NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McGuire, Seanan - "Pod cukrowym niebem / W nieobecnym śnie"

Weeks, Brent - "Na krawędzi cienia" (wyd. 2024)

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Salvatore, R. A. - "Mortalis"
Wydawnictwo: Isa
Cykl: Salvatore, R. A. - "Wojny Demona"
Data wydania: 2002
ISBN: 83-88916-35-1
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 640
Tom cyklu: 4



Salvatore, R. A. - "Mortalis" #10

CZĘŚĆ DRUGA: USPOKOJENIE

Musiałam się stamtąd wydostać.
Wiedziałam, że ponad wszystko inne musiałam wydostać się z Palmaris, znaleźć się z dala od tego miejsca bólu i niepokoju. Wszystko to mnie przytłaczało. Paraliżowało bólem, a przede wszystkim wątpliwościami.
Musiałam wrócić na drogę ku północy, do mego domu. W Dundalis, w całej Leśnej Krainie, presja związana z przetrwaniem usuwała wiele z ozdobników cywilizacji. W dzikiej Leśnej Krainie, gdzie królestwo natury dominuje nad rodzajem ludzkim, często zbyt skomplikowane pojęcia dobra i zła zostały zastąpione przez prostsze pojęcie konsekwencji. W dzikich ostępach Leśnej Krainy sam wybierasz swoją drogę, podążasz tym szlakiem i przyjmujesz - bo cóż innego możesz zrobić? - konsekwencje tych wyborów i działań. Gdybym straciła Elbryana przez niewłaściwy uchwyt podczas wspinania się na ścianę klifu, a nie w walce z duchem demona, to sądzę, że wówczas łatwiej pogodziłabym się z jego śmiercią. Ból, poczucie straty, byłyby oczywiście nie mniej głębokie, lecz pozostawałoby to poza dziedziną bardziej osobistych pytań, które podsycała rzeczywista sytuacja. Byłby to prosty fakt, oparty na prostej rzeczywistości, a nie rzeczywistość straty oparta na jakichś filozoficznych pytaniach o śmiertelność i sprawiedliwość. Czy taka przypadkowa utrata ukochanego byłaby mniej pozbawiona sensu?
Nie miałam tej pewności, dlatego też musiałam się stamtąd wydostać.
Moja decyzja, aby odejść, rozczarowała wielu. Obawiam się, że osłabiłam moich sprzymierzeńców i wzmocniłam moich wrogów. Tym, którzy patrzą na mnie z daleka, wydaje się, że wybrałam łatwiejszą drogę.
Myślą, że uciekam. Przyjaciele i wrogowie uważają, że wycofałam się, że uciekłam przed niebezpieczeństwem. Nie mogę się całkowicie nie zgodzić, bowiem moja pozycja w większej batalii rozgrywającej się w Honce-the-Bear wydaje mi się teraz równie ulotna jak samo to pole bitwy. Czy walczymy z duchem demona czy też z samą naturą rodzaju ludzkiego? Czy Markwart był aberracją czy też czymś nieuchronnym? Ileż rewolucji wywołanych zostało przez ludzi walczących w imię prawdy i sprawiedliwości, którzy po dojściu do władzy poddali się tym samym słabościom jak ich poprzednicy?
Tak, obawiam się, że zaczęłam kwestionować wartość samej wojny.
Może uciekam od zamętu, od wrzawy następstw, od tej niepokojącej szamotaniny, mającej na celu wypełnienie wakatów na szczytach władzy. W końcu jednak nie uciekam od większej batalii, tego jestem pewna. Ani też moja droga nie będzie tak naprawdę łatwiejsza. Zrozumiałam teraz, że gnam prosto w najbardziej osobistą i potencjalnie niszczącą walkę, jaką kiedykolwiek stoczyłam. Biegnę, by dokonać konfrontacji z najbardziej podstawowymi pytaniami dotyczącymi mojej egzystencji, wszelkiej egzystencji: sensu życia jako takiego oraz tego, co może przyjść po nim. Wybieram drogę wiary i nadziei, bez żadnych złudzeń, iż te składniki niezbędne do zadowolenia i radości będą czekać na mnie w Dundalis. Jestem daleka od tego - rozumiem bowiem, że te pytania mogą przekraczać moje możliwości. A jeśli tak jest, to jak w ogóle mogę zacząć domyślać się odpowiedzi?
Jednak to jest batalia, której nie mogę uniknąć ani której nie mogę opóźnić. Muszę dojść do ładu z tymi podstawowymi pytaniami dotyczącymi ludzkości, tego kim jesteśmy, dlaczego jesteśmy i dokąd zmierzamy, jeśli mam żywić nadzieję na to, by kiedykolwiek znaleźć twardy grunt pod stopami. Doszłam do takiego momentu w życiu, kiedy muszę poznać prawdę lub dać się zniszczyć wątpliwościom.
Brat - przeor - Braumin chce, abym stanęła teraz u jego boku i walczyła z dziedzictwem Markwarta. Król Danube chce, abym stanęła teraz u jego boku, przywracając porządek w królestwie. Jestem pewna, że postrzegają moją odmowę jako tchórzostwo. Tak naprawdę, to tylko pragmatyzm. Nie mogę toczyć ich bitwy, dopóki nie opadnie mój osobisty niepokój, dopóki nie nabiorę mocnego przekonania - dopóki nie będę przekonana, że zmierzamy w kierunku sprawiedliwości i prawdy, że ewoluujemy, a nie po prostu poruszamy się w kółko. Że w końcu zmierzamy do raju.
Toteż udaję się do Dundalis, do grobu Elbryana, z nadzieją, że tam odnajdę prawdę, z nadzieją, że miejsce, gdzie poznałam prawdę o życiu, nauczy mnie także prawdy o śmierci.

- Jilseponie Wyndon


ROZDZIAŁ 9: TRWAŁY DAR BESTESBULZIBARA

Dzień był bezlitośnie gorący, lecz przynajmniej wyglądało na to, że teraz jasne światło słoneczne wypaliło nieustające deszcze, które wypełniały wiosnę i wczesne lato. Mistrz Francis, z szatami rozsuniętymi jak tylko się dało, z przyjemnością powitałby tego dnia deszcz, cokolwiek, co zmyłoby lepkość z jego znużonego ciała.
Pokonał przedtem około siedemdziesiąt mil z St.-Mere-Abelle do Św. Skarbu w przeciągu kilku dni, z magiczną pomocą, lecz podróż powrotna znaczona była jednym problemem za drugim. Wraz ze swoją eskortą Francis zatrzymał się w Amvoy nad Masur Delaval, aby zgromadzić zapasy. Jednak w tym małym siostrzanym mieście Palmaris natknęli się na tyle nieszczęścia, że nie można go było zignorować. Spotkali tam grupę ludzi rannych w potyczkach z bandą goblinów, wciąż szalejącą na wschodnich rubieżach, a także małego chłopca, który został kopnięty przez konia. Na naleganie Francisa i przy protestach kilku starszych braci, jego grupa spędziła w Amvoy ponad dwa tygodnie, posługując się nielicznymi kamieniami duszy, hematytami, aby pomóc każdemu potrzebującemu - wydawało się, jakby całe miasteczko do nich przyszło!
A teraz, wreszcie znajdowali się w drodze, ale nie na szlaku prowadzącym prosto ku St.-Mere-Abelle, lecz zmierzając na południowy-wschód, ku małej wiosce zwanej Davon Dinnishire - społeczności twardych ludzi, którzy przybyli na południe z Vanguardu. Dostrzeżono resztkę gobliniej bandy, czającą się w lasach koło tego miejsca i choć posłano wiadomość żołnierzom polującym na te potwory, to Francis dowiedział się, że nie było żadnych, którzy mogliby wspomóc Davon Dinnishire.
- To nie nasza sprawa - argumentował jeden z młodszych braci, Julius. - Powierzono nam koordynację Kolegium Przeorów w St.-Mere-Abelle, a mimo to zwlekamy, zajmując się sprawami wojskowymi.
Mistrz Francis utkwił współczujące spojrzenie w bracie Juliusie i uśmiechnął się bezradnie. - Kiedyś szedłem po ścieżce, którą ty teraz kroczysz - powiedział do młodego brata na tyle głośno, aby wszyscy koło niego słyszeli. - Kiedyś kroczyłem nią z dumą, uważając iż ja - iż kościół, a tym samym każdy z nim związany - jest ponad zwykłymi ludźmi.
Julius wydawał się zakłopotany i całkowicie zaskoczony tym stwierdzeniem.
- Trzeba było śmierci ojca przeora Markwarta, zniszczenia zła, którym stał się ten człowiek...
- Mistrzu Francisie! - przerwał inny z grupy.
Francis znowu się uśmiechnął i uniósł dłoń, aby uciszyć szepty zdumionych braci.
- Udanie się prosto do St.-Mere-Abelle, wiedząc, że Davon Dinnishire znajduje się w strasznej potrzebie, oznaczałoby popełnienie grzechu, po prostu i bez dyskusji - oświadczył Francis. - Tak postąpiłby z pewnością młodszy i mniej mądry Francis Dellacourt, zwiedziony przez edykty ojca przeora Markwarta.
- Teraz jestem mądrzejszy, mój młody przyjacielu - dokończył Francis. - Nie rozmawiam z Bogiem, lecz wierzę, że teraz lepiej rozumiem to, jaką ścieżką każe nam podążać nasza wiara. A ta ścieżka prowadzi teraz do Davon Dinnishire. - Kolejny członek grupy zaczął to kwestionować, lecz Francis mu przerwał. - Jestem jedynym mistrzem w tej grupie - przypomniał im. - Służyłem jako biskup Palmaris i przeor Św. Skarbu. Przez wiele miesięcy kroczyłem u boku ojca przeora. Nie jest to sprawa, o której zamierzam dyskutować z tobą, bracie Juliusie, ani z którymkolwiek z was - powiedział, patrząc po wszystkich mnichach.
Gdy ponownie ruszył drogą na południowy-wschód, dało się za nim słyszeć tylko trochę narzekania.
Mistrz Francis szedł ze szczerym przekonaniem i zdeterminowanym krokiem. Skrzywił się jednak, gdy usłyszał, jak brat Julius wyszeptał do innego brata, że Francis powoduje opóźnienia, bo obawia się powrotu do St.-Mere-Abelle i stawienia czoła surowemu mistrzowi Bou-raiyemu, który wcale nie będzie zadowolony z wydarzeń w Palmaris. Francis musiał przyznać, że w tym stwierdzeniu tkwiło ziarenko prawdy.
Wkrótce mnisi doszli do otoczonej murem wioski Davon Dinnishire. Przez ostatnią milę biegli, wykorzystując unoszący się pióropusz czarnego dymu za przewodnika. Ulżyło im nieco, gdy przekonali się, że wioska nie została całkowicie zniszczona. Wieśniacy ustawili się rzędami z wiadrami, aby ugasić płomienie.
- Kto tu przewodzi? - spytał Francis pierwszą kobietę, którą udało mu się zatrzymać.
Stara wieśniaczka wskazała na młodego, silnego mężczyznę około trzydziestki, z rudawo-brązowymi włosami i brodą, grubymi ramionami, piersią niczym beczka i intensywnymi szarymi oczami, które błyszczały jak węgielki rozpłomieniające się za każdym razem, gdy wydawał rozkaz jednemu z pobliskich wieśniaków.
Francis pospieszył ku niemu. Oczy wieśniaka rozwarły się szeroko, gdy rozpoznał, iż zbliżający się mężczyzna to abellikański mnich. - Jestem mistrz Francis z St.-Mere-Abelle - przedstawił się. - Pomożemy, jak się da.
- Szkoda, żeśta nie byli tu rankiem - odparł mężczyzna. - Gdybyśta pomogli nam w walce z goblinami, to nie byłoby tylu wijących się z bólu i tylu pożarów do pogaszenia. Starostą Dinnishire jestem - Maladance Dinnishire z klanu Davon Dinnishire. - Wyciągnął dłoń, a Francis potrząsnął nią mocno, po czym odwrócił się i nakazał mnichom zabrać się do pracy.
- Najpierw ranni - polecił Francis - a potem idźcie i pomóżcie z pożarami.
- Czy widzieliście gobliny? - spytał Maladance Dinnishire. - Coś pomiędzy dwoma albo trzema dwudziestkami uciekło, kiedy ostatni raz liczyliśmy.
- A ile na was napadło? - spytał Francis.
- Niewiele więcej - przyznał starosta. - Nie chcieliśmy za nimi wybiegać, a one trzymały się z daleka, puszczając ogniste strzały i podbiegając, coby cisnąć swoje włócznie. Zabiliśmy kilka i zraniliśmy jeszcze parę, ale one, że tak rzeknę, jeno sprawdzały naszą odwagę.
- Wrócą - stwierdził Francis.
- Pewnikiem tej samej nocy - zgodził się Maladance. - Gobliny lubią ciemności. Nie martw się jednak, mistrzu Francisie. Jak spróbują przedostać się przez nasz mur, to zginą przy tej próbie.
Francis nie wątpił w zapał ani siłę mieszkańców wioski, rozumiał bowiem, że wiele wiosek w tym regionie było napadanych podczas miesięcy wojny z demonem. Liczne siły wroga wylądowały wzdłuż wybrzeża zatoki, część stanowiły siły szturmowe, które postawiły sobie za cel największą nagrodę w całym królestwie: St.-Mere-Abelle. Wtedy jednak demon daktyl został zniszczony, a potworna armia utraciła koordynację. Atak na St.-Mere-Abelle zupełnie się nie powiódł, a jako że flota powrie została w większości zniszczona, zaś reszta odpłynęła, te gobliny i powrie, które już znalazły się na lądzie, zostały pozostawione bez drogi ucieczki z regionu.
Wiedział zatem, że ci wieśniacy, głównie gospodarze, poznali nieco walki. Wiedział także, że nawet jeśli walczyliby dzielnie, to ponieśliby dalsze straty, może ciężkie straty, stając przeciwko tak wielu goblinim wojownikom.
Francis zabrał się do roboty, pomagając rannym i walcząc z pożarami. Kiedy skończył, jakieś trzy godziny później, słońce już zaczynało zniżać się ku zachodowi. Zwołał tych swoich braci, których zdołał znaleźć, wszystkich poza dwójką, która wciąż zajmowała się rannymi i chorymi. Wszyscy mnisi byli zlani potem i pokryci sadzą, z oczami czerwonymi od dymu i dłońmi pełnymi pęcherzy od biegania z ciężkimi, wypełnionymi wodą wiadrami.
- Zbierzcie siły, zarówno fizyczne, jak i magiczne - nakazał im mistrz Francis. - Gobliny zamierzają powrócić tej nocy, my jednak pójdziemy i znajdziemy ich obóz.
To sprawiło, że wiele oczu rozwarło się szeroko!
- Jest nas osiemnastu braci z St.-Mere-Abelle, wyszkolonych w walce i magii - powiedział Francis.
- Mamy jeden klejnot do ataku - wtrącił brat Julius, który stał się jakby rzecznikiem reszty grupy. - Pojedynczy grafit.
- Dosyć, aby oślepić i skonfundować naszych wrogów tak, żebyśmy mogli na nich napaść - stwierdził Francis z chytrym uśmieszkiem.
- Zaczynasz mówić jak mistrz De’Unnero - stwierdził brat Julius, a jego ton pokazywał, że mówił trochę żartem. Francisowi nie podobało się jednak to porównanie i spojrzał gniewnie na młodszego mężczyznę.
- Mamy obowiązek wobec tych ludzi - oświadczył. - Wobec wszystkich ludzi, którzy są w potrzebie.
Gdy skończył, z uliczki dobiegł zgiełk. Bracia odwrócili się i zobaczyli mnicha wypadającego z drzwi wiejskiej chaty, ściągającego szaty, gdy biegł pędem ku grupie. - Mistrzu Francisie! - wołał raz po raz. Kiedy dotarł do grupy, miał na sobie tylko krótką, bawełnianą bieliznę. Ku zdumieniu pozostałych mnichów chwycił wiadro i zlał się wodą.
- Bracie Cranston! - zbeształ go Francis. - Wszystkim nam jest niewygodnie w upale...
- Różowa zaraza! - odparł z desperacją Cranston. - W tamtym domu... kobieta... już martwa.
Francis podbiegł i pochwycił mężczyznę, potrząsając nim. - Różowa zaraza? - spytał szeptem. - Jesteś pewien, bracie?
- Czerwone placki z białymi obwódkami na całym ciele - odparł brat Cranston. - Widziałem, oczy miała zapadnięte i podkrążone, krwawiła z dziąseł i oczu. Ależ wygniła!
Brat Julius podszedł do Francisa i położył ciężką dłoń na ramieniu mistrza. - Musimy natychmiast znaleźć się daleko od tego miejsca - rzekł posępnie. Francis usłyszał z tyłu kolejny pomruk - Lepiej, żeby gobliny wróciły i spaliły tę wioskę do szczętu.
Francis chciał krzyknąć na tego brata, odepchnąć Juliusa i jego słowa daleko od siebie. Nie mógł jednak pominąć żadnej z jego uwag. Różowa zaraza! Plaga Honce-the-Bear. Główne obowiązki Francisa w St.-Mere-Abelle przez lata wiązały się z byciem historykiem, znał więc, lepiej niż ktokolwiek inny, prawdę o różowej zarazie. Po raz pierwszy wydarzyła się w Roku Pańskim 412, wyniszczając południowe krańce królestwa. Wedle zapisków, jeden na siedmiu zmarł. Jeden na siedmiu. A w Yorkey ta liczba była bliższa jednemu na czterech.
A mimo to zaraza pojawiła się w następnym wieku, trwając od 517 do 529. Była jeszcze bardziej zaraźliwa. Wyniszczyła Ramię Modliszki i rozprzestrzeniła się przez Zatokę Corony do Vanguardu. Zwłaszcza Ursal mocno ucierpiał. Później kronikarze tamtych czasów ocenili śmiertelne żniwo na jednego na trzech - niektórzy twierdzili nawet, że zginęła połowa ludności Honce-the-Bear.
Różowa zaraza!
Jakże mocno narażone na inwazję z południa byłoby wówczas Honce-the-Bear, gdyby nie to, że Behren także nie zostało oszczędzone. Francis, oczywiście, nie miał żadnych zapisków dotyczących ofiar w tym południowym królestwie, jednak wiele dzienników, jakie czytał, twierdziło, iż Behreńczycy ucierpieli jeszcze bardziej niż ludzie z Honce-the-Bear. Francis wiedział, że obecnie królestwo było jeszcze gęściej zaludnione niż przed zarazą 517 roku. A teraz, przez wzgląd na wojnę, królestwo było jeszcze mniej przygotowane do sprostania takiemu nieszczęściu.
Dlatego też, mimo iż mistrz Francis Dellacourt - oświecony mnich, który poznał prawdę o ojcu przeorze Markwarcie oraz o bohaterach, których kiedyś uważał za wrogów, i skierował swe życie na inną drogę, drogę współczucia i służby - chciał wrzasnąć, protestując przeciwko brutalnym stwierdzeniom swych braci, to nie znajdował w sobie siły, aby to zrobić. Nie w tej chwili strasznego szoku, nie w obliczu zagrożenia różową zarazą!
Najpierw jednak musiał iść i zobaczyć. Czytał opisy choroby, widział wizerunki ofiar przedstawione przez artystów. Kilka razy od 529 dochodziły doniesienia o zarazie, okazywały się one jednak być niewielkimi epidemiami lub też błędnymi twierdzeniami zdesperowanych ludzi. Nakazał swoim braciom pozostać na miejscu, poza dwójką, którą posłał w poszukiwaniu trojga wciąż brakujących braci, a potem zebrał swe siły i ruszył pełen determinacji ku chacie na końcu uliczki.
Usłyszał łkanie i zobaczył w środku dwójkę dzieci, wyglądających na wymizerowane i przestraszone. Wyminął je i przeszedł przez zasłonę, a tam leżała ona.

Różówkę kręgiem otoczcie
Zbierzcie misy kwiecia
Spalcie przyodziewek
Doły wykopcie
I ziemią nas przysypcie.

Była to pierwsza strofa starej dziecinnej piosenki, wiersz, który został spisany około Roku Pańskiego 412, piosenka o próbach odpędzenia śmiertelnej zarazy poprzez zmniejszanie smrodu jej gnijących ofiar przy pomocy kwiatów, piosenka mówiąca szczerą prawdę o tych, którzy nabawili się tej choroby. - I ziemią nas przysypcie - wyszeptał Francis.
- Wynoście się! Wynoście się! - wrzasnął na dzieci. - Na dwór i daleko stąd. Nie możecie teraz nic zrobić dla swej matki. Wynoście się! - Wypędził łkające dzieci na dwór, w uliczkę. Podeszło kilku mieszkańców, a pośród nich starosta Dinnishire.
- Wraz z moimi braćmi ruszymy przeciwko goblinom - wyjaśnił mu Francis. - Przy odrobinie szczęścia nie wrócą do waszej wioski.
- Co złego stało się w tym domu? - spytał zaniepokojony starosta.
Francis spojrzał na chatę. - Spalcie ją - polecił.
- Co?
- Spalcie ją do cna - oświadczył Francis i utkwił w mężczyźnie zdecydowane spojrzenie. - Natychmiast.
- Nie możesz...
- Spalcie ją! - przerwał Francis. - Musisz mi zaufać, starosto Dinnishire, proszę cię. Nikomu nie wolno tam wejść.
Starosta wpatrywał się w niego z niedowierzaniem, a ci za Dinnishire’em potrząsali głowami i mamrotali.
Francis wziął mężczyznę za ramię i odciągnął na bok. I wówczas wyjaśnił staroście, jasno i szczerze, iż gobliny nie były ich najgorszym kłopotem w tym gorącym, letnim dniu.
- Nie możesz być pewien - zaprotestował Dinnishire.
- Nie jestem - skłamał Francis, nie chciał bowiem wszczynać paniki, a wcześniejsze ostrzeżenie, poza spaleniem domu, nie na wiele by się zdało ludziom z Davon Dinnishire. - Czy mamy jednak zaryzykować, jeśli mam rację? Kobieta nie żyje, a jej mąż i dzieci...
- Mąż nie żyje już od dwóch lat - wyjaśnił starosta Dinnishire. - Zabity w walce z powrie.
- Zatem dzieci muszą zostać gdzieś zabrane. Spalcie dom aż do fundamentów, a potem ty i jeszcze jeden albo dwóch, którym ufasz, musicie pójść i sprzątnąć pozostałości domu i martwej kobiety.
Starosta Dinnishire wpatrywał się w niego.
- Proszę cię, starosto Dinnishire - rzekł z powagą Francis.
- Utrzymacie gobliny z dala od nas? - spytał mężczyzna.
Francis skinął głową, a potem poszedł z powrotem, zebrał swych braci i wyruszyli polować na gobliny.
Jak tylko dotarli do drzew za gospodarstwami zaraz za Davon Dinnishire, Francis ustawił grupę w formacji obronnej. Nie chcąc umniejszać swej własnej energii magicznej bardziej, niż już to zrobił przy uzdrawianiu rannych wieśniaków, dał najwspanialszy hematyt bratu Juliusowi i nakazał mnichowi wyruszyć duchem na poszukiwanie goblinów.
Julius oniemiał. W czasie lat spędzonych w St.-Mere-Abelle tylko raz dokonał próby wędrowania duchem i nie poszła ona dobrze - mnich niechcący próbował zawładnąć ciałem znajdującego się w pobliżu innego studenta. - Nie jestem w tym zbyt dobry.
Francis skinął głową, rozumiał bowiem dobrze trwogę mężczyzny. Markwart, Avelyn i Jilseponie wynieśli posługiwanie się klejnotami na jeszcze większe wyżyny, gdzie takie wyczyny jak wędrowanie duchem zdawały się być niemalże rutyną. Francis także nauczył się wiele u boku ojca przeora i zapomniał, jakie zatrważające mogło być wędrowanie duchem. I jak niebezpieczne. Zabrał więc klejnot z powrotem, żałując, że zużyje jeszcze więcej magicznej energii, po czym wydostał się z ciała i pomknął pośród drzew, przez małą rzeczkę i ponad szerokimi występami skalnymi.
Znalazł bandę goblinów niemalże od razu i policzył, że było ich tylko trzydzieści. Pozostał z nimi tylko kilka sekund, aby wyczuć ich organizację i gotowość, a potem podążył z powrotem, okrężną drogą, potwierdzając podejrzenie, iż reszta grupy - może kolejna dwudziestka - rozproszyła się pomiędzy drzewami.
- Dobrze się sprawili, wybierając i rozbijając swój obóz - wyjaśnił Francis, kiedy powrócił do swoich braci. Zanim pamięć utraciła szczegóły terenu, pochylił się i naszkicował na ziemi prowizoryczną mapę. - Nie uda nam się zbliżyć do goblinów tak, żeby nas nie zauważyły.
- Zatem zawróćmy ku St.-Mere-Abelle - zaczął mówić brat Julius, lecz Francis przerwał mu gniewnym spojrzeniem.
- Nie musimy do nich iść - ciągnął Francis. - Wątpię, aby spodziewały się jakichkolwiek kłopotów ze strony wieśniaków. Wydaje się bardziej prawdopodobne, iż wierzą, że ludzie z Davon Dinnishire będą oczekiwać następnego ataku za murami swojej wioski. Aby tam wrócić, gobliny najpewniej obiorą tę drogę. - Wskazał dość oczywistą ścieżkę na mapie. - Przygotujmy kawałek tej ścieżki na ich przemarsz.
Mnisi wyruszyli od razu. Dotarli do odcinka rozłożystych klonów, pod którymi biegła wyraźna i łatwa do przejścia ścieżka, którą, jak sądził Francis, obiorą gobliny, nie spodziewając się żadnej zasadzki. Francis długo i badawczo przyglądał się okolicy. Nigdy nie był szczególnym taktykiem, a raczej zwierzęciem politycznym.
- Jeśli mogę, mistrzu Francisie - powiedział brat Julius, widocznie zauważywszy, że mężczyzna nie wiedział, co robić. - Posadzimy wszystkich na drzewach, poza tobą, który wysuniesz się jak najdalej z grafitem. Ci z nas, którzy mają kusze, uzbroją swoją broń. - Rozejrzał się dokoła i skinął głową, bowiem ponad połowa mnichów rzeczywiście miała kusze. - Reszta naostrzy kije, którymi posłuży się jak włóczniami albo weźmie tak duże kamienie, jakie uda się im zanieść w górę, na gałęzie.
- Pójdziesz pierwszy, zareagujesz na ustalone zdarzenie, takie jak minięcie konkretnego drzewa przez pierwsze gobliny - ciągnął dalej brat Julius. Pozostali mnisi skinęli głowami, wiedzieli bowiem, że Julius wielokrotnie walczył z mistrzem De’Unnero, najlepszym z taktyków, biorąc również udział w niemalże legendarnej rzezi powrie przy wrotach doków St.-Mere-Abelle. - Będziemy się spodziewać błysku, więc zasłonimy oczy, a potem... - Przerwał i uśmiechnął się ponuro i każdemu, nawet Francisowi, wydawało się, że Julius - kiedy już nie udało mu się postawić na swoim i powrócić do St.-Mere-Abelle - wkłada serce w tę walkę.
Francis stwierdził, że był z niego dobry uczeń De’Unnero, z odpowiednim podejściem.
Wkrótce potem wszyscy mnisi znaleźli się na swoich miejscach, przysiadłszy na gałęziach, a Francis znajdował się dalej na ścieżce, za sporym drzewem.
Minuty przeszły w godzinę, a ta stała się dwoma, a potem kolejnymi dwoma. Choć Francis niecierpliwił się jak wszyscy, to cieszyło go to opóźnienie, odpoczynek i to, że mógł odzyskać jeszcze więcej swojej magicznej energii. Tak naprawdę, to nie wierzył, aby mógł zabić wiele goblinów swoją błyskawicą, lecz im silniejszy błysk, tym szybsze zwycięstwo.
Słońce schowało się za zachodnim horyzontem, a w lesie wciąż zalegała cisza. Francis zrozumiał, że w ciemności gobliny zdobędą przewagę, noc bowiem była ich ulubioną porą, więc z ulgą zobaczył Sheilę, jasny księżyc Corony, niemalże w pełni, wznoszący się na ciemnym niebie.
Wciąż czekali - Francis miał nadzieję, że pozostali bracia nie zasnęli!
I wówczas prawie że wyskoczył z butów, bowiem jakiś goblin przemknął cicho obok niego, przesuwając się od drzewa do drzewa. Francis oparł się chęci rzucenia się w pościg za stworzeniem, rozumiejąc, że był to zwiadowca-czujka i że wszelki dźwięk, jaki by wydał, zepsułby ich zasadzkę. Jednak uważnie przyglądał się ruchom goblina, spodziewał się bowiem, iż już wkrótce zobaczy go znowu.
Wkrótce potem ze szlaku dobiegł szelest, a Francis zobaczył ciemne postacie, pomykające z łatwością przez klonowy lasek.
Mistrz zaczerpnął głęboki wdech, pocierając grafit dłońmi, zbierając odwagę. Nie miał żadnych wątpliwości co do swego postępowania. Obawiał się tylko, że nie będzie dosyć silny, aby przeprowadzić swych braci przez tę walkę, że wszyscy zginą tutaj, na drodze, nie dostarczywszy tylu ważnych wiadomości dotyczących przyszłości kościoła i groźby zarazy.
W każdym razie było za późno, aby zmienić zdanie lub plany, umyślnie powiedział sobie Francis, toteż przykucnął i skupił się na goblinach na przedzie, czekając, aż dotrą do wyznaczonego miejsca.
Francis wyskoczył, wysuwając grafit do przodu. Wydał przy tym pojedynczy okrzyk - sygnał dla braci, aby osłonili oczy - i wypuścił skwierczący błysk białej energii, błyskawicę, która zwęgliła trzy z pierwszych pięciu goblinów, powaliła na ziemię następną wijącą się grupkę i na chwilę oślepiła wszystkie - chwilę na tyle długą, by bracia abellikańscy wystrzelili z kuszy i cisnęli swoje kamienie i włócznie w skonfundowane potwory, a potem zeskoczyli na ziemię i rozpoczęli szaleńczą walkę wręcz - dziko wywijając łokciami, stopami i pięściami.
Jakim pogromem się to wydawało: gobliny padały, gramoliły się, wrzeszczały i robiły uniki! Przez chwilę Francis myślał, że dojdzie do zwycięstwa bez wyrządzenia krzywdy braciom. I rzeczywiście, zanim minęły dwie pierwsze minuty walki, padło ponad dwadzieścia goblinów, a kolejna dwudziestka biegła pod osłonę lasu.
Francis wykrzykiwał elementarne komendy - radosne okrzyki bardziej niż rozkazy - i obracał się z grafitem w dłoni. Jego krew pulsowała szaleńczo, a serce dziko waliło. W tym stanie podwyższonej energii Francis był pewien, że może wypuścić kolejną równie potężną błyskawicę.
Może kącikiem oka uchwycił poruszenie, a może było to po prostu wynikiem jego wzmożonego poczucia świadomości, wyczuł jednak za sobą jakiś ruch i obrócił się, gdy goblin, który wcześniej go minął, cisnął włócznią w jego pierś. Francis wydał okrzyk zaskoczenia i strachu. Nie miał czasu, aby zrobić cokolwiek innego poza unikiem w bok. Mnich poczuł, jak czubek włóczni wcina mu się w ciało i obija o żebro. Gdyby goblin miał lepszą broń, to byłby to nagły koniec mistrza Francisa Dellacourta. Jednak nędzna włócznia odbiła się od żebra i zarysowała dłuższą lecz bardziej powierzchowną krechę, wychodząc obok piersi Francisa, utkwiwszy w fałdach grubych szat zamiast w ciele.
Francis podniósł się chwiejnie, świadomy, że ma u boku włócznię i że goblin już jej nie trzyma. Jednak zaciekłe małe stworzenie nadbiegało szybko, z obnażonymi żółtymi zębami.
Francis nie próbował wyciągnąć włóczni, lecz zrzucił szatę - a wraz z nią broń - na ziemię. Uniósł lewe ramię w pozycji obronnej przed sobą, a potem zablokował prawym ramieniem i odepchnął na bok goblina. Nędzne małe stworzenie szczerzyło się i śliniło, z językiem zwisającym mu z ust, i prawie nie zareagowało na nagły ruch, gdy Francis kopnął go pod brodę, zwierając mu szczęki i odcinając koniuszek małego, spiczastego języka.
Oszołomione stworzenie zatoczyło się dwa kroki do tyłu, a Francis, dobrze wyszkolony w sztukach walki w St.-Mere-Abelle, natarł, aby wykorzystać przewagę. Mnich odepchnął goblinie ramiona, a potem wbił lewy sierpowy w twarz stworzenia, raz, a potem drugi. Goblin zatoczył się do tyłu, a Francis rzucił się na niego i przygniótł do ziemi.
Goblin wgryzł mu się mocno w ramię, lecz Francis owinął ręce dokoła szyi stworzenia i zacisnął je z całej siły. Francisowi wydawało się, że trwało to godzinę - godzinę piekącego bólu od gobliniego ugryzienia i przerażenia, gdy stworzenie wiło się żałośnie, młócąc ramionami.
A potem legło nieruchomo, całkiem nieruchomo. I nawet w świetle księżyca Francis dostrzegał, że czerń śmierci przysłoniła mu twarz.
Przypominając sobie, że za nim wciąż toczy się walka, że inne gobliny mogły właśnie teraz gnać na niego z włóczniami, Francis chwiejnie podniósł się na nogi.
Wówczas zobaczył, że jego bracia dobrze się sprawili, że wiele goblinów padło, a te wciąż znajdujące się koło mnichów, którzy uformowali zwarty krąg obronny, nie miały szansy na zdobycie przewagi.
Francis zobaczył jednak ku swemu przerażeniu, że te gobliny, które uciekły, nie oddaliły się zbytnio. Od lewej flanki zbliżała się znaczna ich grupa, ze wzniesionymi włóczniami gotowymi do rzutu.
Francis zanurkował po swoje szaty, macając w poszukiwaniu kieszeni. W chwilę później uniósł rękę i sięgnął do grafitu, przyzywając jego moc. Nadleciał deszcz włóczni - usłyszał krzyki swoich braci - i wystrzeliła błyskawica, powalając wiele kolejnych goblinów, oszołamiając kilka innych.
Abellikańscy mnisi natarli na goblinie szeregi, dając im popalić w walce wręcz dzięki sile i umiejętnościom, z którymi gobliny nie mogły się mierzyć.
Francis ruszył, aby przyłączyć się do walki, lecz nogi się pod nim ugięły, a kiedy sięgnął, aby dotknąć piersi, jego ręka powróciła pokryta krwią. Nagle znalazł się na ziemi, sam i wystawiony na atak, spodziewając się, że zajdzie go kolejny goblin i przyszpili.
Wówczas jednak usłyszał, jak brat Julius wykrzykuje jego imię. Wokół niego zgromadziła się grupa mnichów, broniąc go.
Francis wyciągnął rękę i dał grafit Juliusowi. - Kusze - udało mu się wykrztusić.
Pozostałe gobliny przegrupowały się i powróciły ku broniącym się mnichom, lecz deszcz włóczni spotkał się z kolejnym uderzeniem błyskawicy i salwą jeszcze bardziej śmiercionośnych strzał z kuszy. Te gobliny, które przeżyły, rozproszyły się, uciekając w nocny las.
- Ilu? - wkrótce potem Francis zażądał odpowiedzi od Juliusa.
- Odpoczywaj, mistrzu - odparł Julius. - Potraktujemy cię bandażem i klejnotem i rankiem poczujesz się silniejszy.
- Ilu? - nadeszło po raz drugi pełne determinacji pytanie.
- Powaliliśmy prawie czterdzieści - odpowiedział Julius. - Wszystkie zostaną zabite, a pozostałe umknęły zdezorganizowane i nie powinny stanowić dalszego zagrożenia dla Davon Dinnishire.
Francis chwycił Juliusa za przód szaty i podciągnął się w górę, tak że prawie dotykali się twarzami. - Ilu? - warknął Francis.
- Sześciu - odparł ponuro brat Julius. - Sześciu nie żyje, mistrzu, a kilku jest rannych. Musimy natychmiast rozpocząć uzdrawianie.
Francis jeszcze przez chwilę utrzymał chwyt, a potem osunął się z powrotem na ziemię. Sześciu braci zabitych w walce, której można było uniknąć. Mistrz Francis czuł się pozbawiony tchu i nie miało to nic wspólnego z raną w boku.
Spędził dłuższy czas - może godzinę, może dwie - leżąc tam, to tracąc, to odzyskując przytomność, a pozostali bracia leczyli jego rany przy pomocy bandaży i kamieni duszy. Kiedy wreszcie się obudził, dowiedział się, że umarł kolejny brat.
Ponad jedna trzecia jego sił.
Francis czerpał niewiele otuchy z faktu, że liczba zabitych goblinów była o wiele większa. Pocieszało go tylko to, iż wiedział, że wraz ze swymi braćmi ocalił Davon Dinnishire przed dalszymi atakami, i że w dużej mierze położyło to kres kłopotom wywoływanym przez tę rozbójniczą bandę. Teraz Francis posuwał się powoli po rozbitym naprędce obozowisku, sprawdzając, co z rannymi. Choć gniew nie był skierowany konkretnie w jego stronę, to mnich był na tyle spostrzegawczy, by rozumieć, że więcej niż paru braci kwestionowało mądrość jego decyzji ścigania bandy goblinów - a Francis podejrzewał, że pytania te zostaną powtórzone, i to ostrzej, gdy wraz z towarzyszami dotrze do St.-Mere-Abelle.
- Przygotujcie się do drogi. Zabieramy ze sobą zmarłych - polecił bratu Juliusowi Francis.
- Tym razem prosto do St.-Mere-Abelle? - spytał Julius z odrobiną sarkazmu w głosie.
Francis spojrzał na niego gniewnie i skinął głową. - Czy przeszukaliście gobliny?
Julius spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Spodziewasz się, że noszą ze sobą skarby? - spytał prychając. - Buty im spadały z nóg, tak były znoszone i rozwalające się.
- Chcę wiedzieć, dlaczego tu jeszcze były - wyjaśnił Francis.
- Bo nie znalazły drogi ucieczki z królestwa - odparł brat Julius, dość głośno i ostro. - Jak wszystkie bandy wciąż włóczące się w tym regionie zostały tutaj uwięzione, gdy flota powrie, która przywiozła je do wybrzeży na wschód od Palmaris, została zniszczona pod St.-Mere-Abelle. Dokąd miały uciec?
Francis popatrzył bacznie na mężczyznę. Nie był pewien, czy Julius otwarcie podważa jego decyzję, czy też mężczyzna po prostu cierpi z powodu strat. Francis stwierdził, że nie ma to znaczenia. Choć jego wrogowie w kościele mogli wykorzystać politycznie ten incydent przeciwko niemu, w swym sercu wiedział, że postąpił słusznie. Tak jak mistrz Jojonah sprowadził arcyważną karawanę do Barbakanu z kursu, aby zaatakować grupę potworów dla dobra alpinadorskiej wioski, tak Francis musiał spróbować ochronić Davon Dinnishire.
- Przygotuj ich wszystkich do drogi - rzekł spokojnie Francis, nawet nie mrugnąwszy i nie cofając się ani o cal. - Do St.-Mere-Abelle.
Julius dłuższą chwilę mierzył się spojrzeniem z mistrzem, jednak potem skinął głową i zaczął wołać, aby zwijano obóz.
Francis wyciągnął płonącą gałąź z małego ogniska, które rozniecili bracia i podążył ku stosowi goblinich ciał. Co spodziewał się znaleźć? - pytał sam siebie raz po raz. Skarb czy też informację, która pomogłaby mu usprawiedliwić swoje postępowanie? Jakąś nagrodę na tyle wielką, aby usprawiedliwić siedmiu martwych abellikańskich braci?
Z gniewem zrodzonym z poczucia winy, mistrz Francis przepychał się pomiędzy zawszonymi trupami, odrzucając je kopniakiem na bok. Znalazł kilka monet - dwa złote niedźwiedzie i kilka mniejszych drobniaków - ale nic, tak jak przewidział to Julius, co wydawałoby się warte wysiłku przeszukiwania tych stworzeń, a co dopiero walki z nimi. Z westchnieniem bezsilności Francis potwierdził, że buty tych goblinów, które je w ogóle miały, były złachmanione, zapewne ukradzione ludziom, teraz jednak znoszone na strzępy. Kopnął jeden but, a ten odpadł. Zaś Francis zaczął się odwracać ku swoim braciom.
Wówczas jednak zauważył coś na obnażonej teraz stopie goblina i choć kolor był z pewnością inny - żółtawa plama w środku okrągłej blizny - to wyraźnie rozpoznał ten wzór.
Francis pochylił się nisko, zbliżając pochodnię, aby się lepiej przyjrzeć.
- Na litość bożą - wyszeptał, bowiem właśnie widział ten sam wzór, wzór różowej zarazy, który wcześniej dostrzegł na kobiecie w wiosce. Tylko że na tym goblinie blizny wydawały się być zagojone, jakby stworzenie pokonało zarazę. Francis sprawdził resztę ciała goblina - znajdując więcej takich blizn - a potem przeszukał pozostałe. Ku jego zdumieniu, prawie połowa stworzeń wykazywała ślady czegoś, co wyglądało jak różowa zaraza. Powiedział sobie, że będzie musiał zbadać to dogłębniej, kiedy powróci do St.-Mere-Abelle, aby dowiedzieć się, czy te dziwne blizny były podobne do śladów, jakie choroba pozostawiła na tych niewielu ludziach, którzy przeżyli zarazę.
Francis uważał jednak, że już miał swoją odpowiedź i kiedy podążył logiczną ścieżką tego założenia, zaczął pojmować, że demon daktyl może właśnie teraz toczy kolejną wojnę z ludźmi Honce-the-Bear, bardziej subtelną i śmiercionośną. Czy służalcy demona przywlekli ze sobą zarazę?
Francis zatrzymał się i zaczerpnął głęboki i uspokajający oddech, rozważając starannie swój następny ruch. Czy powinien sprowadzić jednego z zarażonych goblinów do St.-Mere-Abelle? Nie, postanowił niemalże natychmiast, obawiając się konsekwencji dla swego drogiego domu, jeśli to stworzenie wciąż roznosiło zarazę. Ta sama myśl doprowadziła go do jeszcze bardziej niepokojącej możliwości: czy on i pozostali bracia złapali zarazę, walcząc z goblinami?
- Możemy sprawdzić przy pomocy hematytu - wymruczał Francis, potrzebując usłyszeć te słowa wypowiedziane na głos. - My... nie, potężniejsi mistrzowie poszukają oznak, kiedy powrócimy.
- O co chodzi, mistrzu Francisie? - usłyszał, jak pyta z niezbyt daleka brat Julius.
Francis odwrócił się i popatrzył prosto na mężczyznę, lecz stwierdził, że podzielenie się jego obawami w tej chwili może nie być mądrą rzeczą. - Już czas, najwyższy czas, abyśmy powrócili do St.-Mere-Abelle - odpowiedział.
Młodszy brat skinął głową i odwrócił się. - Jesteśmy gotowi do drogi - oświadczył.
- Bracie Juliusie - zawołał Francis, a mnich odwrócił się, aby na niego spojrzeć. - Twój plan był świetny. Bez niego gobliny by nas ogarnęły albo gdybyśmy je zostawili, to ogarnęłyby Davon Dinnishire. Nie masz na rękach krwi naszych martwych braci. Pomyślałem, że powinieneś to wiedzieć.
- Wiem o tym, mistrzu Francisie - odparł Julius jeszcze bardziej oskarżającym tonem. - Wiem.
Mnich odwrócił się i odszedł i przez chwilę Francis rozważał publiczne zbesztanie go za taką impertynencję. Jednak tylko przez chwilę. Francis obejrzał się do tyłu na stos zarażonych goblinów i zrozumiał, że miał ważniejsze sprawy do załatwienia.


Dodano: 2006-11-11 10:59:26
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS