NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Robinson, Kim Stanley - "Czerwony Mars" (Wymiary)

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Salvatore, R. A. - "Apostoł Demona"
Wydawnictwo: Isa
Cykl: Salvatore, R. A. - "Wojny Demona"
Data wydania: 2001
ISBN: 83-87376-66-3
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 640
Tom cyklu: 3



Salvatore, R. A. - "Apostoł Demona"#10

ROZDZIAŁ 10

HUMANISTA
- Wprowadzę porządek w mieście - stwierdził z determinacją nowy biskup i to nie poprzez telepatyczne połączenie duchowe! A Markwart go wyraźnie usłyszał, choć cielesna powłoka ojca przeora spoczywała setki mil stąd w jego komnatach w St.-Mere-Abelle.
- Już zacząłem działać w tym kierunku - ciągnął De`Unnero, odzyskując panowanie nad sobą, utracone w wyniku niespodziewanego pojawienia się tej tak materialnej zjawy ojca przeora.
Markwart skinął głową. Jakże dziwne wydawało mu się to, że nawet taki niewerbalny przekaz był krystalicznie wyraźny w tym duchowym połączeniu. Ostatnim razem, kiedy przyszedł do De`Unnero przy pomocy kamienia duszy, był tylko w stanie nawiązać podstawową łączność, przekazując przeorowi Św. Skarbu, iż ma wziąć swój kamień duszy, aby mogli spotkać się w pełniejszy sposób w stanie duchowym. Jednak tym razem ten dodatkowy krok okazał się niepotrzebny, bowiem Markwart przeniósł swojego ducha tak całkowicie do Chasewind Manor, że mógł mówić bezpośrednio do fizycznej postaci De`Unnero. Był to poziom łączności wykraczający dalece poza to, co osiągnęli przedtem, mimo iż De`Unnero nie trzymał żadnego uzupełniającego kamienia duszy. Markwart czuł się prawie tak, jakby mógł przejść swoją fizyczną postacią przez to połączenie, jakby mógł przenieść się w pełni w to odległe miejsce!
De`Unnero był również w widoczny sposób pod wrażeniem.
Markwart przyglądał mu się uważnie, dostrzegając pożądliwość malującą się na jego twarzy. Marcalo De`Unnero był zawsze pełnym pasji mężczyzną, zwłaszcza gdy stawką była pewna doza władzy. Zawsze jednak zachowywał opanowanie. Nawet wtedy gdy wskakiwał w sam środek grupy goblinów, zawsze zachowywał trzeźwość umysłu, zawsze to umysł kierował jego ciałem.
- Musisz uważać, aby nie przekroczyć swoich uprawnień - wyjaśnił Markwart. - Król będzie się uważnie przypatrywał, aby zobaczyć, jak bardzo zastąpienie jednego z jego baronów biskupem odpowiada jego potrzebom.
- Mam zatem szczególnie troszczyć się o wszelkich emisariuszy z Ursalu - odparł De`Unnero. - Zapewniam cię, że żołnierze króla pod dowództwem kapitana Kilronneya zostaną wyłączeni z wielu co bardziej wstrętnych zadań, które muszę wykonać, aby osiągnąć moje cele. Wystarczy straż miejska.
- Zamierzam odzyskać wszystkie klejnoty w mieście - wyjaśnił biskup - i w ten sposób, jeśli znajdują się w pobliżu, dostać przyjaciół heretyka.
- Kupcy poskarżą się królowi - ostrzegł Markwart. Jednak ojciec przeor myślał o czymś innym, skupiając się na ostatnim oświadczeniu De`Unnero i niewerbalnych wskazówkach, które dał mu mężczyzna. Markwart miał wrażenie, że biskup chce go teraz wystrychnąć na dudka, dostrzegał bowiem, iż De`Unnero tak naprawdę nie wierzy, że skonfiskowanie klejnotów znajdujących się w mieście doprowadzi do pochwycenia dawnych towarzyszy Avelyna. Nie, zdał sobie sprawę Markwart, De`Unnero powiedział to tylko po to, aby go udobruchać. Jednakże Markwart był zadowolony z tego podstępu, De`Unnero bowiem zdawał sobie sprawę, iż nie należy wygłaszać fałszywych oświadczeń, zatem najprawdopodobniej wiedział, gdzie mogą się znajdować uciekinierzy.
De`Unnero uśmiechnął się szeroko, wciągając ojca przeora z powrotem do rozmowy. - Kupcy zrobią tak, jak im się każe - wyjaśnił biskup. - Już zbytnio się mnie boją, żeby błagać króla Danubego o wstawiennictwo.
Markwart wiedział, że De`Unnero podjął niebezpieczną grę. Nie mógł śledzić wszystkich kupców ani licznych straży i zwiadowców, których zatrudniali. Niewiele czasu upłynie, jeśli już się tak nie stało, kiedy wieści o postępowaniu biskupa wobec stanu kupieckiego wzbudzą plotki w Ursalu. Mimo to ojciec przeor zawahał się przed poleceniem swemu słudze, aby tego zaprzestał. Istniejące tu możliwości intrygowały go. A gdyby tak kościół odzyskał wszystkie święte klejnoty, twierdząc, iż jest to rozkaz od samego Boga? Jeśli tylko król nie sprzeciwiłby się temu posunięciu, to kupcy nie mogliby się opierać.
- A nawet jeśli poinformują króla - ciągnął De`Unnero, uśmiechając się jeszcze szerzej - mamy usprawiedliwienie dla takiego postępowania. Król Danube wie o ukradzionych kamieniach. - Czy to nie jego oddziały zaprowadziły zdrajcę Jojonaha na stos? Jeśli zatem przedstawimy skradzione kamienie jako zagrożenie dla niego i jego królestwa... - Biskup przerwał i pozwolił tej kuszącej myśli zawisnąć w powietrzu.
I rzeczywiście było to dla ojca przeora kuszące. Może nadszedł czas, aby kościół abellikański odzyskał klejnoty, wszystkie klejnoty. Te zabrane kupcom więcej niż zrównoważą te, które zostały utracone przez złodzieja Avelyna. Może nadszedł czas, aby kościół zaznaczył swój autorytet, aby po wojnie ponownie stał się siłą dominującą w życiu każdej osoby w cywilizowanym świecie.
Jakież to dziedzictwo pozostawiłby wówczas po sobie Markwart?
- Behreńska enklawa w Palmaris ma znaczne rozmiary - rzekł Markwart, powodowany nagłym impulsem.
- Koło rzeki - potwierdził De`Unnero.
- Utrudniaj im życie - polecił Markwart. - Wytwórzmy wśród gminu tylu wrogów, ilu się da.
Uśmiech De`Unnero wskazywał, że perspektywa ta całkiem mu się podobała. - A co z klejnotami? - spytał. - Czy mogę kontynuować?
Teraz przyszła kolej na uśmiech Markwarta, rozumiał bowiem, że wywyższający się biskup i tak kontynuowałby bez jego pozwolenia. - Tak, kontynuuj - rzekł Markwart. - Tylko nie przekraczaj granic. Jestem przekonany, że możemy utrzymać króla Danubego po naszej stronie, jednak tylko wówczas, gdy nie rozgniewamy całego kupieckiego stanu.
Markwart zerwał połączenie, a jego duch uleciał szybko z Chasewind Manor z powrotem do ciała czekającego w St.-Mere-Abelle. Tak naprawdę to nie martwił się zbytnio gniewem kupców, a nawet króla. Markwart zaczynał teraz uzyskiwać poczucie swojej prawdziwej władzy. Uważał, że wojna zmieniła szalę równowagi w królestwie na korzyść kościoła. Wyznaczenie De`Unnero na biskupa otworzyło przed ojcem przeorem wiele intrygujących dróg.
Możliwości... możliwości. Jak daleko może sięgnąć?
Znalazłszy się z powrotem w swojej własnej komnacie w St.-Mere-Abelle, ojciec przeor spojrzał na hematyt spoczywający w jego dłoni. Pomyślał znowu o tym, jak całkowita była ta jego ostatnia duchowa podróż, o tym, iż mógłby rzeczywiście przeciągnąć ze sobą swoją cielesną powłokę, zamiast posyłać do niej z powrotem swojego ducha. Jaką może to przynieść władzę! Możliwość pojawienia się w każdym miejscu, w każdej chwili, bez pozostawiania żadnych śladów.
Możliwości... możliwości. Może mógł sięgnąć aż do Ursalu, aż na dwór króla Danube, aż do samego króla.

* * *

Tego dnia, kiedy brat Francis go zobaczył, ojciec przeor był w dobrym humorze, a to dało mnichowi nadzieję, że przyniesione przez niego wieści o Brauminie i pozostałych zostaną przyjęte z pewną dozą spokoju. Po krótkiej chwili, kiedy zrobił się czerwony na twarzy i zdawał się być na krawędzi wybuchu, ojciec przeor uspokoił się znacznie, a nawet udało mu się uśmiechnąć krzywo.
- I oni wszyscy, cała piątka, uciekli? - spytał spokojnie Markwart.
Francis skinął głową.
- Jesteś tego pewien, że Braumin Herde i pozostali spiskowcy opuścili St.-Mere-Abelle?
- Nie ma ich, ojcze przeorze - odpowiedział posłusznie Francis, opuszczając wzrok.
- St.-Mere-Abelle jest obszernym miejscem - stwierdził Markwart. - Jest w nim wiele mrocznych zakamarków.
- Sądzę, że odeszli zupełnie z opactwa - odparł Francis - i wątpię, czy zamierzają wrócić.
- A co ze sobą zabrali? - spytał Markwart głosem uniesionym w pomruku gniewu.
Francis wzruszył ramionami, zaskoczony pytaniem.
- Klejnoty - sprecyzował Markwart, wywarkując to słowo. - Czy zabrali jakieś święte kamienie?
- Nie, ojcze przeorze - wyrzucił z siebie Francis. - Nie, jestem pewien, że nie.
- Słowa głupca - odparował ostro Markwart. - Niech dwunastu braci przeprowadzi od razu inwentaryzację kamieni.
- Tak, ojcze przeorze - odparł Francis, odwracając się do wyjścia i myśląc, jak głupi był, nie przewidziawszy tego, że Markwart będzie się obawiał kolejnej kradzieży. Z pewnością wieści o tym, że kolejni heretycy zbiegli z opactwa, sprawią, iż ojciec przeor będzie się zastanawiał, czy znowu nawiedziła go klątwa Avelyna Desbrisa.
- Gdzie idziesz?! - wrzasnął Markwart, gdy Francis zrobił krok w tył.
- Powiedziałeś, żeby dopilnować inwentaryzacji - zaprotestował podenerwowany brat.
- Kiedy skończymy rozmawiać!
Francis pognał z powrotem do biurka, stając wyprostowany, jakby oczekując, że zostanie osądzony.
Markwart zamilkł na dłuższą chwilę, pocierając wielokrotnie swoją starą, pomarszczoną twarz. Gdy mijały sekundy, a on zastanawiał się nad wszystkimi implikacjami, twarz mu się rozjaśniała.
- I, ojcze przeorze, obawiam się, że posługacz kuchenny zwany Rogerem Bilingsbury - ciągnął Francis - również uciekł z opactwa.
- A ja powinienem się tym przejmować, bo... - ponaglił go Markwart.
Brat Francis przyglądał się długo i uważnie temu zaskakującemu mężczyźnie. Czy to nie Markwart kazał mu sporządzić listę pracowników opactwa? I czy to nie Markwart powiedział Francisowi, iż sądzi, że w opactwie może działać szpieg? Nagle Francis zastanowił się, czy zrobił mądrze, wspominając o Rogerze. Zakładał, że ojciec przeor przejrzał jego listę i doszedł do tego samego wniosku, co Francis. Biorąc bowiem pod uwagę brak innych potencjalnych wrogów, Francisowi nie było trudno rozpoznać Rogera jako najbardziej prawdopodobną osobę.
- Według tego, co sam powiedziałeś, najemni wieśniacy często odchodzą - przypomniał mu Markwart. - Jak sobie przypominam, skarżyłeś się na to przy sporządzaniu listy.
Francis rozważył starannie te słowa, zaskoczony, że ojciec przeor próbował rozwiać myśl o spisku pomiędzy grupą Braumina a tym podejrzanym chłopcem kuchennym. Aż do tej pory podejrzenia Markwarta graniczyły z paranoją, czy też przynajmniej wydawały się być wynikiem starannie przygotowanego planu, aby całą winą za wszystko, co się stało w St.-Mere-Abelle przez ostatnie lata, obarczyć Avelyna, Jojonaha oraz ich wyznawców.
- Nie rozumiem, ojcze przeorze - odparł Francis.
Markwart spojrzał na niego pytająco.
- Twego obecnego zachowania - wyjaśnił Francis. - Myślałem, że będziesz oburzony ich ucieczką.
- Oburzony? - powtórzył z niedowierzaniem Markwart. - Oburzony tym, że nasi wrogowie postępują w sposób tak pomocny naszej sprawie? Nie pojmujesz, młody bracie? Ucieczka Braumina Herdego z opactwa oznacza koniec małego spisku Jojonaha i jest najbardziej dobitnym przyznaniem się do winy, jakie kiedykolwiek widziałem.
- A może przyznaniem się do lęku - odważył się powiedzieć Francis.
Cofnął się o krok do tyłu od wielkiego biurka Markwarta, gdy ojciec przeor wpatrzył się w niego. - Nie mieliby się czego obawiać, gdyby przestrzegali reguł zakonu - oświadczył Markwart z krzywym uśmieszkiem. - To, że budzę lęk w heretykach, sprawia mi ogromną przyjemność. Być może kiedy zostaną schwytani - a nie wątp w to, że zostaną - będziemy mogli przyjrzeć im się bliżej, aby ocenić i zapisać stopień ich przerażenia.
Francis przestąpił nerwowo z nogi na nogę, myśląc o tym, jakie kary może wyegzekwować ojciec przeor, i jaki los nieumyślnie zgotował Brauminowi i pozostałym.
- Wydajesz się strapiony, bracie - stwierdził Markwart.
Francis czuł, jakby kurczył się pod badawczym spojrzeniem ojca przeora. - Boję się tylko... - zaczął mówić, ale potem zamilkł, szukając innego, lepszego kierunku, w jakim powinny pójść jego argumenty. - Ten brat Braumin niewątpliwie zboczył ze ścieżki - rzekł wreszcie - tak jak i pozostali.
- Ale... - ponaglił go Markwart.
- Ale kiedyś w ich sercach było prawdziwe powołanie, a przynajmniej w sercu Braumina - powiedział Francis.
- I sądzisz, że możemy im pomóc w znalezieniu drogi powrotnej na właściwą ścieżkę?
Francis skinął głową. - Może łagodnością - powiedział - może wielkodusznością. Czy nie byłoby lepiej dla kościoła i dla spuścizny, którą pozostawimy, gdybyśmy zdołali pojmać protegowanych Jojonaha i sprowadzić ich z powrotem do owczarni? Czy nie przysłużyłoby się to lepiej kościołowi, gdyby ktoś z talentem takim jak brat Braumin został sprowadzony na właściwą drogę? A potem, najprawdopodobniej, stałby się wiarygodnym i fanatycznym krytykiem Jojonaha i Avelyna, pierwszorzędnym przykładem tego, który osunął się w ciemność, ale wspina się znowu ku światłu. - Francis improwizował desperacko, nie chciał bowiem widzieć już żadnych egzekucji braci z zakonu. Jednak mimo tego, że podobała mu się prosta logika i to, jak brzmiały jego słowa, mnich rozumiał, że gonił za spadającą gwiazdą. Nawet gdyby Markwart się zgodził, to czy zgodziłby się Braumin Herde? Francis w to wątpił. Bardziej prawdopodobne, że ten uparty głupiec z zasadami będzie potępiał Markwarta przez całą drogę na stos. Mimo to Francis, który podchodził do tej sprawy z większą desperacją, niż mógłby się wcześniej spodziewać, parł dalej. - Zastanawiam się tylko, czy nie możemy obrócić tej sytuacji w jeszcze bardziej korzystną dla nas.
- Nie, bracie Francisie, nie nad tym się zastanawiasz - rzekł z powagą ojciec przeor Markwart, wstając i okrążając biurko. - Nie, widzę tu nie pragmatyzm, lecz współczucie.
- A współczucie to cnota - rzekł cicho Francis.
- To prawda - zgodził się Markwart, obejmując ramieniem barki Francisa. Był to nietypowy gest jak na człowieka zwykle zachowującego dystans, gest, który sprawił, że Francis poczuł się mocno skrępowany.
- Jednak tylko wówczas, gdy współczucie skierowane jest do tych, którzy na nie zasługują - ciągnął Markwart. - Czy byłbyś łagodny wobec goblina? Albo powrie?
- Ale one nie są ludźmi - zaczął oponować Francis, podnosząc na początku głos, ale kończąc cicho, gdy Markwart zaczął się z niego śmiać.
- Tak jak i heretycy nie są ludźmi - odparował gniewnie Markwart. Przeor uspokoił się jednak i ciągnął dalej w sposób chłodny i opanowany. - Tak naprawdę to heretycy są w mniejszym stopniu ludźmi niż gobliny i powrie, bowiem oni, będąc poprzednio ludźmi, a więc posiadając duszę, odrzucili dar Boga, obrazili tego, który ich stworzył. Bardziej żałuj powrie, powiadam, bowiem powrie są pozbawione tego daru, są naprawdę żałosnymi stworzeniami. Powrie i gobliny są złe, ponieważ zło leży w ich naturze, lecz prawdziwy heretyk, taki, który odwraca się od Boga, jest zły z wyboru. A to, mój bracie, stanowi uosobienie grzechu.
- Jeśli jednak utracono takiego heretyka, ojcze przeorze, to czy nie możemy uratować jego duszy? - argumentował Francis.
Tym razem ojciec przeor nie wykpił tego pomysłu śmiechem, lecz uciszył Francisa surowym i nie znoszącym sprzeciwu spojrzeniem. - Uważaj, bracie Francisie - ostrzegł z powagą. - Zbliżasz się do granicy tych właśnie zasad, które doprowadziły do upadku Jojonaha, a przed nim Avelyna, tych właśnie idealistycznych i głupich wymysłów, które wypędziły Braumina Herde i jego współspiskowców z St.-Mere-Abelle.
- Czyż, wedle słów świętej Gwendolyny, miłość nie rodzi miłości? - odparł Francis, uważając, aby panować nad swoim głosem, żeby brzmiało to, jakby prosił jedynie o wyjaśnienie i przewodnictwo, a nie sprzeczał się z ojcem przeorem.
- Święta Gwendolyna była głupia - rzekł od niechcenia Markwart.
Francis bardzo się starał zapanować nad wyrazem swojej twarzy, lecz oczy otworzyły mu się szeroko i musiał przygryźć wargę, aby nie zachłysnąć się głośno. Nie wolno było obrażać świętych, tyle Francis wiedział jasno po latach nauki, była to zasada powtarzana wielokrotnie w doktrynie kościoła.
- Nie bądź taki zaskoczony - rzekł Markwart. - Wkrótce masz zostać mistrzem... zapewne - dodał chytrze, rzucając mu spojrzenie z ukosa. - A jako mistrz musisz zrozumieć i zaakceptować prawdę. Gwendolyna była głupia, a większość moich współbraci wie to ponad wszelką wątpliwość.
- Proces kanonizacji przeszedł bez żadnego protestu - zaoponował Francis.
- Ponownie przez wzgląd na pragmatyzm - wyjaśnił Markwart. - Gwendolyna była jedyną kobietą pośród potencjalnych kandydatów w kościele, a jeśli uważnie przeczytasz historię tamtego trapionego kłopotami okresu, to zrozumiesz, że udobruchanie kobiet było koniecznością. W ten oto sposób narodziła się święta. Nie zrozum mnie źle, mój młody uczniu, Gwendolyna obdarzona była wielkodusznym sercem i pełną życzliwości naturą. Nigdy jednak - tak jak i Jojonah - nie pojmowała większej prawdy tkwiącej w naszym celu.
- Uważaj - powiedział ponownie Markwart. - Powinieneś lękać się stania się humanistą.
- Nie znam tego terminu - przyznał Francis.
- Powinieneś lękać się tego, że postawisz prawa jednostki ponad większym dobrem - wyjaśnił Markwart. - Myślałem, że zniszczyłem tę słabość w tobie, gdy zajmowaliśmy się Chilichunkami, widocznie jednak jest ona głęboko zakorzeniona. Zatem teraz mówię ci jasno i jest to ostatnie ostrzeżenie, jakie ci daję. Istnieją tacy, a byli wśród nich Avelyn i Jojonah, i był to ich największy grzech, którzy wierzą, że kościół abellikański powinien opiekować się trzódką, uzdrawiać rany, duchowe i fizyczne. Chcieliby, abyśmy żyli jak biedacy i chodzili pomiędzy wieśniakami ze świętymi kamieniami, czyniąc lepszym życie wszystkich.
Francis przechylił głowę ze zdziwieniem, bowiem nie brzmiało to jak grzech.
- Głupcy! - rzucił ostro Markwart. - Zadaniem kościoła nie jest naprawianie zła tego świata. Na kościele spoczywa odpowiedzialność dania światu nadziei na świat istniejący poza tym tutaj. Czy St.-Mere-Abelle stałoby się inspiracją dla kogokolwiek, gdyby stało się jedynie skupiskiem nor? Oczywiście że nie! To nasza chwała, nasza sława, nasza potęga daje nadzieję gminowi. To zwyczajny lęk przed nami, emisariuszami mściwego Boga, sprawia, iż trzymają się prawdziwej ścieżki oświecenia. Nie da się nigdy dostatecznie mocno przedstawić wagi tej prawdy i ostrzegam cię, abyś nie wypuszczał jej z myśli. Czy mamy otworzyć wrota naszego opactwa? Czy mamy rozdać klejnoty wieśniakom? Gdzie wówczas podziałaby się tajemnica, młody bracie? A bez tajemnicy, gdzie byłaby nadzieja?
Francis starał się rozpaczliwie przetrawić tę zdumiewającą mowę i oczywiście niektóre z przedstawionych przez Markwarta argumentów zyskały głęboki oddźwięk. Jednakże Francis nie mógł nic poradzić na to, iż dostrzegał pewne niekonsekwencje.
- Ależ my rozdajemy klejnoty, ojcze przeorze - ośmielił się mu przypomnieć. - Kupcom i wielmożom.
- Istnieje równowaga - przyznał Markwart. - Rzeczywiście sprzedajemy, a nawet dajemy niektóre kamienie, lecz wyłącznie w zamian za większe bogactwo i władzę. Musimy wzmacniać naszą pozycję, aby wieśniacy mogli szukać u nas nadziei. Naszym poważnym zadaniem jest utrzymanie kościoła ponad zwykłą tłuszczą i czasami, co jest smutne, zmusza to nas do działania u boku świeckiej władzy państwowej i stanu kupieckiego. - Markwart zaśmiał się w tym momencie ironicznie, co zabrzmiało dla brata Francisa nieco złowieszczo.
- Nie obawiaj się jednak, młody bracie - zakończył ojciec przeor, odprowadzając Francisa do drzwi. - Teraz bowiem zakon abellikański obdarzony jest przywódcą, który dysponuje zarówno wolą jak i sposobem, aby naprawić niektóre z bardziej wstrętnych posunięć koniecznych w przeszłości.
Oszołomiony brat Francis skłonił się przed swoim przełożonym i odszedł w osłupieniu. Naprawdę lękał się o Braumina i pozostałych, lecz bardziej obawiał się, że będzie musiał być świadkiem ich końcowej kary - a jeszcze bardziej obawiał się tego, że Braumin, albo co bardziej prawdopodobne, któryś z jego słabszych wspólników, zostanie przywiedziony z powrotem do St.-Mere-Abelle, załamie się na nieuniknionych torturach i wyjawi Francisa jako tego, który wyprowadził ich z opactwa.
Czy ojciec przeor Markwart weźmie pod uwagę lojalność, jaką Francis mu zawsze okazywał, i okaże łagodność, czy też "większe dobro" podyktuje mu zupełnie inny sposób postępowania?


Dodano: 2006-10-25 13:54:33
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS