NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Nocny anioł. Nemezis"

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Grzędowicz, Jarosław - "Pan Lodowego Ogrodu", tom 1
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Pan Lodowego Ogrodu
Data wydania: Czerwiec 2005
Oprawa: miękka
Liczba stron: 560
Cena: 29,99 PLN



Grzędowicz, Jarosław - "Pan Lodowego Ogrodu", tom 1 #2

Dwór
Drakkainen przysiadł odruchowo i uniósł dłoń, chcąc osłonić twarz i zeskoczyć z kładki, gdy spadający jak pocisk kruk uderzył nagle skrzydłami i, skręciwszy w miejscu, wystrzelił znowu w górę.
Z bliska dobiegł Wędrowca dziwny, metaliczny dźwięk i grzechot jakby rozwijającego się łańcucha.
Bluszcz zaczął się ruszać.
Przypominało to gniazdo obudzonych nagle węży.
Pędy poruszały się miękkim ruchem, wijąc po ścianach, znad dachu wystrzeliły w górę kolejne liany, rozwijając się jak końce pejcza. Kruk młócił skrzydłami, połykając kolejne metry, a tuż pod nim prostował się pęd czarnego bluszczu. Wśród spowolnionego czasu słychać było świst, z jakim łodyga, liście i ciernie cięły powietrze.
Ostry, metaliczny świst.
Jeszcze uderzenie skrzydeł i kruk umknął poza zasięg jednej łodygi, ale druga przecięła mu drogę tuż przed dziobem. Była znacznie dłuższa.
Drakkainen usłyszał własny, ostrzegawczy krzyk, który rozlał się w przeciągły, basowy grzmot.
Kolejne pędy śmignęły przez powietrze prosto w jego stronę, zbyt szybko, żeby sensownie zareagować.
Wędrowiec odchylił tułów i zobaczył, jak gałąź przelatuje mu przed twarzą, a potem wyprostował się i, patrząc na zwijający się jak bat koniec gałęzi, wybił się z obu nóg do ciężkiego pół salta w tył.
Jeszcze w powietrzu poczuł, że oberwał samym końcem pędu przez udo. Zapiekło gwałtownie jak smagnięcie rozplecioną stalową linką.
Wylądował chwiejnie poza kładką i odskoczył kilka kroków w tył. Ledwo zagojona kostka znowu zareagowała ćmiącym bólem nadwerężonych ścięgien.
Liana cofała się zygzakowatym, wężowym ruchem. Uniósł nogę, żeby ją przydepnąć, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Pęk czarnych jak sadza liści zawinął się na belkach kładki, tnąc na nich głębokie szramy niczym stalowe ostrza. Druga gałąź prześlizgnęła się obok i poszatkowała na strzępy małe drzewko rosnące w rowie.
Spojrzał na swoje udo. Spodnie wisiały w strzępach, przecięte gładko w kilku miejscach, skóra pod spodem też była pokaleczona, cały bok uda miał już przesiąknięty krwią.
— Moje najlepsze spodnie — warknął.
W powietrzu wirowało kilka czarnych piór.
Kruk zakrakał tryumfalnie, szybując poza zasięgiem pędów, które smagały powietrze nad dziedzińcem.
— Mało brakowało. Zdaje się, że uratowałeś mi życie — powiedział Vuko. Uniósł niewielki kamień i rzucił.
Pocisk poszybował nad kładką i został uderzony w powietrzu niewielką wicią. Rozległ się metaliczny brzęk, błysnęły iskry.
— Rozumiem — wycedził Drakkainen. — To reaguje na ruch.
Pędy znowu zaczęły się wić paskudnym, mackowatym ruchem, drąc drzazgi z belek i wydrapując szramy na kamieniach.
A wtedy z głębi domostwa buchnął krzyk. Przeraźliwy chóralny wrzask kilkorga torturowanych ludzi. Krzyk nie był artykułowany, słychać było mężczyzn i kobiety, wrzeszczących udręczonymi głosami.
Drakkainen cofnął się jeszcze kilka kroków, klnąc po fińsku, a wtedy macki przestały się poruszać. Krzyk zamienił się w chór zawodzeń i jęków, po czym stopniowo zamilkł.
Wędrowiec osłupiał.
— Trzeba im pomóc — mruknął. — Tylko jak, kiedy podejść nie można?
Obszedł dwór dookoła w bezpiecznej odległości, ale niczego nie wymyślił.
— Wysadzić to w cholerę? — zastanawiał się. — Wjechać czołgiem?
Kruk zakrakał, krążąc mu nad głową.
— Co za popieprzony świat — westchnął Drakkainen. Spojrzał w dół i zobaczył, że trawa wokół dworu pokryła się szronem. — Dobrodoszli. Znowu to samo.
Dwór ponownie buchnął wrzaskiem, pnącza porastające ściany od tyłu zaczęły się wić. Słyszał szczęk skaczących po belkach i zderzających się liści, zgrzyt zaciskających się lian, skrzypiących jak stalowe liny. I wycie dręczonych ludzi wewnątrz. Przerażające, jak prosto z piekła.
I jeszcze jeden krzyk człowieka, dochodzący sprzed bramy.
Pobiegł tam i zobaczył młodego żeglarza, tego samego, który rozmawiał z miejscowym przy straganach, jak leży na plecach, szarpiąc się bezradnie, z białą z przerażenia twarzą i nogami oplecionymi ciasno lianą. Pęd wlókł go powoli po kładce prosto na dziedziniec.
W dół, po pokrytej spróchniałymi podkładami drodze, uciekał jego towarzysz.
— Nie ruszaj się! — wrzasnął Drakkainen. — Zupełnie przestań się ruszać!
Porwany żeglarz spojrzał na niego z rozpaczą i zdumieniem na twarzy, ale jakby usłuchał. Trzymające go pnącze lekko zwolniło, lecz nadal wlokło ofiarę po belkach, tylko leniwiej.
Vuko rozejrzał się rozpaczliwie, ale nie zobaczył niczego, co można by wykorzystać. Najbardziej przydałby się drogowy zestaw ratowniczy. Z hydraulicznymi nożycami do cięcia karoserii i wyciągarką. Pobiegł do najbliższego gospodarstwa, jednego z tych opuszczonych, które spokojnie chyliło się ku upadkowi o dwieście kroków obok. Nie zostało tam nic, tylko zapadnięty dach, burzany i rosnące na dziedzińcu krzaki. Nie było śladu czarnego bluszczu.
Po namyśle chwycił zbite z desek drzwi, wiszące na jednym skórzanym zawiasie, i wyrwał gwoździe trzymające pas przy framudze. Uniósł drzwi nad głowę i popędził z powrotem.
Do kładki podchodził ostrożnie. Coraz wolniej, aż stanął i zamarł zupełnie nieruchomo tuż przy granicy, za którą pnącza zaczynały reagować. Kilka pędów uniosło się ostrzegawczo, jednak zaraz znieruchomiały.
Drakkainen stał przez chwilę z drzwiami nad głową, czując, jak drżą mu mięśnie, po czym zrobił bardzo powolny, głęboki wdech i cisnął deskami prosto we wrota.
Pędy śmignęły z wizgiem i oplotły w powietrzu lecący pocisk. Gałęzie zacisnęły się wężowym ruchem na deskach, wycinając w nich głębokie ślady jak łańcuch piły mechanicznej.
— Nie ruszaj się — powtórzył Drakkainen. — Nawet nie oddychaj.
Hiperadrenalina płonęła mu w mięśniach, jednak musiał nad tym zapanować. Mógł wyprzedzić ruch macek i wyszarpnąć leżącego, ale urwałby mu nogi.
Pochylił się płynnym, niemal niezauważalnym ruchem jak w sennym koszmarze. Zupełnie jakby poruszał się zatopiony w stygnącej żywicy. Wolno. Bardzo wolno. Milimetr po milimetrze. Tak, żeby nie poruszyć powietrza. Uginał kolana, jego prawa dłoń wędrowała do pochwy noża przy pasie. Wolno. Bardzo wolno.
Tak wolno, jak rośnie bluszcz.
Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo to trwało. Wydawało mu się, że całymi tygodniami. Że słońce zaszło i wstało, zanim wreszcie przyklęknął przy leżącym żeglarzu, z nożem w dłoni, i zdołał przyłożyć ostrze do pędu oplatającego jego kostki.

Gdzieś tam, daleko, niosły się śpiewy i łoskot bębna. Szumiało morze. Krzyczały mewy.
Trzeszczały i pękały deski drzwi, szarpane przesuwającymi się pędami przy samej bramie.
Czubek ostrza noża oparł się o belki, tworząc dźwignię, i bardzo powoli, ale ze stałym naciskiem krawędź tnąca nasunęła się na gałąź ściskającą kostki żeglarza. Teraz potrzebny był ruch w dół.
Monomolekularne ostrze, wyhodowane w zakładach lotniczych Nordland, przeciwko żelaznemu pędowi czarnego bluszczu. Materiał o twardości diamentu, przeciwko zasilanej zimną mgłą magii klątwy. Milimetr po milimetrze.
Włókno po włóknie.
Krzyczały mewy.
Wydawało mu się, że słyszy, jak włókna rośliny ustępują stopniowo pod naciskiem ostrza, wydając cichutkie, śpiewne dźwięki pękających strun.
Pnącze ustąpiło.
I wtedy jedna, gruba kropla potu oderwała się spomiędzy brwi Wędrowca i poszybowała w dół, na belki, rozpryskując się na wyślizganym drewnie i poruszając miniaturową falę powietrza.
Macki strzeliły z chrzęstem rozkręconych łańcuchów.
Czas ruszył do przodu i wyhamował, zatopiony w wodospadzie hiperadrenaliny, która runęła przez jego żyły.
Bardzo wiele rzeczy wydarzyło się równocześnie.
Cisnął nóż za plecy, uderzył dłońmi w belki, wyrzucając ciało w powietrze, i chwycił żeglarza za pas, starając się nie wyszarpnąć mu przy tym wnętrzności.
Kruk sfrunął z nieba z odgłosem krakania rozciągniętym do buczenia transformatora.
Pędy przecięły powietrze tysiącem czarnych ostrzy, falując jak wodorosty w przypływie.
Jakiś ciemny, obracający się przedmiot przetoczył się w powietrzu tuż koło głowy Wędrowca i z grzmotem pogrążył się w belkach pomostu, wgniatając w nie nadlatujące pędy.
Obaj, i Drakkainen, i żeglarz runęli na wznak w trawę i kamienie.
Usłyszał krzyki kilku ludzi i nagle ze zdumieniem pojął, że słyszy zrozumiałe głosy i że czas płynie normalnie. Światło wydawało mu się dziwnie jaskrawe i sine, dźwięki nienormalnie ostre.
Usiadł w trawie.
Jeden z przybyłych, żylasty żeglarz o czerwonych włosach rozcinał spodnie kompana i usiłował zatamować krew szmatą.
— Kości są całe. Będziesz chodził — powiedział.
— Myślałem, że mój kum uciekł.
— Pobiegł po nas. Wyciągnęlibyśmy cię.
— Nie — odparł młody żeglarz krótko. — Nawet byście tam nie weszli. To pocięłoby was na strzępy. To tamten mąż mnie uratował.
— Jak to zrobiłeś? — zapytał wielki typ bez koszuli o tatuowanej czaszce.
— Ostrożnie — odparł Drakkainen i wstał poszukać noża. — Po coś tam właził?
— Nikt, kto ma rozum, nie mówi takim tonem do Atleifa Krzemiennego Konia, styrsmana Ludzi Ognia!
— Nikt rozsądny nie będzie się oburzał na rozsądną przyganę, Gruncie — odparł młodzieniec. –Poszedłem, bo usłyszałem krzyk cierpiących ludzi. Nie kochałem wuja, ale oddałbym życie za Hrodinę, moją ciotkę. Myślę też, że nawet taki cap jak Skifanar nie powinien tyle cierpieć. Nikt nie powinien.
— Też ich słyszałem — powiedział Drakkainen. — Ale przyszło mi do głowy, że ludzie nie mogą żyć bez jedzenia i wody, dręczeni od kilku lat.
— A to, że gałęzie zwykle się nie ruszają, czasem też ci nie przyszło do głowy?
Drakkainen znalazł nóż i schował go do pochwy.
— Spalmy to — powiedział rudy żeglarz, obwiązując przyjacielowi łydkę szarpiami. — Będziesz kuśtykał, wsparty o oszczep, jak dziad... Spalmy cały dwór.
— To się chyba nie będzie chciało palić — zauważył Vuko z powątpiewaniem. — Są jak żelazo.
— Nie zostawimy tak tego — oświadczył Atleif, usiłując wstać.
— Tu nie tylko chodzi o twoją ciotkę — odezwał się milczący dotąd starszy żeglarz z przystrzyżoną, pomarańczową brodą i związanymi na karku włosami. — Strandlingowie będą udawali, że nic tu nie ma, a w najlepszym razie zaczną brać pieniądze za pokazywanie tego ciekawskim. Rzecz w tym, że jeżeli to są rośliny, to zwykły rozpleniać się i rosnąć. Miałem kiedyś parzący krzak w ogrodzie. Zapomniałem o nim i poszedłem na morze. Po roku trzeba było wszystko wypalać, bo zarosło wysoko na chłopa. Ale ten obcy mąż ma rację. To może nie chcieć się palić. To nasienie pieśni bogów.
— Przynieście tu kilka kotwic — poradził Drakkainen.
— Żelazny orczyk, dużo łańcuchów i poczwórny zaprzęg wołów.
— A coś ty za jeden, żeby nam radzić?
— Taki, co uratował rzyć drugiemu człowiekowi, choć nie musiał — zauważył młody Atleif.
— Kiedy rozsądny mąż radzi, to tylko głupi nie słucha — zawtórował mu pomarańczowobrody. — Spróbujmy zrobić, jak powiedział, podpalić zawsze można. Jestem Grunaldi Ostatnie Słowo. Jak cię zwą?
— Ulf Nitj’sefni, Nocny Wędrowiec.
— Lepiej chodzić za dnia. Jesteś cudzoziemcem?
— Z daleka. Szukam moich krajanów, którzy zaginęli tu dwa lata temu.
— Nazywasz się jednak po naszemu.
— Nazywam się po swojemu. Mówię, jak by to brzmiało w waszej mowie.
Młody żeglarz podszedł, kulejąc, z wyciągniętą dłonią i powitał Drakkainena tak, jak tu mieli w zwyczaju: ściskając biceps i chwytając drugą dłonią za kark.
— Uratowałeś mi życie. Po mojemu to znaczy, że jesteś dobrym człowiekiem, Wędrujący Nocą. Jestem Atleif Krzemienny Koń.
Sprowadzili woły, przynieśli kotwice, łańcuchy, nawet jakąś dragę do wyrywania wodorostów. Wokół zebrało się już kilkunastu gapiów.
— Z tego nie będzie nic dobrego — wołał ktoś.
— Trzeba wszystkie haki rzucić naraz, i zaraz pogonić woły — powiedział Drakkainen. — Zdążyłem zobaczyć, jakie szybkie są te pędy. Potną łańcuchy i żelaza zanim się obejrzycie.
— Jednak bym je podpalił — zaproponował Grunaldi. — Wziąłem ze statku dwie beczki paliwa do katapulty. Może to je przynajmniej osłabi.
— A jak oblejesz?
— Nie widziałeś nigdy „smoczej oliwy”? To się samo zapala na powietrzu.
Pędy chwyciły baryłki, ledwo je rzucono, jedną nawet w powietrzu. Klepki pękły momentalnie, rozlewając wokół brudnożółtą, mętną ciecz, która natychmiast zaczęła parować, a po kilku sekundach buchnęła huczącym, kopcącym gęstym czarnym dymem płomieniem, sięgającym aż do dachu.
Dwór eksplodował wrzaskiem torturowanych wewnątrz ludzi.
Pędy zaczęły skręcać się i smagać powietrze, wlokąc za sobą huczące wachlarze ognia, ale trudno było stwierdzić, czy im to w czymkolwiek szkodzi.
— Kotwice! Teraz! — wrzasnął Atleif. Haki poszybowały, wlokąc za sobą łańcuchy, i wpadły w kłębowisko wijących się pędów.
— Poczekajcie, kiedy się napną — zawołał Drakkainen. — I pogońcie woły!
Woły przypominały raczej jakieś mastodonty, bawoły, skrzyżowane z nosorożcami, ale wyglądały potężnie niczym ruchome góry żylastych mięśni, pulsujących pod brązową skórą. Wędrowiec patrzył, jak potężne, potrójne kopyta zapadają się w trawie, jak z szerokich nozdrzy bucha para. Zaprzęg ruszył.
Powoli, metr po metrze, pędy napięły się, ogniwa łańcuchów zaczęły trzeszczeć.
— Dalej! Daaalej! Hooo! — darli się poganiacze, okładając zwierzęta batami.
Jedna z łodyg, rozciągnięta już do granic, pękła nagle z hukiem i śmignęła w powietrzu. Gapie padli na ziemię.
Kolejne pędy smagnęły w napięty łańcuch i owinęły się wokół ogniw. Po nich następne i następne, po chwili wszystkie pędy w zasięgu wzroku trzymały już za haki. Zaprzęg stanął. Woły ciągnęły nadal. Kopyta wbijały się w ziemię, z pysków i boków kapała piana, ale czarny bluszcz nie dawał się wyrwać.
Za wplątane w gałęzie, napięte łańcuchy trzymały już wszystkie łodygi.
Jeden z łańcuchów wydał nagle cichutki dźwięk.
— Do środka! — wrzasnął Atleif.
Puścili się galopem, dobywając noży, tylko Grunaldi jednym, mimowolnym ruchem wyłuskał z rąk miejscowego gapia włócznię.
Drakkainen biegł razem z nimi, ale żałował już po sekundzie. To był głupi pomysł.
Stodoła albo może obora płonęła z hukiem, słup czarnego dymu walił w niebo.
Pędy czarnego bluszczu śmigały wokół, ale zachowywały się jak zdezorientowane. Młóciły płonący budynek, siekły kłęby dymu i skaczące po dachu płomienie, przecinały spadające wokół przepalone belki. Wewnątrz rosło ich o wiele mniej niż wokół dworu.
Drakkainen, klnąc w trzech językach własną głupotę, przeskoczył wijącą się po ziemi gałąź, Grunaldi pchnął kłąb lian włócznią i pędy momentalnie oplotły drzewce.
Żeglarz szarpnął i udało mu się uwolnić broń, aczkolwiek całą w nacięciach i z powyginanym ostrzem.
Na widok kobiety wszyscy zamarli na chwilę.
Leżała na ganku, opleciona czarnym bluszczem, liście jak wycięte z okopconej blachy pokrywały jej głowę niczym peruka, cienkie pędy wbijały się w pomarszczoną, woskową skórę. Było widać tylko pół twarzy i jedno straszne, wybałuszone oko, z którego ciekł strumyczek łez. Z otwartych ust dobiegał nieprzerwany gardłowy jęk, słyszalny nawet poprzez huk płomieni.
— Hrodino! — krzyknął Atleif.
— Nie dotykaj jej! — ryknął równocześnie Drakkainen, chwytając go za ramię.
Młody żeglarz patrzył bezradnie, a ręce mu opadły. Kobieta zawodziła cały czas, szarpiąc się wśród prujących jej skórę czarnych liści.
Wielki, łysy żeglarz z tatuowaną czaszką rozepchnął ich i błyskawicznym ruchem wbił jej ostrze pod brodę. Hrodina szarpnęła się i wyprężyła, a potem opadła bezwładnie.
Znaleźli jeszcze dwóch ludzi w różnych miejscach. Jeden nie żył od dawna i nie było już żadnych śladów po pętających go gałęziach, z drugiego ocalała tylko głowa, ale ta głowa, cała opleciona gałęziami i liśćmi jak makabryczny owoc, wciąż krzyczała. Atleif bez słowa pchnął go nożem pod ucho i krzyk po chwili ustał.
W głównej halli wyglądało jak w szklarni. Pędy wiły się po podłodze i ścianach, a na przeciwległym końcu stołu, w wielkim, rzeźbionym fotelu siedział Skifanar Drewniany Płaszcz. Bluszcz oplatał mu ręce, wbijał się pod zgniłą skórę, owijał kości i poruszał się wokół głowy.
— Zabij mnie! — wrzasnął zaskakująco przytomnie na ich widok. — Na litość Skingi i męstwo Hinda, Atleifie, synu Atlego, zabij mnie!
— Nie przejdziemy — powiedział Grunaldi. — Już nas widzą.
Pędy na podłodze i ścianach uniosły się, grzechocząc liśćmi, które dzwoniły jak kawałki blachy.
— Z tyłu też jest niedobrze — dopowiedział tym samym, rzeczowym tonem. — Wszystkie są już na dziedzińcu.
Drakkainen odwrócił się i płynnym ruchem zabrał mu włócznię.
A potem obrócił się i zamachnął.
Wszystko trwało ułamek sekundy. Grunaldi nie zdążył nawet otworzyć ust.
Wędrowiec w jednej chwili miał broń w rękach, a w następnej włócznia wyrastała pośrodku czoła Skifanara i wychodziła do połowy z oparcia fotela. Władyka dygotał przez chwilę, zaciskając wygięte palce, po czym wyprężył się na siedzisku i uwiądł.
Pędy strzeliły ze ścian i oplotły drzewce, tnąc je na kawałki, ale nagle znieruchomiały.
Rozległ się dziwaczny, głuchy dźwięk jak skrzypienie olbrzymich, żelaznych drzwi do hangaru, a potem łoskot, jakby wysypano skrzynkę gwoździ.
Zapadła cisza. Słychać było tylko huk płomieni.
Bluszcz obwisł i przestał się poruszać.
Drakkainen milczał i patrzył na nieruchome ciało, oplecione lianami czarnego bluszczu. Milczał i tylko szczęki mu pracowały.
— Królewna zasnęła — wycedził. — Wynośmy się stąd.
Ogień dosięgnął już dachu dworzyszcza i wszędzie, długimi, siwymi pasmami snuł się dym.
Łodygi leżały na ziemi albo porastały ściany, ale nie było w nich więcej życia niż w zwyczajnej roślinie.
Wędrowiec kopnął leżącą mu na drodze gałąź, wzbijając chmurę rudego pyłu.
— Już rdzewieje — powiedział.
Wyszli przed bramę zupełnie spokojnie.
Gapie wiwatowali i oglądali ogromny kłąb pędów wleczony za wołami.
Atleif odwrócił się i patrzył na płonący dwór w milczeniu. Po policzkach ciekły mu łzy.


Dodano: 2006-12-06 18:28:52
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS