tylko może człowiek.
Powstrzymała się od gniewnej odpowiedzi. Nie miało sensu wszczynanie sporu z jedynym towarzyszem podróży przez góry. Nie miała innego przewodnika, a elfy były groźnymi wrogami. Obróciła się do mocnego kuca jucznego, kupionego od dowódcy karawany, i po raz ostatni sprawdziła juki, po czym pogłaskała Gwiazdę po szyi i ruszyła odchodzącym od traktu wąskim szlakiem. Miała nadzieję, że w trakcie podróży Macenion złagodnieje. Jak dotąd był zgryźliwy, sarkastyczny i krytycznie nastawiony. Było oczywiste, że dysponuje ogromną wiedzą o górach i prowadzących przez nie szlakach, lecz starał się, by była ona wręcz bolesna dla innych. Szedł przodem, prowadząc wyhodowanego przez elfów rumaka, którego wąska, wygięta szyja zdradzała niesmak do niesionego na grzbiecie bagażu.
Na szczęście przy wieczornym ognisku Macenionowi przeszedł zły humor i odzyskał pierwotny urok. Jednym zaklęciem rozpalił ognisko, a innym ugotował zwykłą kaszę. Potem rzucił czar uniemożliwiający koniom zbytnie oddalenie się. Paks chciała go zapytać, czy nie mógłby również użyć zaklęcia zabezpieczającego obóz, tak aby oboje mogli przespać całą noc, potem jednak uznała, że lepiej tego nie robić i zaoferowała wzięcie pierwszej warty.
Choć w dzień było upalnie, noc okazała się chłodna. Wyczuwała rozciągające się wokół olbrzymie przestrzenie - uczucie charakterystyczne dla gór. Niczego nie widziała ani nie słyszała, a mimo to dwukrotnie nagły lęk zaparł jej dech, a włoski na ramionach zjeżyły się. Kiedy obudziła Maceniona na jego wartę i opowiedziała mu o tym, roześmiał się cicho.
- Dzicz nie przejmuje się ludźmi, Paksenarrion - poluje i nie kryje się. To właśnie czułaś - obojętność. - Zaskoczyło ją, że natychmiast usnęła.
Dwa dni wędrowali, mając po obu stronach góry. W południe drugiego dnia znaleźli się wystarczająco wysoko, by ponownie ujrzeć wijącą się poniżej drogę i wspinającą się w oddali na grzbiet Miedzianych Wzgórz. Paks z ledwością dostrzegała bladą kreskę traktu, lecz Macenion utrzymywał, że widzi na niej inną karawanę, jadącą z zachodu na wschód. Zmrużyła oczy, przeszywając spojrzeniem ligi rozświetlonego słońcem powietrza, drgającego od światła i wiatru, po czym chrząknęła. Nie widziała żadnego ruchu, a od oślepiającego blasku rozbolały ją oczy. Obejrzała się na ich szlak. Piął się na porośniętą trawą skałę - którą nazwałaby górą, gdyby nie majaczące za nią wyższe masywy - po czym znikał. Po chwili Macenion także wrócił na ścieżkę.
Ku jej zdumieniu, przeciwną stronę wzniesienia porastał las. Przez całe popołudnie maszerowali przez gęstwinę sosen pachnącą żywicą i korą. Wrzuciła na grzbiet Gwiazdy parę suchych gałęzi. Rozbili obóz na przeciwległym skraju lasu, spoglądając ponad jego ciemną łatą na wschód, gdzie nawet Paks mogła dostrzec opadające stromo do morza urwiska. Macenion długo nie odrywał odeń wzroku.
- Co widzisz? - zapytała go w końcu, lecz tylko potrząsnął głową i nie odpowiedział. Poszła zamieszać owsiankę. Wieczorem opowiadał jej o elfach i ich zwyczajach - języku i historii - lecz większość informacji nic Paks nie mówiła. Odniosła wrażenie, że cieszy go, iż tak niewiele wie.
- Mam elfie imię - oświadczyła z dumą, gdy skończył. - Tyle wiem: "Paksenarrion" znaczy: "Górska Wieża".
- I przypuszczam, że uważasz, iż nazwano cię tak ze względu na wzrost, co? - prychnął. - Nie bądź głupia, to wcale nie jest elfie imię.
- Owszem, jest! - Zesztywniała ze złości. Zawsze była dumna ze swego imienia i jego znaczenia.
- Nonsens! Pochodzi ze starożytnego Aare, a nie od elfów. "Pakse-enerion" to "Królewska wieża" albo "Królewski skarb", jako że przechowywali swe skarby w wieżach.
- To to samo. - Nie słyszała różnicy w dźwiękach.
- Nie. Popatrz. W elfim jest... - Macenion zaczął rysować linie w pyle. - To inny znak, którego nie używacie. Prawie taki sam jak wasze "ks", a pierwsza część oznacza "szczyt" lub "wysoko położone miejsce". Elfie słowo "enarrion" to "góra", gnomy przekręciły je na "enarn", a krasnoludy na "enarsk", stąd nazwa tych gór: "Dwarfenarsk" albo w ich mowie: "Hakkenarsk". Gdyby twoje imię naprawdę pochodziło z mowy elfów, znaczyłoby: "Górski szczyt" albo "Miejsce wysoko położone w górach". Ale tak nie jest. Pochodzi z języka ludzi Aaren i oznacza "Królewski skarb".
Zmarszczyła brwi.
- Ale zawsze mi mówiono...
- Nie obchodzi mnie, co ci powiedziała jakaś niedouczona starucha, Paksenarrion, ani ty, ani twoje imię nie macie nic wspólnego z elfami. - Uśmiechnął się do niej krzywo i umyślnie uniósł bez dotykania imbryk, by nalać sobie naparu.
Zmierzyła go wściekłym spojrzeniem.
- Moja babcia nie była niedouczoną staruchą!
- Orphinie, daj mi cierpliwość! - rzucił niemal równie ostro jak ona. - Czy naprawdę uważasz, że twoja babcia - choćby nie wiadomo jak godną szacunku osobą była - wie więcej o mowie elfów od elfa? Bądź rozsądna.
Umilkła nadal rozzłoszczona. W obliczu takiego postawienia sprawy nie miała nic do powiedzenia, ale nie musiało się to jej podobać.
Następnego dnia atmosfera między nimi nadal była napięta. Tak było również i wtedy, gdy dotarli do pierwszego rozstaju. Macenion zwolnił. Paks kusiło, żeby zapytać, czy wie, dokąd zmierza, lecz szybkie spojrzenie na otaczającą ich głuszę sprawiło, że zmilczała. Nieważne, wiedział czy nie - ona z pewnością nie miała o tym pojęcia. Macenion obejrzał się na nią.
- Myślę, że pójdziemy tędy - obwieścił, wskazując ręką.
- Myślisz? - Nie mogła się powstrzymać.
Twarz mu pociemniała.
- Mam swoje powody, Paksenarrion. Obie ścieżki doprowadzą nas do celu, ale ta może zapewnić dodatkowe korzyści.
- Jakie?
- Och - sprawiał wrażenie, że niechętnie odpowiadał - przy niektórych szlakach są tu ruiny. Może znajdziemy jakiś skarb...
- Albo kłopoty.
Uniósł brwi.
- Myślałem, że dobrze władasz mieczem.
- To prawda, ale nie lubię pakować się w kłopoty umyślnie. - Choć, zanim jeszcze skończyła to mówić, poczuła dreszczyk emocji. Nie chciała problemów, ale przygoda to co innego. Musiał odczytać to z jej twarzy, gdyż uśmiechnął się.
- Ośmielam się sądzić, że po tylu spokojnych dniach nie masz nic przeciwko odrobinie ryzyka. To oczywiste, że nie spodziewam się specjalnych trudności, lecz na pewno nie masz nic przeciwko paru złotym monetom albo dodatkowej broni, chyba że na dnie tego plecaka nosisz skarby.
- Mówiąc szczerze - nie mam nic przeciwko temu. - Złapała się na uśmiechu. Zagubione w dziczy ruiny, zapomniane skarby - o tym właśnie marzyła, będąc dzieckiem.
Wybrana przez Maceniona ścieżka zakręcała z powrotem na zachód, by po wielu zawijasach przeprowadzić ich wąskim przejściem do dolinki o stromych zboczach i dnie usianym wielkimi, szarymi głazami. Dróżka wiła się między nimi, wyglądały niemal jak strażnicy.
- Co to jest? - chciała wiedzieć, gdy zbliżyli się do pierwszych z nich. Z grubsza ociosane głazy sprawiały dziwne wrażenie, jakby żyły.
- Kamienie strażnicze - odrzekł. - Nigdy takich nie widziałaś?
Popatrzyła na niego groźnie.
- Nie. Inaczej nie pytałabym. - Nie miała już ochoty dociekać, przed czym lub przed kim miały one chronić. Lecz Macenion zaczął wyjaśniać jej to bez dalszych zachęt.
- Starszy lud ustawił je tutaj na straży - zdradził. - O ile wiem, ludzie nie wykorzystują ich. Przypuszczam, że nie mają odpowiedniej mocy.
Zacisnęła wargi, by nie zapytać, na czym polega ich straż i jak się z niej wywiązują.
- Tworzą wzory - ciągnął elf. - Wzory mają moc - nawet ty powinnaś to wiedzieć. - Zerknął na nią, a ona przytaknęła. - Wtargnięcie intruza narusza wzór, co wyczuwają ci, którzy postawili kamienie.
- Czy jesteśmy intruzami?
Macenion roześmiał się odrobinę za głośno.
- Och, nie. Są stare, Paksenarrion, bardzo stare. Ktokolwiek je ustawił, dawno stąd odszedł.
- Ale nadal tworzą... te wzory, o których wspominałeś? - Poczuła mrowienie w kościach.
Rozejrzał się dokoła.
- Owszem, ale to bez znaczenia...
- Dlaczego? - dopytywała się uparcie. - Skoro wzory mają moc, a te kamienie nadal je tworzą, to...
- Paksenarrion - przerwał jej lekceważąco - zrozum, że nie mam czasu tłumaczyć ci wszystkiego. Naprawdę wiem o tych sprawach więcej od każdego człowieka, a co dopiero od bardzo młodej wojowniczki. Musisz uwierzyć mi na słowo, że kamienie nie stanowią dla nas żadnego niebezpieczeństwa. Ich moc dawno rozwiała się. A nawet jeśli nie - spojrzał jej w oczy i znacząco poklepał torbę - to mam tu zaklęcia, które ochronią nas przed nimi.
Nie znalazła odpowiedzi. Nie miała pojęcia, czy Macenion naprawdę tak dobrze zna się na czarach, czy były to tylko czcze przechwałki, lecz wciąż mrowiło ją w kościach, gdy mijali kolejne szeregi głazów. Czy elf nie czuł tego ze względu na moc, którą władał? A może był mniej spostrzegawczy? Nie odważyła się zapytać. Przez najbliższą godzinę, jaką poświęcili na pokonanie trasy między kamieniami, starała się jak najmniej myśleć i opierać pokusie dobycia miecza.
Zbliżali się do końca głazów, gdy usłyszała zza pleców ostry krzyk. Obróciła się instynktownie, oswobadzając miecz z pochwy. Macenion leżał na ścieżce z twarzą wykrzywioną cierpieniem. Gdy ujrzał ją, stojącą nad nim z mieczem w dłoni, krzyknął ponownie.
- Nie! Żadnej broni! - Był biały jak mleko. Poczuła raczej, niż usłyszała, niskie buczenie. Obrzuciła szybkim spojrzeniem okolicę, lecz zobaczyła tylko oświetlone słońcem głazy. Podeszła lekko do Maceniona.
- Nie martw się - odparła z uśmiechem. - To nie na ciebie. Co się stało?
- Schowaj miecz - polecił jej. - Prędko!
Nie była w nastroju do słuchania go. Znacznie lepiej czuła się z bronią w ręku.
- Dlaczego? - spytała. - Pomogę ci wstać. - Lecz elf odsunął się od niej i wstał z trudem, ciężko dysząc. Zauważyła, że oszczędza lewą nogę. - Jesteś ranny?
- Posłuchaj mnie, Paksenarrion. Schowaj miecz. Natychmiast. - Patrzył ponad jej ramieniem.
- Bzdura - prychnęła. - Teraz to ty jesteś głupi. - Wciąż wyczuwała zagrożenie, lecz z bronią w pogotowiu było łatwiejsze do zniesienia. - Chodź... ruszajmy stąd. Czy powinnam podprowadzić Gwiazdę i wsadzić cię na jej grzbiet?
- Musimy... pospieszyć się, Paksenarrion. Może zdążymy... - Skoczył w jej stronę. Podała mu lewą rękę. Odsunął się i zaczął ją okrążać. Obejrzała się, przepatrując dolinę. Nic. Słońce odbijało się od kamieni strażniczych. Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniała gęsta jak mgła poświata. Potrząsnęła głową, by odzyskać ostrość widzenia. Macenion był już kilka jardów przed nią.
- Zaczekaj - zawołała. - Pozwól, że pójdę przodem, żebym mogła cię chronić. - Lecz na jej wołanie elf tylko przyspieszył. Dotarł do koni i przywarł do siodła Wiatronogiego, klepiąc jednocześnie Gwiazdę w zad. Wydłużyła krok, bluźniąc pod nosem na tchórzliwe elfy. Światło zmieniało się, jakby w odpowiedzi na jej nastrój, falując między głazami. Była zbyt wściekła, by się bać, niemniej przyspieszyła. Macenion obrócił w jej stronę białą twarz, zobaczyła, jak wytrzeszcza oczy. Krzyknął i pogonił zwierzęta. Pobiegła za nimi, nie oglądając się za siebie. Zagrożenie za plecami urosło do takiego stopnia, iż wymagało podjęcia jakichś działań.
Kiedy mijali ostatnie kamienie, mrok zgęstniał, jak gdyby ktoś wypełnił dolinę gęstym, niebieskawym dymem. Potem obmył ich rozbłysk białego światła, jaśniejszego od słońca. Ujrzała na ścieżce swój czarny jak noc cień. Potężne uderzenie w plecy rzuciło ją twarzą na ziemię, nie miała czasu zobaczyć, co stało się z Macenionem i końmi. W powietrze wzbiły się kłęby duszącego pyłu, a przez dolinę przetoczył się grzmot. Po chwili wszystko ucichło. Z oddali usłyszała krzyk sokoła.
Gdy odzyskała oddech i zdołała wstać, ujrzała pusty szlak. Popołudniowa gra świateł tworzyła tajemnicze obrazy w wąskiej dolinie, a głazy rzucały na szlak kratownicę cieni. Górny odcinek ścieżki był zryty i stratowany - ślady ucieczki obu zwierząt i Maceniona. Skrzywiła się, patrząc na miejsce, gdzie szlak znikał za górskim grzbietem. Sama w nieznanej, dzikiej okolicy, bez zapasów i kuca... Obejrzała się na dolinę i pokręciła głową. Wiedziała, że tamtędy nie ucieknie. Może dogoni Maceniona - przypomniała sobie, że utykał.
Faktycznie, zanim dotarła do zakrętu kryjącego za sobą złowieszczą dolinę, usłyszała głos elfa, przywołującego konie. Gdy obiegła truchtem ostatnie skały, zobaczyła go, jak kuśtyka z trudem, próbując złapać wodze Wiatronogiego. Zdenerwowane zwierzę odskakiwało na boki, pozostając poza jego zasięgiem. Przyglądała się temu przez moment, zanim powiedziała:
- Potrzebujesz pomocy, Macenionie?
Obrócił się na pięcie z otwartymi ustami, omal się nie przewracając. Jego twarz wykrzywił grymas.
- Ty idiotko! - zawołał. Tego się nie spodziewała, poczuła, jak palą ją uszy. - Co ci powiedziałem... a ty musiałaś dalej wymachiwać tym mieczem!
- Powiedziałeś mi, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa - warknęła rozwścieczona.
- Nie było, dopóki nie dobyłaś miecza - odparł. - Gdybyś tylko...
- A jak myślałeś, co zrobię, gdy zacząłeś wrzeszczeć?
- Ty? - Wciągnął powietrze, poprawiając sobie płaszcz na ramionach. - Powinienem był przewidzieć, że pierwsze, co zrobi wojownik, to dobędzie stali...
- Oczywiście, że tak - starała się zachować spokój. - Nie mówiłeś nic o niewyciąganiu broni.
- Nie sądziłem, że to konieczne - mruknął Macenion. - Nie przypuszczałem, że to zrobisz, tak bez powodu... - Prychnęła, a on ciągnął pospiesznie: - Gdybyśmy szli spokojnie, nic by się nie stało...
- Powiedziałeś mi, że nic się nie stanie. - Obejrzała miecz, czy nie jest uszkodzony, po czym schowała go do pochwy. - Gdybyś mnie ostrzegł, nie wyciągnęłabym go. Nie lubię kłamców, Macenionie. - Zmierzyła go twardym spojrzeniem. - Ani tchórzy. Obejrzałeś się chociaż, by sprawdzić, czy żyję?
- Nie jestem kłamcą. Po prostu sądziłem, że powinnaś to była wiedzieć. - Spojrzał w bok. - Zamierzałem wrócić zaraz po schwytaniu Wiatronogiego lub Gwiazdy, żeby cię znaleźć... albo pochować.
Nie była pewna, czy mu wierzy.
- Dzięki - mruknęła sucho. - Dlaczego wybrałeś ten szlak - tym razem prawdziwy powód, proszę?
- Mówiłem ci: jest krótszy. I są tu ruiny...
- I?
- I słyszałem o tym miejscu.
Parsknęła.
- Z pewnością. Więc przyszedłeś tu, żeby je sobie obejrzeć, co?
- Wiedziałem, jak wygląda. - Spojrzał na nią. - Nie patrz tak na mnie, człowieku. Omal nas nie zabiłaś...
- Ponieważ nie powiedziałeś mi prawdy.
- Ponieważ myślisz tylko o walce... o broni. Wiedziałem, jak tu wygląda, gdyż rozmawiałem kiedyś z kimś, kto tu był.
- To nie byłeś ty dwa wcielenia temu, czy coś takiego?
- Nie. To była... moja kuzynka. Mówiła, że jest tu bezpiecznie dla pokojowo nastawionych istot. - Położył nacisk na słowo "pokojowo". Nie miała odpowiedzi. Zerknęła na Wiatronogiego, a za zasłoną drzew dojrzała Gwiazdę. Zawołała łagodnie, wyciągając rękę. Wiatronogi obejrzał się na Maceniona i zrobił kilka kroków w dół ścieżki. Paks wyszła na środek i zawołała znowu. Koń postawił uszy, patrzył na nią. Podeszła do niego i złapała za zwisające wodze. Były uszkodzone z jednej strony, tuż przy kółku. Elf patrzył na nią dziwnie, bez słowa podała mu wodze i zawołała Gwiazdę. Kucyk przedarł się przez zarośla i podbiegł do Paks, składając jej łeb na piersiach.
- Już dobrze, dobrze. - Odpięła klapę plecaka i wyjęła jabłko. I tak zaczynały gnić. - Masz. - Kuc otoczył owoc wargami i zgryzł go, opryskując ją mokrymi drobinkami. Wiatronogi parsknął, obserwując Gwiazdę, i Paks wyjęła dla niego drugie jabłko. - Jak twoja noga? - spytała elfa patrzącego na to w milczeniu. - Widziałam, że utykasz.
- Nie najgorzej - odparł. - Mogę iść. - Chciała dorzucić, że może nawet biec, ale zrezygnowała. Obróciła się do Gwiazdy, sprawdzając jej nogi i podkowy, a potem juki. Wszystko było w porządku. Tymczasem Macenion naprawił wodze. Podróżowali do zmierzchu, prawie nie odzywając się do siebie.


Dodano: 2007-01-11 17:36:39
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Lee, Fonda - "Dziedzictwo jadeitu"


 Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia

 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS