NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Weeks, Brent - "Droga cienia" (wyd. 2024)

Crouch, Blake - "Upgrade. Wyższy poziom"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Salvatore, R. A. - "Apostoł Demona"
Wydawnictwo: Isa
Cykl: Salvatore, R. A. - "Wojny Demona"
Data wydania: 2001
ISBN: 83-87376-66-3
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 640
Tom cyklu: 3



Salvatore, R. A. - "Apostoł Demona"#7

CZEŚĆ DRUGA


KOŚCIÓŁ I PAŃSTWO
Od wieków królestwo Honce-the-Bear było podzielone pomiędzy świecką władzę państwową i duchową władzę kościelną, a ta równowaga, jak sądzę, jest niezbędna dla długotrwałego istnienia jakiegokolwiek kraju. Nie jest tak w przypadku Corony, jak dowiedziałem się w czasie spędzonym z Touel`alfar - jakże mądre są elfy w tak wielu sprawach! W Alpinadorze religia jest praktykowana na co dzień, stanowi ważny aspekt każdego działania każdego człowieka. Sądzę, że dzieje się tak ze względu na trudy narzucane przez środowisko naturalne Alpinadoru, gdzie stale istnieje ryzyko śmierci. Barbarzyńca zabija jelenia, a potem modli się nad jego ciałem, dziękując za to, że wraz z rodziną nie będzie głodował. Znajduje się daleko od domu i modli się do boga burz, a potem, jeśli pogoda staje się bardziej złowróżbna, do boga domowego ogniska, aby pomógł mu szybko odnaleźć drogę. Niewiele spraw w codziennym życiu takiego człowieka nie wiąże się z duchowością, ale dla barbarzyńców religia jest kwestią prywatną, bowiem w Alpinadorze nie ma zorganizowanego kościoła, poza małymi misjami założonymi przez mnichów abellikańskich. Jest tak również, jeśli chodzi o państwo, bowiem wioski w Alpinadorze są właściwie niezależnymi państewkami, zbyt odizolowanymi przez krajobraz i klimat, aby słuchać edyktów jakiegoś centralnego rządu. Moja rodzinna ziemia, Leśna Kraina, była podobna, oprócz tego, że uznawaliśmy króla Honce-the-Bear.

Mimo to niewiele docierało do nas od tego człowieka czy od jego emisariuszy.
W południowym królestwie Behren kościół i państwo są właściwie tym samym. Wódz Behren Chezru jest także najwyższym rangą kapłanem yatolem, co stanowi niebezpieczną sytuację, w której brakuje równowagi władzy koniecznej do kontrolowania tyranów. Wódz Chezru jest wszechwładny, może, i często tak robi, zabić dla kaprysu, nie obawiając się konsekwencji. Czy Ursal, król Honce-the-Bear, mógłby powiedzieć o sobie to samo? Nie sądzę, bowiem w Honce-the-Bear działaniom króla przyglądają się przeorowie kościoła - nawet jeśli z egoistycznych pobudek, po to by mogli ujawnić wszelkie zbrodnie stanu i znacznie osłabić pozycję króla w oczach jego poddanych.
Co jednak ze zbrodniami kościoła, wuju Matherze? Logicznie rzecz biorąc, król powinien stanowić przeciwwagę dla nich, jednak nie słyszałem, żeby król Danube narzekał na to, jak kościół potraktował Chilichunków. Może była to kwestia pragmatyzmu, a król Danube i jego wielmoże porównali wartość życia Chilichunków z problemem, jaki mogło spowodować ujawnienie postępków kościoła. A właściwie, to czy król Danube wystąpiłby zdecydowanie przeciwko ojcowi przeorowi, gdyby znał prawdziwy powód śmierci barona Bildeborougha?
A może szala równowagi władzy przesunęła się zbyt niebezpiecznie?
Tego się obawiam, wuju Matherze, i nie sądzę, abym jedynie przesadzał przez wzgląd na osobistą stratę. Uważam, że kościół abellikański zawsze miał przewagę w tej walce. Codzienne życie poddanych w Honce-the-Bear jest bez wątpienia pod większym wpływem państwa niż kościoła. Podatki, wojsko, budowa dróg i utrzymujące je opłaty za przejazd to dziedzina króla Danube.
W końcu jednak to kościół abellikański ma władzę. W końcu, na łożu śmierci, liczy się wiara, a nie bogactwo materialne. W końcu to nie edykty króla Danubego ani żadnego innego świeckiego przywódcy, ale słowa - uspakajające lub niosące groźbę - miejscowego przeora czy mnicha są prawdziwe. Król Danube może i trzyma rękę na kiesie, ale to ojciec przeor Markwart trzyma za duszę, a jest to o wiele większy skarb, o wiele większa władza. Król może mieć władzę nad życiem i żywotem ludzi, lecz kościół może obiecać coś o wiele gorszego niż śmierć. Kościół może zagrozić wiecznym potępieniem, a żaden ból doznany w tym życiu nie może się z tym równać.
To kościół ma prawdziwą władzę, wuju Matherze, i jeśli, jak to widziałem w ciągu paru ostatnich miesięcy, kościół postanowi wypaczyć tę władzę, to czekają nas mroczne dni - nawet jeśli wszystkie powrie, gobliny i olbrzymy zostaną przegnane, nawet jeśli demon daktyl został zniszczony.
Zniszczony?
A może nie, wuju Matherze? Może duch daktyla żyje i miewa się dobrze, zamieszkując jeszcze groźniejszego gospodarza.
- Elbryan Wyndon

ROZDZIAŁ 7


ZMIENIAJĄCE SIĘ WIATRY
Ognisko paliło się słabym płomieniem. Byli teraz uciekinierami i musieli podejmować środki ostrożności, lecz noc była zimna. Brat Braumin pozwolił Dellmanowi zapalić małe ognisko.
Braumin zaczerpnął trochę otuchy, przyglądając się swoim czterem towarzyszom. To, że wszyscy zgodzili się uciec z St.-Mere-Abelle, opuszczając w ten sposób zakon abellikański, nie było błahą sprawą. Nawet najmłodszy z nich był członkiem zakonu od dziesięciu lat, nie wspominając o ośmiu latach przygotowań koniecznych do wstąpienia do St.-Mere-Abelle, a teraz odrzucali całą tę włożoną pracę...
Brat Braumin zdał sobie sprawę, że to nie tylko lęk przed Markwartem stał się inspiracją do ucieczki i ta wiedza go pokrzepiła. Zaśmiał się, przyglądając się Marlboro Viscentiemu, nerwowemu mężczyźnie przykucniętemu przy ognisku, który obracał głową raz w jedną, raz w drugą stronę, przepatrując ciemność poza ogniskiem. Może dla Viscentiego lęk przed Markwartem stanowił wystarczającą inspirację.
Braumin przypomniał sobie reakcje pozostałych, kiedy powiedział im, że mają uciec z St.-Mere-Abelle z pomocnikiem kuchennym mającym jakieś nieznane powiązania z tymi, którzy kiedyś zaprzyjaźnili się z Avelynem Desbrisem i mistrzem Jojonahem. Kiedy Braumin wyjawił źródło kontaktu z tym mężczyzną, jego czterech przyjaciół przyjęło to z jeszcze większym niedowierzaniem. I pomyśleć, że to brat Francis naprowadził ich na tę drogę! A mimo to, ufając decyzji Braumina o opuszczeniu St.-Mere-Abelle, tych czterech młodych mnichów przeszło najważniejszy i najtrudniejszy jak dotąd sprawdzian. Przyłączyli się do Braumina, aby kontynuować pracę Avelyna i Jojonaha na długo przed tym ostatnim kryzysem, lecz aż do tego ranka ta praca nie była niczym innym niż gadaniem czy sekretnymi spotkaniami, pełnymi narzekań. Teraz zaś Markwart miał wyraźnie wykonać wymierzone przeciwko nim posunięcie. Każdy z nich został postawiony przed rozpaczliwym wyborem - trzymać się mocno Braumina i zostać straconym albo zdradzić słowa i ducha Jojonaha.
Braumin nie był pewien, jaką drogę obraliby jego przyjaciele, gdyby nadszedł ten krytyczny moment. Pragnął wierzyć, że pozostali stanęliby przy nim, poddając się niegodziwemu osądowi Markwarta, tak jak zrobił to Jojonah. Pragnął wierzyć, że on również byłby wierny. Jednak na szczęście brat Francis zaproponował im trzecią możliwość i przynajmniej odwlókł w czasie ostateczny sprawdzian wiary.
Braumin Herde nie wątpił bowiem, że Markwart będzie ich ścigać, a jeśli ojciec przeor ich pochwyci, to z pewnością stracą życie.
Braumin stwierdził, że teraz musi zwrócić myśli ku drodze leżącej przed nimi i nadziejom na spotkanie tajemniczych przyjaciół Avelyna Desbrisa oraz znalezienie potwierdzenia tego wszystkiego, co mu było drogie.
Odszukał Rogera Bilingsbury’ego, który siedział sam po drugiej stronie obozu, rysując patykiem na ziemi. Nie był zaskoczony, zobaczywszy, że Roger narysował pobieżną mapę regionu, z kamyczkami przedstawiającymi St.-Mere-Abelle, Masur Delaval, Palmaris i jakieś inne punkty dalej na północy.
- Twój dom? - spytał Braumin, wskazując na nie.
- Caer Tinella - odparł Roger - i Landsdown. Dwie wioski na północnym skraju Honce-the-Bear. To w Caer Tinella po raz pierwszy spotkałem Elbryana znanego jako Nocny Ptak.
- Przyjaciela Bradwardena - powiedział Braumin.
- Nigdy nie spotkałem centaura - przyznał Roger. - Choć widziałem go raz, przywiązanego z tyłu poruszającej się szybko karawany, zmierzającej na południe ku Palmaris.
Braumin Herde skinął głową. Był częścią tej karawany, wracającej z wyprawy do góry Aidy. - Czy ten Nocny Ptak jest uczniem Avelyna Desbrisa? - spytał.
- Był przyjacielem Avelyna - odpowiedział Roger. - Ale tak naprawdę to jego towarzyszka, Jilseponie - nazywa ją Pony - jest prawdziwą uczennicą mnicha. Nikt inny w całym świecie nie potrafi przywołać potężniejszej magii.
Braumin spojrzał na niego sceptycznie.
- Rozumiem wątpliwości kogoś, kto spędził większość swego życia w opactwie - odparł spokojnie Roger - ale sam się przekonasz.
Braumin bardzo tego chciał. Nie mógł się doczekać, aby spotkać tę kobietę, uczennicę Avelyna.
Wówczas przyszedł brat Dellman, wyglądający na odprężonego w porównaniu z pozostałymi. Przykucnął, aby przyjrzeć się mapie Rogera.
- Jak daleko od Palmaris znajdują się te dwie wioski? - spytał Braumin.
- Tydzień ostrego marszu - odparł Roger.
- Czy tam znajdziemy przyjaciół Jojonaha? - wtrącił Dellman.
Roger wzruszył ramionami i potrząsnął głową. - Jeśli utrzymała się dobra pogoda, mogli już wyjechać do swego pierwotnego domu, w Dundalis, w Leśnej Krainie. - Mówiąc to, wskazał na mapę, na miejsce na północ od Caer Tinella.
- Zatem jeszcze tydzień? - spytał Dellman.
- Przynajmniej - odparł Roger. - Dundalis leży w takiej samej odległości na północ od Caer Tinella jak Palmaris na południe. Istnieje tylko jedna droga na północ od Cear Tinella - niezbyt dobra droga - i nie wiem, czy jest przejezdna. Nawet przed pojawieniem się potworów i daktyla uważano drogę do Leśnej Krainy za niebezpieczną.
- Jeśli tam można znaleźć Nocnego Ptaka i Jilseponie, to tam się udamy - oświadczył Braumin.
- Chcę ich odnaleźć równie mocno jak wy - zapewnił go Roger - ale możemy się jedynie domyślać, gdzie oni są. Uciekają przed kościołem abellikańskim, a to nie jest błaha sprawa. Mogą znajdować się na północy lub w Palmaris. Domyślam się, że przynajmniej Bradwarden rzeczywiście powrócił na północ, bowiem centaura niełatwo byłoby ukryć na ulicach miasta!
Wywołało to uśmiech na twarzy Braumina, ale Dellman rozejrzał się wokół. - Czy powinniśmy o tym otwarcie rozmawiać? - spytał nerwowo.
- Czy obawiasz się, że mogą odwiedzić nas duchy? - spytał Braumin.
- Możliwe, że Francis skontaktował nas z Rogerem, a potem wypuścił z St.-Mere-Abelle, żeby mógł śledzić nasze ruchy i odnaleźć tych dwoje przyjaciół Avelyna - wyjaśnił Dellman.
To sprawiło, że Roger zmarszczył brwi, lecz Braumin zachował spokój. - Ufam Francisowi w tej sprawie - odparł. - Nie wiem czemu. Z pewnością nie dał mi poprzednio powodów, aby mu ufać, ale tym razem wydawał się być szczery.
- Udawałby, gdyby pracował jako człowiek Markwarta - powiedział Dellman.
Braumin Herde potrząsnął głową. - Ojciec przeor mógłby osiągnąć to, czego się obawiasz, posługując się samym Rogerem. A właściwie to byłby to prostszy sposób, bowiem Roger, nie będąc biegły w posługiwaniu się klejnotami, nigdy nie podejrzewałby, że mnisi mogą go śledzić duchowo.
Dellman uśmiechnął się, akceptując to.
- A jeśli chodzi o Francisa - ciągnął Braumin - to wierzę, że jego opowieść o wybaczeniu mistrza Jojonaha była prawdziwa. Mistrza Jojonaha wywlekano z Kolegium Przeorów obok niego i łagodny mistrz Jojonah z pewnością mu przebaczył.
- Czy nie o to chodzi w naszej religii? - wtrącił się brat Dellman.
Braumin skinął głową. - Toteż - dodał - przyglądanie się jak mistrz Jojonah ginie w straszny sposób, było dla brata Francisa bolesne. Może zatrzęsło to posadami jego świata.
- Twoje uwagi są słuszne, ale twoje wnioski... - odparł Dellman, potrząsając głową. - Francis nienawidził mistrza Jojonaha. Było to dla nas oczywiste podczas naszej podróży ku Aidzie. I jak sądzę, ciebie nienawidzi jeszcze bardziej.
- Być może siebie nienawidzi najbardziej - odpowiedział Braumin, wpatrując się w pustą noc, będąc pewnym, że jest ona pusta.
Brat Dellman podążył wzrokiem za jego spojrzeniem, w ciemność. Nie był tak pewien jak Braumin, ale, tak naprawdę, to nie miało to znaczenia. Wszyscy wiedzieli, że ojciec przeor straciłby ich, gdyby zostali, albo zmusiłby do straszliwych wyznań i odwołania tego, co powtarzali - ich ciała za cenę dusz. Koniec byłby ten sam, czy Markwart pochwyciłby ich w drodze, czy spadłby na nich w St.-Mere-Abelle.
Dellman i pozostali mogli tylko mieć nadzieję, że przedstawiona przez Braumina ocena Francisa jest właściwa.

* * *

Mistrz Theorelle Engress był zapewne najbardziej dobrotliwym i łagodnym mnichem, jakiego brat Francis kiedykolwiek znał. Pełen skromności, Engress był w wieku Markwarta i mieszkał w St.-Mere-Abelle od ponad pięćdziesięciu lat. Nie był ambitnym mężczyzną, osiągnął swoją rangę jedynie przez wzgląd na długowieczność, a nie jakieś wielkie czyny. Pokorny i dobroduszny, wielce szanowany przez wszystkich mnichów St.-Mere-Abelle i cały zakon abellikański, Engress zajmował się cicho swoimi codziennymi obowiązkami, nigdy nie odzywając się nie pytany. Szeptano, iż zmartwił się procesem i egzekucją Jojonaha, ale, jak we wszystkich innych sprawach, zachowywał swoje poglądy dla siebie, oponując tylko wówczas, gdy uznał to za konieczne - tak jak w sprawie przedwczesnego awansu brata Francisa do rangi immakulata.
Może dlatego brat Francis znalazł się przed drzwiami łagodnego mistrza późno tej samej nocy, której wyprowadził spiskowców z St.-Mere-Abelle.
Mistrz Engress, ubrany w koszulę nocną, nie okazał żadnego zaskoczenia, kiedy otworzył drzwi i zobaczył Francisa stojącego w korytarzu. - Tak, bracie? - spytał uprzejmie, uśmiechając się ze spokojem, choć widać było, że Francis przerwał mu sen.
Francis spojrzał na mężczyznę, stojąc jak odrętwiały.
- Jakieś kłopoty? - ponaglił go mistrz. - Może ojciec przeor? Czy chce mnie widzieć?
- Nie on, mistrzu - powiedział Francis i przełknął z trudem ślinę. - Ja.
Engress spędził długą chwilę, przypatrując się Francisowi. Nie było tajemnicą, że po cichu przeciwstawiał się awansowi Francisa na immakulata, a ostatnio rozmawiał także z ojcem przeorem, sprzeciwiając się wyraźnie widocznym planom Markwarta, aby wynieść młodego mnicha do rangi mistrza. A potem Engress zrobił krok w tył i zaprosił Francisa do swojej komnaty.
Francis usiadł na krześle obok małego nocnego stolika, westchnął głęboko i oparł brodę na dłoni.
- Nie ma to nic wspólnego z twoimi kwalifikacjami, rozumiesz - rzekł do niego mistrz Engress - ani z twoim charakterem.
Francis spojrzał na starca z zakłopotanym wyrazem twarzy, w jego łagodne oczy, głębokie mądrością, na grzywę miękkich, gęstych, siwych włosów - tak inną od świeżo ogolonej głowy Markwarta! - Nie - wyjaśnił. - Nie chodzi tu o moją rangę ani o awans, jaki otrzymałem, czy też mam wkrótce otrzymać. Nie ma to nic wspólnego z hierarchią ani polityką St.-Mere-Abelle. Chodzi tu... o mnie.
Na początku Engress przyglądał się z podejrzliwością zaskakującemu młodzieńcowi. Jednak doszedł do wniosku, że nie jest to żadna sztuczka Francisa, mająca na celu zapewnienie sobie awansu, bowiem łagodny mistrz usiadł na krześle naprzeciwko strapionego mnicha, a nawet położył swoje stare, wyschłe dłonie na dłoniach Francisa.
- Jesteś strapiony, bracie - rzekł Engress. - Zrzuć, proszę, swój ciężar.
Francis podniósł na niego wzrok, wpatrzył się głęboko w te mądre, ciemne oczy. - Chciałbym wyrazić skruchę - powiedział.
Zaskoczenie Engressa było widoczne. - Czy ojciec przeor nie byłby bardziej odpowiedni do rozgrzeszenia cię? - spytał spokojnie. - W końcu to on jest twoim mentorem...
- W pewnych sprawach, owszem - przerwał Francis - ale nie w tej.
- Mów zatem, bracie - rzekł z życzliwością Engress. - Oczywiście, że chętnie obdarzę cię błogosławieństwem, jeśli naprawdę wyrażasz skruchę.
Francis skinął głową, a potem znowu zamilkł, szukając właściwych słów. Szybko jednak przekonał się, że nie było na to odpowiednich słów. - Zabiłem człowieka - wyrzucił z siebie. Siedzenie prosto, gdy się do tego przyznawał, wymagało od niego każdej odrobiny siły.
Engressowi oczy się rozszerzyły, lecz on również panował nad swoimi emocjami. - Masz na myśli, że twoje działanie przyczyniło się do śmierci człowieka.
- Mam na myśli to, że uderzyłem człowieka i w wyniku tego ciosu on zmarł - powiedział Francis. Przebiegł przez niego dreszcz, przygryzł wargę, aby powstrzymać drżenie. - W drodze - wyjaśnił - wracając ze Św. Skarbu. To ja uderzyłem młodszego Chilichunka - Grady`ego.
- Słyszałem o tym - odparł - choć mówiono mi, że Grady Chilichunk zmarł jedynie w wyniku trudów podróży.
- Zmarł, ponieważ ja go uderzyłem... mocno - powiedział Francis. - Nie zamierzałem tego zrobić - a przynajmniej nie zamierzałem go zabić. - A potem Francis wylał z siebie całą historię, było to wielkie oczyszczenie. Opowiedział Engressowi o tym, jak Grady pluł na ojca przeora i o tym, jak on, Francis, chciał tylko bronić ojca przeora, tylko domagał się od Grady`ego szacunku.
Engress zachował spokój, a nawet zapewniał Francisa w wielu miejscach opowiadania, że zbrodnie przeciwko Bogu popełniane są sercem, a nie ciałem, toteż, jeśli to rzeczywiście był wypadek, to Francis mógł uspokoić swoje sumienie.
Jednak trawiony zgryzotami Francis nie zatrzymał się na tym. Opowiedział o Jojonahu i o Kolegium Przeorów, o tym, jak Jojonah przebaczył mu, zanim został wywleczony na śmierć. I ponownie mistrz Engress był spokojny i wybaczający, lecz Francis wciąż jeszcze nie skończył. Opowiedział Engressowi o Brauminie Herde i pozostałych heretykach.
- Pozwoliłem im odejść, mistrzu - przyznał Francis. - Postąpiłem wbrew życzeniom ojca przeora Markwarta i pokazałem Brauminowi drogę ucieczki.
- A dlaczegóż zrobiłeś coś takiego? - spytał Engress, wyraźnie oszołomiony i zaintrygowany.
Francis potrząsnął głową, bowiem nie odpowiedział na to pytanie nawet przed sobą samym. - Nie chciałem, żeby zginęli - przyznał. - Wydaje się to tak brutalne - zbyt brutalne! - kara za błędy w osądzie.
- Ojciec przeor nie będzie tolerował żadnej herezji - argumentował mistrz Engress. - Zakon abellikański ma długą tradycję tolerancji, ale rzadko obejmuje ona tych, którzy zagrażają samej osnowie zakonu.
- I to mnie boli - wyjaśnił Francis - bowiem rozumiem wagę utrzymywania bezpieczeństwa i jedności zakonu. Zgadzam się z ojcem przeorem, a nawet gdybym się nie zgadzał, to bym się mu nie sprzeciwiał! Nigdy bym tego nie zrobił.
- Ale nie mogłeś znieść przyglądania się kolejnym egzekucjom swoich współbraci mnichów - stwierdził Engress.
Francis nie miał na to odpowiedzi.
- Czy uważasz, że to, co zrobiłeś, było złe?
- Który czyn masz na myśli? - spytał Francis.
- O tym to już ty sam masz zdecydować - odparł mistrz Engress. - Przyszedłeś tu prosić o rozgrzeszenie i ci je dam, ale tylko wówczas, gdy powiesz mi, za co wyrażasz skruchę.
Francis uniósł ręce, całkowicie zagubiony. - Opowiedziałem moją historię w całości - powiedział.
- Rzeczywiście - zgodził się Engress - lecz twoja opowieść pokazuje zmianę postępowania przypominającą ruch wahadła. Dla ojca przeora, przeciwko ojcu przeorowi.
- I czy to ma być miarą zbrodni przeciwko Bogu?
- I znowu, mój bracie, to ty musisz zdecydować. Jeśli przyszedłeś tu, prosząc o wybaczenie twego postępowania przeciwko ojcu przeorowi Markwartowi, to obawiam się, że mówisz do niewłaściwego człowieka. Będziesz musiał błagać ojca przeora o wybaczenie, bowiem nie mogę przemawiać za niego, chyba że w swym sercu uważasz te czyny za zbrodnie wymierzone przeciwko Bogu. Jeśli przyszedłeś szukać wybaczenia za swoje postępowanie na drodze, to, tak jak Jojonah, obdarzam cię błogosławieństwem, widać bowiem wyraźnie, że naprawdę żałujesz tych czynów i nie jesteś w pełni winny. Jeśli przyszedłeś, odczuwając skruchę za swoje postępowanie w sprawie Braumina Herdego, to muszę poprosić cię, abyś wrócił, kiedy zdecydujesz, czy te czyny były rzeczywiście zbrodnią przeciwko Bogu, a jeśli tak, to czy wynikały one ze złych zamiarów, czy z tchórzostwa?
Brat Francis siedział w milczeniu przez dłuższą chwilę, starając się przyswoić sobie to, co powiedział Engress, i starając się zdecydować, jakie były powody każdego z tych czynów. Wreszcie, zbyt skonfundowany, by rozstrzygnąć to tutaj, spojrzał bezradnie na mistrza Engressa. - Za napaść na Grady`ego Chilichunka - rzekł cicho, było to jedyne pytanie, na które mógł szczerze odpowiedzieć.
- Zostało ci to już wybaczone - odparł mistrz Engress, podnosząc się ze swego siedzenia i pomagając także wstać Francisowi. - Niech zatem twe serce uwolni się od tego ciężaru. Jeśli stwierdzisz, że są jeszcze jakieś ciężary, których chcesz się pozbyć, to wróć, aby ze mną porozmawiać. Pospiesz się jednak ze znajdowaniem prawdy w swym sercu, młody bracie - powiedział uśmiechając się - jestem starym, starym człowiekiem i mogę odejść z tego świata, zanim dojdziesz ze sobą do ładu!
Poklepał Francisa po plecach i wyprowadził na korytarz, a potem zaczął zamykać drzwi.
- Ufam, iż pozostanie to w tajemnicy - rzekł Francis, odwracając się do Engressa.
Engress zapewnił go - Jest to święte błogosławieństwo, pakt między tobą a Bogiem. Nie mogę o tym mówić, bowiem śmiertelnik, mistrz Engress, nie był nawet obecny przy twoim wyznaniu.
Francis skinął głową i odszedł.
Engress stał w drzwiach i przyglądał się mu, aż zniknął za zakrętem korytarza. Starzec stał tam, oszołomiony informacjami otrzymanymi od Francisa. Odegrał doskonale swoją rolę w błogosławieństwie, z dystansem i spokojnie, oczy i uszy Boga.
Prawie doskonale, przyznał Engress po paru chwilach. Pomyślał, że po śmierci Grady`ego Chilichunka potrzebne były czyny zadośćuczyniające, metoda wyrażania skruchy i odpłacania społeczeństwu. Engress zbeształ się teraz i przyrzekł wypełnić własne czyny zadośćuczyniające, bowiem nie zalecił żadnych bratu Francisowi z praktycznego powodu, nie chcąc przyciągać uwagi do tego spotkania. Gdyby ojciec przeor Markwart, który zawsze trzymał Francisa u boku, zobaczył, że mnich wypełnia czyny zadośćuczyniające, to mógł zadać wiele groźnych pytań. Engress nie postąpił dokładnie tak, jak wymagała jego religia, i martwiło go to, jak zawsze gdy pragmatyzm brał górę nad czystą praktyką religijną.
A teraz miał kolejny kłopot, chociaż bowiem mnich Engress nie wyjawiłby nikomu tego, co powiedział mu Francis, to człowiek Engress był zaszokowany. I pomyśleć, że w St.-Mere-Abelle zawiązał się taki spisek! Pomyśleć, że młodzi bracia zakonu abellikańskiego, każdy z nich będący dobrym człowiekiem, spotykali się na osobności, aby kwestionować decyzje ojca przeora, a może nawet spiskować przeciwko niemu!
A mimo to, biorąc pod uwagę wojnę, wydarzenia w Św. Skarbie i lochach St.-Mere-Abelle, a przede wszystkim okropną egzekucję mistrza Jojonaha, Engress rozumiał, że ludzie czystego sumienia skupiali się, aby przeciwstawić się samemu zakonowi. Engress był przyjacielem Jojonaha i choć nie miał dowodów, aby odrzucić oskarżenia, jakie wysunął przeciwko niemu Markwart, to w swym sercu nie mógł pogodzić obrazu Jojonaha, jakiego znał, z heretykiem, jakim nazwał go Markwart.
- Za mocno ściskasz władzę, Dalebercie Markwarcie - wyszeptał stary mnich. - Toteż wielu wyznawców wymyka ci się spomiędzy palców.
Czując się naprawdę bardzo znużony i stary, mistrz Theorelle Engress zamknął drzwi. Uklęknął obok łóżka i pomodlił się o przewodnictwo.
A potem pomodlił się za brata Francisa.
Potem zaś za brata Braumina i jego towarzyszy.

* * *

- Odejście Jilseponie ciąży mocno nam wszystkim - rzekł ponuro Tomas - tak jak odjazd Shamusa Kilronneya i jego dobrych żołnierzy. Jednak żadne z tych wydarzeń nie zmieniło oczywiście celu naszej podróży, zwłaszcza od kiedy oświadczyłeś, że będziesz nam towarzyszył.
- Rzeczywiście będę - odparł strażnik, wzdychając głęboko. Był bliski frustracji, bowiem Tomas już od paru minut krążył wokół głównej kwestii, ostrożnie wyczuwając nastawienie Elbryana.
- I pogoda jest sprzyjająca - ciągnął Tomas - poza tą jedną burzą. I nawet śniegi szybko stopniały.
Elbryan potrząsnął głową i spojrzał na Tomasa z miną wyraźnie mówiącą, że powinien wreszcie przejść do sedna!
- Niektórzy szepczą, że powinniśmy rozpocząć naszą podróż - przyznał wreszcie potężny mężczyzna i nie było to niespodzianką dla strażnika. - Mówią, że już dotarlibyśmy do Dundalis i zbudowali schronienie, gdybyśmy wyruszyli, jak tylko Comli i pozostali ofiarowali zapasy.
Strażnik zaśmiał się, było to bowiem łatwe to przewidzenia po fakcie. Rzeczywiście, dawno temu dotarliby do Dundalis i, chyba że spotkaliby wiele potworów zagradzających im drogę, wznieśliby wystarczająco wiele schronień i nagromadzili wystarczająco dużo drewna opałowego, aby przetrwać najostrzejszą zimę. Nie mogli jednak wiedzieć, że dobra pogoda się utrzyma. Zimowe burze często napływały nad wybrzeże, zatrzymując się na długo w Zatoce Corony, nanosząc wiele cali deszczu ze śniegiem w regionach przybrzeżnych i wiele stóp śniegu wewnątrz lądu. Elbryan, który spędził większość życia w tym regionie, wiedział, że gdyby burza złapała karawanę Tomasa w drodze, to tych niewielu, którzy by przeżyli, zostałoby zmuszonych do zawrócenia do Caer Tinella.
- Ziemia prawie zamarzła - argumentował Tomas - i jest wolna od śniegu.
- Przynajmniej tutaj - rzekł strażnik. - Nie wiemy, co możemy znaleźć sto mil na północ.
- Zapewne to samo - odparł bez wahania Tomas. - Sam to przyznałeś.
Elbryan skinął głową, przyznając mu rację. Wraz z Juravielem i Bradwardenem nie znaleźli żadnych oznak wskazujących na to, że na północy panowała niepogoda.
- I jeśli zaczekamy aż do Bafwaya, to najpewniej koła naszych wozów będą tonąć w wiosennym błocie - ciągnął Tomas.
- A jeśli wyruszymy teraz i podniesie się przeciwko nam wielka burza? - spytał bez ogródek Elbryan.
- A skąd wiadomo, że taka burza nie zaskoczy nas nawet wiosną? - odparował Tomas.
Elbryan chciał się sprzeczać, chciał przypomnieć mężczyźnie, że wiosenne burze, nieważne jak głęboki przynosiły śnieg, rzadko bywały równie niebezpieczne jak burze zimowe, ponieważ wkrótce po wiosennej burzy niemal zawsze robiło się ciepło i stopa śniegu topniała w ciągu kilku godzin. Strażnik zdawał sobie sprawę, że Tomas i pozostali powinni obawiać się nie tylko śniegu, bowiem temperatura w zimie mogła gwałtownie spaść, pozostawiając człowieka zamarzniętego na ziemi, nawet jeśli sama ziemia nie była pokryta śniegiem.
- Gdybyśmy wyruszyli po pierwszej burzy w tej porze roku, jedynej burzy - ciągnął Tomas - osiedlilibyśmy się już wygodnie w Dundalis. Myślę sobie, tak jak wielu innych, że warto teraz spróbować. Pogoda się utrzymuje i nie wygląda na to, aby miała się zmienić. Gdy ziemia twarda i poprowadzi nas Nocny Ptak, możemy znaleźć się w Dundalis w przeciągu tygodnia, przywożąc ze sobą dość drewna, żeby zbudować kilka schronień i jeszcze zostanie sporo do ogrzania się przed kąsającą zimą, jeśli miałaby nadejść.
Elbryan wpatrzył się uważnie w mężczyznę. Miał wiele praktycznych argumentów przeciwko słowom Tomasa. Wiedział jednak, że spłyną one jak woda po kaczce i tak naprawdę to wcale nie był pewien, czy chce odwodzić Tomasa od jego zamiaru.
Nie tym razem.
Pony odjechała, a on tylko chciał znaleźć się z powrotem w jej ramionach. Może jeśli spełni pragnienie Tomasa i poprowadzi ich teraz do Dundalis, przed końcem Decambria i początkiem miesiąca Progos, to pozbędzie się odpowiedzialności za karawanę na długo przed końcem zimy. Strażnik uśmiechnął się, wyobrażając sobie, jak zaskoczy Pony w Palmaris przed początkiem wiosny.
Ten uśmiech zniknął, kiedy spojrzał na Tomasa, obawiając się, że zgadza się tylko z egoistycznych pobudek, może z krzywdą dla tych śmiałych dusz, które wyruszą w podróż na północ.
Jednak tak naprawdę tego samego ranka zarówno Bradwarden, jak i Juraviel, przedstawiali Elbryanowi podobne argumenty za wyruszeniem na północ od razu, wszyscy bowiem zdawali sobie sprawę, że Tomas poprosił go o rozmowę właśnie w tym celu.
- Rozumiesz, że niczego nie mogę zagwarantować? - spytał strażnik.
Tomas uśmiechnął się szeroko.
- Jeśli złapie nas burza...
- Jesteśmy twardsi, niż sądzisz - odparł Tomas.
Strażnik westchnął głęboko, z rezygnacją, a Tomas zaśmiał się na to serdecznie.
- Niczego nie mogę zagwarantować - powtórzył z powagą Elbryan. - Sądzę, że możemy odnaleźć i zniszczyć albo uniknąć wszelkich potworów, lecz nie mogę stwierdzić tego samego, jeśli chodzi o kaprysy natury.
- Pogoda pozostanie dobra i zachęcająca do jazdy - zapewnił go Tomas. - Czuję to w moich starych kościach.
Elbryan skinął głową i wypowiedział słowa, na które Tomas Gingerwart i tak wielu innych czekało przez tak wiele dni - Pakujcie się.


Dodano: 2006-10-25 13:40:04
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS