NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

McDonald, Ian - "Hopelandia"

Ukazały się

Kingfisher, T. - "Cierń"


 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

 Pilipiuk, Andrzej - "Czasy, które nadejdą"

 Szmidt, Robert J. - "Szczury Wrocławia. Dzielnica"

 Bordage, Pierre - "Paryż. Lewy brzeg"

Linki

Salvatore, R. A. - "Apostoł Demona"
Wydawnictwo: Isa
Cykl: Salvatore, R. A. - "Wojny Demona"
Data wydania: 2001
ISBN: 83-87376-66-3
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 640
Tom cyklu: 3



Salvatore, R. A. - "Apostoł Demona"#3

ROZDZIAŁ 3

PRYWATNE UCIECHY
- Nie powiedziałaś mu - rzekł Belli`mar Juraviel do Pony.
- Istnieje na to czas i miejsce i nie sądzę, aby moment przed bitwą był odpowiedni - odparła szorstko Pony, choć Juraviel tylko stwierdził fakt, a w tonie jego głosu nie było ani śladu oskarżenia.
Pony zamierzała mówić dalej, głównie po to, aby powiedzieć elfowi, że to nie jego sprawa, lecz błyskawica rozdarła zachmurzone niebo i kobieta drgnęła przestraszona. Czarne chmury kotłowały się nad ich głowami w późnojesiennej burzy.
- To dziecko jest tak samo Elbryana, jak i twoje - powiedział spokojnie elf, gdy zagrzmiało. - Elbryan ma prawo wiedzieć, zanim zostanie rozegrana bitwa.
- Powiem mu, kiedy sama zechcę - odparowała Pony.
- Powiadomiłaś go, że zamierzasz udać się do Palmaris, a nie do Dundalis? - zapytał Juraviel.
Pony skinęła głową i przymknęła oczy. Kiedy Juraviel zostawił ją z Elbryanem wcześniej tego dnia, wyjaśniła strażnikowi, że odczuwa potrzebę powrotu do Palmaris, dowiedzenia się o los Rogera i sprawdzenia, jak miewa się Belster w Gospodzie u Kamrata. Powiedziała Elbryanowi, że musi pozbyć się tego żalu, a jedynie odwiedziny w tych miejscach, jak sądziła, pozwolą jej to osiągnąć.
Elbryan nie przyjął tego dobrze. Przywołanie teraz jego obrazu - oczu pełnych konfuzji, bólu i obawy o nią -mocno ją zabolało.
- I powiesz mu o dziecku, zanim odejdziesz? - naciskał Juraviel.
- A wtedy on zostawi karawanę udającą się do Dundalis - odparła sarkastycznie Pony. - Zapomni o stojącym przed nim zadaniu i zamiast tego będzie spędzał dnie u mojego boku, zaspokajając potrzeby, których nie mam.
Juraviel wycofał się trochę i złapał delikatnymi palcami za drobną brodę, przyglądając się jej.
- Elbryan i ja będziemy już wkrótce z powrotem razem - wyjaśniła Pony uspokajającym głosem. Rozumiała troskę elfa o nią i jej związek z Elbryanem. Juraviel był ich dobrym przyjacielem i widok jego strapienia przypominał jedynie Pony o tym, że musi się dobrze zastanowić nad tymi bardzo ważnymi decyzjami.
- Dziecko urodzi się dopiero na przełomie wiosny i lata - ciągnęła Pony. - Da to Elbryanowi mnóstwo czasu...
- Będzie miał jeszcze więcej czasu, jeśli powie mu się teraz - przerwał Juraviel.
- Nie wiem, czy dziecko przeżyje - powiedziała Pony.
- Biorąc pod uwagę twoją moc w posługiwaniu się klejnotami, jest mało prawdopodobne, aby dziecku stała się krzywda - odparł Juraviel.
- Moc - zadrwiła Pony. - Tak, moc, która sprawia, że stoję na szczycie grani i przyglądam się, jak inni toczą bitwy.
- Nie umniejszaj swoich zasług jako uzdrowicielki - zaoponował Juraviel.
Pony jednak odwróciła się, nie słuchając prawie wcale. Musieli z Elbryanem zachować w tajemnicy to, że posługiwała się kamieniami, zwłaszcza teraz, kiedy przybył garnizon żołnierzy z Palmaris. Mimo że służąca władzy świeckiej Królewska Straż była jedyną siłą państwową w regionie, to Pony mądrze ograniczyła publiczne posługiwanie się kamieniami. Wcześniej czy później dotrą tak daleko na północ wieści, że uciekają z Elbryanem przed kościołem. Pony posługiwała się kamieniami tylko do uzdrawiania rannych w walce, ale nawet wówczas stosowała lecznicze maści i bandaże jako przykrywkę, sekretnie kończąc zadanie przy pomocy hematytu. Jak na ironię, ta biegłość w uzdrawianiu zatrzymywała Pony na tyłach pola bitwy w trakcie walki. Kapitan Kilronney był przekonany, iż jest zbyt cenna, aby ryzykować życiem. A będąc w paskudnym nastroju i odczuwając niemalże desperackie pragnieniem zemsty, Pony nie była zadowolona ze swojej roli.
- A czy ja odgrywam jakąś większą rolę? - spytał elf. - Nie mogę się odsłonić przed Królewską Strażą, toteż jestem odsunięty na stanowisko osobistego zwiadowcy Nocnego Ptaka.
- A ty powtarzałeś, odkąd opuściliśmy góry koło Andur`Blough Inninness, że ta wojna nie jest sprawą Touel`alfar - odparowała gniewnie Pony.
- Ach, ale mali ludkowie zawsze mówią takie rzeczy - nadszedł z cieni znajomy głos. Na polankę wbiegł truchtem Bradwarden, ogromny centaur, i stanął obok tych dwojga. - Ale tak nie uważają, bo elfy tak naprawdę myślą, że wszystko na świecie to ich sprawa!
Pony nie mogła powstrzymać uśmiechu w odpowiedzi na uśmiech centaura. Chociaż Bradwarden potrafił być zaciekłym wrogiem, to jego twarz zdawała się zawsze promienieć pośród krzaczastej aureoli czarnych włosów i brody.
- Ach, moja mała Pony - ciągnął dalej - pewno, że słyszę twoje słowa frustracji. Przyglądałem się jednej walce po drugiej przeciwko tym śmierdzącym krasnoludom i goblinom i nie mogłem nawet podnieść maczugi!
- Wyglądasz bardzo charakterystycznie - rzekł sucho Juraviel.
- Sam byś chciał tak wyglądać - odparł centaur.
Juraviel zaśmiał się w odpowiedzi, a potem pożegnał się z nimi, wyjaśniając, że musi zameldować Elbryanowi o ostatnich ruchach bandy powrie.
- Krasnoludy tym razem ułatwiają nam sprawę - powiedział centaur do Pony, kiedy zostali sami.
- Widziałeś je?
- W jaskini w kamiennej kotlince, niecałe dwie mile na zachód od Caer Tinella - wyjaśnił Bradwarden. - Znam ja to miejsce dobrze i wiem, że jest tylko jedno wejście do tego ich wybranego zakątka. Myślę sobie, że krasnoludy nie postanowiły jeszcze, w którą stronę zamierzają iść. Niektóre bez wątpienia szukają okazji do walki, jako że powrie niemal zawsze szukają okazji do walki. Ale najpewniej myślą, że już najwyższy czas wracać do domu.
- Jak dobrze broniona jest ta jaskinia? - spytała Pony, a jej wzrok nieumyślnie skierował się ku zachodowi.
- Niezbyt dobrze, jeśli Nocny Ptak ich tam złapie - odparł centaur. - Krasnoludy wytrzymają oblężenie przez jakiś czas, zależnie od tego, ile jedzenia ze sobą przyniosły, ale się stamtąd nie wydostaną, jeśli Nocny Ptak i żołnierze ustawią się przed tą przeklętą dziurą. Myślę sobie, że krasnoludy nie planują zostać tam długo i nie wiedzą, że je zauważono. Juraviel powie Nocnemu Ptakowi, żeby uderzył na nie przed świtem.
- Do świtu jest jeszcze wiele godzin - zauważyła chytrze Pony, uśmiechając się do Bradwardena.
Centaur odpowiedział uśmiechem na uśmiech Pony. - Wydaje się, że możemy przynajmniej zamknąć te ohydne krasnoludy w ich dziurze - zgodził się.

* * *

Burza rozszalała się wkrótce po nadejściu świtu, a niesiony wiatrem deszcz podniósł mgłę kłębiącą się wokół nagich jak szkielety drzew, widok niczym z zaświatów, rozświetlany uderzeniami błyskawic. Duch Pony poruszał się z łatwością poprzez burzę, stanowiąc jedynie zawirowanie we mgle, niewidoczne dla żadnej śmiertelnej istoty. Okrążyła kilkakrotnie kotlinkę, którą wskazał Bradwarden, a nawet weszła do jaskini i naliczyła czterdzieści trzy powrie - większą grupę niż sądzili zwiadowcy - i potwierdziła słowa Bradwardena o tym, że istniało tylko jedno wyjście z tego miejsca. To jedno tylko wejście intrygowało ją, i zatrzymała się na chwilę pod jego łukiem, przyglądając się ciężkiemu nawisowi skalnemu z luźno trzymającymi się kamieniami. A potem wróciła do lasu. Znalazła na zewnątrz tylko pięć powrie, lecz nie była zaskoczona nieliczną strażą. Krasnoludy nie mogły się spodziewać natarcia jakiejś armii podczas szalejącej burzy.
Jej duch podryfował z powrotem do czekającego ciała, siedzącego w innej jaskini, odległej o parę mil. Bradwarden stał cierpliwie na straży przy wejściu, podczas gdy Szary Kamień, piękny i dobrze umięśniony koń Pony, stał nieruchomo w jaskini z położonymi po sobie uszami.
- Możemy dostać się do wejścia do jaskini przy minimalnym tylko oporze - oświadczyła.
Bradwarden odwrócił się na dźwięk jej głosu. Błyskawica uderzyła daleko za nim, na chwilę obrysowując kontury jego wielkiej, potężnej sylwetki. Szary Kamień zarżał i poruszył się nerwowo.
- Może będziesz chciała zostawić swojego konia - stwierdził centaur. - Ta noc jest trochę za bardzo niespokojna jak na niego.
Pony podniosła się i podeszła do ogiera, i pogłaskała jego umięśnioną szyję, starając się go uspokoić. - To nie jest znowu taki długi spacer - powiedziała.
- Ach, ależ zamiast tego pojedziesz na moim grzbiecie - zaproponował centaur. - A teraz powiedz mi, co widziałaś.
- Dwie grupki powrie, w każdej po dwa krasnoludy - wyjaśniła Pony. - Bardziej szukające schronienia niż wrogów. Obydwie grupki znajdują się około stu jardów od jaskini, jedna z lewej, druga z prawej strony. Piąty powrie siedzi pomiędzy skałami nad wejściem do jaskini.
- Odgłos burzy zagłuszy nasze pierwsze natarcie - rozumował Bradwarden.
- Dotrzemy aż do samego wejścia do jaskini, a one się nie zorientują - powiedziała Pony, uśmiechając się złośliwie. Kolejne uderzenie pioruna zagrzmiało w pogrążonym w nocnej ciemności lesie, odpowiednio podkreślając jej niebezpieczny nastrój.

* * *

Tupot kopyt rozbrzmiał w uszach spiętych wartowników powrie. Dwa powrie, które do tej pory były bardziej zajęte chowaniem się przed siekącym deszczem niż obowiązkami wartowników, ścisnęły mocniej swoją broń - małą kuszę i topór bojowy - i obeszły kępę drzew, usiłując zobaczyć coś w deszczu. Dostrzegły tylne nogi wielkiego konia i odetchnęły z pewną ulgą, kiedy zauważyły, że zwierzę nie miało ani jeźdźca, ani siodła.
- Dziki koń - wyszeptał jeden.
Drugi uniósł kuszę.
- Nie, nie strzelaj do niego! - wymruczał jego kompan. - Tylko go zranisz, a potem będzie go trzeba długo gonić. Walnę go porządnie w głowę, a potem będziemy jedli koninkę!
Dwa powrie poczęły się skradać jeden obok drugiego, uśmiechając się coraz szerzej, gdy zbliżały się do, widocznie niczego nie podejrzewającego, stworzenia. Nie mogły dostrzec głowy ani szyi konia, bowiem był pochylony do przodu, z głową skrytą w zaroślach. Kolejne uderzenie błyskawicy rozdarło niebo jasnym błyskiem, a za nim nadszedł grzmot, od którego zadrżała ziemia.
Dwa krasnoludy podskoczyły, kiedy centaur nagle wycofał się zarośli, zrzucając koc, którym się posłużył, aby przykryć górę torsu.
Jedną ręką Bradwarden chwycił najbliższego powrie - tego z kuszą - za głowę i podniósł krasnoluda z ziemi. Centaur następnie upuścił go, grzmocąc przewracającego się krasnoluda ogromną maczugą i posyłając na kilkanaście stóp w powietrze.
Drugi powrie zareagował szybko, rzucając się i waląc centaura w żebra swoim toporem, a cios ten przedostał się przez obronę Bradwardena i trafił go dość mocno.
Jednakże potężny Bradwarden, rozwścieczony tym, że ta dwójka rozmawiała o jedzeniu koniny, zignorował ten cios. Okręcił się, unosząc maczugę. - Wy koniojady goblińskie! - ryknął. A potem maczuga spadła prosto na czerwony od krwi beret powrie i wyrżnęła krasnoluda tak mocno, że pod stworzeniem ugięły się nogi i dał się słyszeć głośny trzask pękających kolan i kostek. Topór bojowy upadł na ziemię, a ramiona powrie dziwnie zadrgały kilka razy. A potem ciało krasnoluda po prostu zgięło się wpół.
Jęk dochodzący z boku ostrzegł Bradwardena, że pierwszy krasnolud nie jest całkiem martwy. Centaur ruszył ku niemu, ale zatrzymał się i przeciągnął. Mięśnie z boku klatki piersiowej, tam gdzie uderzył go powrie, naprężały się wraz z pojawiającą się wokół siniaka opuchlizną, a Bradwarden obawiał się, że ten cios mógł mu złamać żebro albo i dwa. Dopiero wtedy, spoglądając w dół, Bradwarden zdał sobie sprawę, że ma tam również dosyć poważne rozcięcie, a z boku spływa mu krew.
Ten widok rozgniewał go jeszcze bardziej. Szacunek, jaki żywił dla twardych powrie, wzrósł, gdy zbliżał się do pierwszej ofiary, bowiem mały paskudnik podniósł się z trudem na nogi i bardzo się starał zająć obronną postawę.
Bradwarden stratował krasnoluda, wbijając go w ziemię, i na odchodnym wymierzył mu kilka porządnych kopniaków w głowę.
Jednak powrie znów się podniósł.
Bradwarden był bardziej rozbawiony niż zmartwiony. Natarł mocno, maczuga śmignęła szybko, przewracając krasnoluda, aż ten się poturlał, a potem centaur ruszył za nim i stratował na dobre.

* * *

Pony zbliżała się do dwóch krasnoludów znajdujących się w lesie po prawej stronie od wejścia do jaskini o wiele bardziej ostrożnie. Posłużyła się ponownie kamieniem duszy, aby wyjść z ciała i ustalić ich położenie. Każdy z nich przysiadł na niskiej gałęzi, wśród drzew, w odległości około dziesięciu jardów od siebie, tak jak siedział podczas jej pierwszej wyprawy zwiadowczej. Pozwoliła sobie zatrzymać się, aż stała się pewna, że powrie nie poruszą się w najbliższej przyszłości. Przyjrzała się także broni i rzeczom, które miały. Z zadowoleniem zauważyła, że żaden nie miał kuszy. Jeden nosił miecz w pochwie na biodrze, podczas gdy drugi trzymał w ramionach pałkę.
Duch Pony szybko zbadał okolicę, a potem wrócił do swojej cielesnej postaci. Kobieta wiedziała, że mogła usunąć tych dwóch cicho i skutecznie przy pomocy klejnotów, ale nie zdecydowała się na takie posunięcie, pragnąc posłużyć się Obrońcą. Mimo sugestii Bradwardena przyjechała na Szarym Kamieniu, ale zostawiła go spętanego w osłoniętym lasku sosnowym niedaleko stąd. Noc była po prostu zbyt niespokojna, aby zaufać zachowaniu konia, toteż szła teraz, wykorzystując wiatr i niemalże ciągle rozbrzmiewający grzmot, aby ukryć wydawane dźwięki.
Gdy rozpoznała drzewa, na których, jak wiedziała, znajdowały się powrie, zatrzymała się i przykucnęła obok grubego wiązu. Za kilka minut dostrzeże ciemne sylwetki skulonych krasnoludów. Dobyła Obrońcy, magicznego miecza, który kiedyś należał do Connora Bildeborougha. Jego jelec wysadzany był magnetytami-magnesami, a Pony trzymała również jeden w wolnej ręce. Krok po kroku podkradała się z prawej do krasnoluda, tego z mieczem.
- Hej, wracaj na swoją pozycję! - warknął do niej powrie, kiedy znalazła się zaledwie o jard od niego, wyraźnie biorąc ją za swojego kompana.
Pony dźgnęła do góry, a Obrońca wbił się głęboko w nogę powrie.
Krasnolud zeskoczył w dół, tnąc mieczem, ale Pony już się wycofywała, machając Obrońcą i zwracając się ku drugiemu powrie, gdy ten zeskakiwał ze swojej grzędy.
Powrie dzierżący miecz zaatakował ostro, miecz ciął szaleńczym łukiem, a Pony cofnęła się na lewo, zaś Obrońca tylko od czasu do czasu spotykał się z wywijającą szaleńczo klingą powrie. Poprzez magnes skupiła swój umysł na metalowym kołnierzu, który nosił drugi powrie, na srebrnej czaszce umiejscowionej na środku szyi.
Zza drzewa wyszedł drugi powrie, rycząc radośnie, z pałką uniesioną nad głową. W górę powędrowała także ręka Pony, gdy rozczapierzyła palce i posłała swoją magiczną moc ku magnetytowi.
Nagle dało się słyszeć trzaśnięcie, a potem następne i dzierżący pałkę krasnolud zatoczył się do tyłu, a jego ryki przeszły w bełkot, gdy z gardła wytrysnęła mu szkarłatna mgła.
- Hej, czarownico! - zakrzyknął pierwszy powrie, szarżując przed siebie.
Teraz Pony się odwróciła, wciąż prowadząc obronę przy pomocy paru obrotów i zwrotów, pozwalając krasnoludowi wyładować gniew, z łatwością parując albo po prostu unikając zamachów jego krótszej klingi. Powrie rzucił się na nią, a jego klinga cięła ukośnie ku dołowi.
Pony przerzuciła Obrońcę do lewej ręki i uniosła go szybko, zatrzymując miecz krasnoluda. A potem skrętem nadgarstka przerzuciła swoją klingę nad nim, a później pod spodem klingi krasnoluda. Drugi skręt nadgarstka ustawił jej miecz prosto i Pony rzuciła się do przodu, dźgając krasnoluda w bark. Przerzuciła miecz z powrotem do prawej ręki i obróciła się w lewo, a Obrońca uderzył mocno w klingę upartego powrie.
Kobieta zatrzymała się w pół obrotu, nagle robiąc krok do przodu prawą nogą, zagłębiając swój miecz w brzuchu krasnoluda. Wyciągnęła go, gdy krasnolud zawył i zgiął się wpół, a potem znowu ruszyła do przodu, dźgając powrie mocno w pierś. Teraz Pony całkowicie panowała nad sytuacją i mogła zakończyć walkę szybko, dźgając krasnoluda w gardło albo serce, ale cieszyła się tą chwilą, wyładowując swój gniew kawałek po kawałku.
Raz po raz kobieta dźgała powrie, nigdy jednak tak, aby zranić go śmiertelnie. Trafiła krasnoluda chyba z kilkanaście razy, kiedy wreszcie pojawił się Bradwarden, prowadząc za wodze Szarego Kamienia.
- Skończ z tym już - rzekł centaur, poznając się na tej makabrycznej zabawie. - Myślę, że potrzeba mi trochę tej twojej magii.
Pony spojrzała na przyjaciela, a jej gniew się rozwiał, gdy usłyszała świszczący dźwięk w jego głosie i zobaczyła czerwoną plamę z boku ludzkiego torsu Bradwardena. Wraziła Obrońcę głęboko w pierś powrie, wsuwając czubek miecza pomiędzy żebra, w serce stworzenia.
Natychmiast posłużyła się kamieniem duszy do uzdrowienia Bradwardena i z ulgą przekonała się, że centaur nie był ciężko ranny.
- Ruszamy dalej - rzekł zdecydowanie Bradwarden, podnosząc wielgachny łuk i strzałę, bardziej przypominającą włócznię.
Pony uniosła dłoń i podeszła do tego powrie z pałką, który leżał pod pobliskim drzewem. Pochyliła się nisko, aby przyjrzeć się dziurze wybitej zgrabnie w wisiorze ze srebrną czaszką i dziurze wylotowej magnesu, znajdującej się na karku stworzenia. A potem wyprostowawszy się, przyjrzała się drzewu i zobaczyła, że jej latający klejnot wbił się głęboko w pień. Z westchnieniem Pony podniosła miecz i zaczęła skrobać koło dziury, próbując wydobyć magnetyt. - Kiedyś go zgubię - wyjaśniła centaurowi.
Bradwarden skinął głową. - Powiedz mi jednak - powiedział - czy możesz posłużyć się tym kamieniem do odpychania metalu tak, jak używasz go do przyciągania?
Pony spojrzała z ciekawością na swego przyjaciela i skinęła głową. Magnetyty, którymi wysadzana była rękojeść Obrońcy były zaczarowane, a Pony posługiwała się już ich magią na oba sposoby - aby przyciągać klingę przeciwnika tak, by mogła mocno sparować, jak również, aby odpierać obronne manewry wroga.
- Mogę ci zatem pomóc w znalezieniu lepszych sposobów posługiwania się kamieniem - rzekł chytrze centaur. - Ale to rozmowa na inny dzień.
Wydobycie kamienia zajęło Pony parę minut, ale wreszcie jej się udało. Zarzuciła koc z powrotem na szerokie barki Bradwardena, a centaur pochylił nisko swój charakterystyczny ludzki tors i poszedł przodem. Pony wsiadła na Szarego Kamienia i podążyła za nim, poruszając się od drzewa do drzewa, badając okolicę na wypadek, gdyby jakieś powrie usłyszały to zamieszanie. Pomyślała, aby wśliznąć się znowu w hematyt i ponownie opuścić ciało, ruszając na zwiady, ale postanowiła oszczędzać pozostałą magiczną energię, by móc posłużyć się nią przy wejściu do jaskini, poprzez trzymany w dłoni grafit.
Gdy błysk gromu oświetlił teren koło wejścia do jaskini, Pony i Bradwarden zauważyli ostatniego wartownika powrie - a krasnolud zobaczył ich. Zeskoczył ze skalistego występu, lądując na nogach i nawołując swoich ziomków.
Wielka strzała Bradwardena trafiła powrie w plecy, unosząc go w powietrze i ciskając o dziesięć stóp, aż wyrżnął w kamienie obok wejścia do jaskini. Centaur od razu ponownie wymierzył z łuku, celując w ciemną dziurę we wzgórzu, czekając, aż inni wrogowie pokażą swoje ohydne gęby.
Pony szła spokojnie obok niego z wyciągniętym ramieniem.
- Hej, czego tam chceta? - nadeszło wołanie z wnętrza jaskini.
Pony pomyślała o swoich rodzicach zamordowanych w Dundalis, o swojej drugiej rodzinie, Chilichunkach, torturami doprowadzonych do śmierci przez złych przywódców kościoła. A przede wszystkim Pony przywołała obrazy ciał Graevisa i Pettibwy, zawładniętych przez demony, zobaczyła ponownie tę straszliwą chwilę i poczuła znowu mdłości i wstręt. Gniew rósł w niej i zmieniał się w magiczną energię płynącą z dłoni do grafitu, budującą moc kamienia, aby osiągnęła wybuchowy poziom. Pony powstrzymywała ją, aż powietrze wokół niej zaczęło pulsować magiczną energią, aż zmoczone deszczem włosy zaczęły unosić się jak szalone od narastającej w powietrzu elektryczności.
A potem przez wejście do jaskini wypuściła palący błysk białego światła. Jaskinia wybuchła oślepiającą energią, odbijającą się rykoszetem od jednej kamiennej ściany do drugiej. Powrie wyły i wrzeszczały z bólu, a Pony, zachęcona tym cudownym dźwiękiem, wypuściła kolejną błyskawicę, równie zabójczą.
Przez parę sekund grom odbijał się echem w jaskini, a potem jeden powrie wychynął chwiejnie z jaskini po to tylko, aby wpaść tam z powrotem przebity strzałą centaura.
Więcej krasnoludów pognało ku wyjściu - położył je następny wystrzał Pony.
Magiczny atak trwał i trwał, błyskawica za błyskawicą waliła w jaskinię. Po tych uderzeniach rozchodził się echem łomot spadających kawałków skał, a znad nawisu nad wejściem sypał się pył.
Pony wymierzyła w jaskinię kolejny strzał, choć ze środka dochodziło niewiele krzyków. Wiedziała, że pozostałe przy życiu powrie ukrywały się teraz. Prawdopodobnie leżały płasko, chowając się za skałami. Jej ramię powędrowało wyżej, wymierzyła w skalisty nawis. Wystrzeliła następna potężna błyskawica, uderzając mocno w obluzowane kamienie, za nią następna, a potem trzecia, sprawiając, że na przód jaskini obsunęło się całe zbocze wzgórza.
Znajdujący się kilka kroków za Pony Bradwarden opuścił swój łuk i przyjrzał się uważnie swojej przyjaciółce. Uświadomił sobie, że grozi jej utrata panowania nad sobą, bowiem w każdą potężną błyskawicę wkładała swój żal i gniew, jakby ta niszcząca magia oczyszczała ją w jakiś sposób z tych demonów, które prześladowały ją we wspomnieniach.
Jednak Bradwarden spędził z Pony wiele godzin w ciągu tych ostatnich tygodni. Rozumiał moc tych demonów i wiedział, że potrzeba będzie czegoś więcej niż tego wybuchu energii i zemsty, aby ta znękana kobieta odzyskała spokój. Centaur zbliżył się nieco bardziej. Gdyby Pony zawiodły siły i nogi się pod nią ugięły, Bradwarden będzie na miejscu, aby ją podtrzymać.

* * *

- Jest zbyt wczesny ranek na tak ważną rozmowę - stwierdził król Danube Brock Ursal, zasiadając do ogromnego talerza przypieczonego chleba, utopionego w fasolowym sosie, z sadzonymi jajkami na wierzchu. Danube był przystojnym mężczyzną, choć przez ostatnie trzy lata przybyło mu trzydzieści funtów w tej i tak już tęgiej postaci. Miał krótko ścięte, jasnobrązowe włosy i porządnie przyciętą brodę, z odrobiną siwizny na bokobrodach, a oczy jasnoszare.
- Ależ królu - zaprotestował przeor Je`howith. - Wiele dzieci w Palmaris nie zazna dzisiaj luksusu porannego posiłku.
Król Danube upuścił z hałasem srebrne sztućce na metalowy talerz, zaś jego świeccy doradcy znajdujący się w komnacie przestąpili nerwowo z nogi na nogę, a niektórzy wydali z siebie zatrwożone, a nawet gniewne pomruki.
- Sytuacja w Palmaris jest bez wątpienia okropna, obawiam się jednak, że przesadzasz - odparła Constance Pemblebury, kobieta trzydziestopięcioletnia, najmłodsza z doradców i często najrozsądniejsza.
- A ja obawiam się, że ją lekceważysz... - zaczął odpowiadać Je`howith, ale przerwał mu ostry głos księcia Targona Bree Kalasa.
- Dobry przeorze, zachowujesz się tak, jakby baron Rochefort Bildeborough osobiście karmił biedne sieroty! - zaprotestował ten mężczyzna o ognistym temperamencie. - A ileż to zmarło z głodu w ostatnich trzech miesiącach, jakie minęły od śmierci tego człowieka?
Je`howith nie był wcale zaskoczony, że Kalas zaatakował go tak ostro. Często kłócili się z tym mężczyzną, który był kiedyś dowódcą słynnej brygady Całym Sercem, a ich niepewne stosunki stały się jeszcze bardziej napięte od czasu, gdy król Danube, pomimo gwałtownych protestów Kalasa, pozwolił Je`howithowi zabrać ze sobą na Kolegium Przeorów w St.-Mere-Abelle kontyngent żołnierzy Całym Sercem. Nie było tajemnicą, że Je`howith wplątał żołnierzy w kościelną walkę o władzę, a było to coś, co wcale nie podobało się Kalasowi, człowiekowi króla.
- Miasto straciło barona, jego bratanka i przeora, a wszystko to w przeciągu kilku tygodni - dowodził Je`howith, patrząc bezpośrednio na króla, gdy to mówił - bowiem to opinia króla będzie się w końcu liczyła. - A teraz jego mieszkańcy dowiedzieli się lub też dowiedzą się wkrótce, że nie ma żadnego dziedzica baronii, nikogo, kto mógłby ponieść dalej imię i spuściznę Bildeboroughów, a musisz zrozumieć, że Bildeborough jest naprawdę umiłowanym nazwiskiem w Palmaris. Wszystko to zaś pod koniec wojny, która uderzyła w ten region dość mocno. Jak donoszą wszystkie meldunki, w Palmaris panuje ogromny chaos, który najpewniej się pogłębi, gdy nadejdzie zima, i może zagrozić poczuciu lojalności tamtejszych ludzi.
- Jakie meldunki? - odparował Kalas. - Po wieściach o śmierci barona nastąpiła jedynie cisza. A wiadomość, że nie ma oczywistego dziedzica, nadeszła zaledwie parę dni temu. Nie słyszałem o przybyciu kolejnych posłańców z Palmaris.
Je`howith podniósł wzrok na wojownika, a jego stare oczy niebezpiecznie lśniły. - Zakon abellikański ma swoje sposoby porozumiewania się - powiedział niemal z groźbą w głosie.
Kalas parsknął szyderczo i przymrużył oczy.
- Miasto ma kłopoty - ciągnął dalej Je`howith, zwracając się do króla Danubego. - I z każdym dniem, gdy zwleka się z wprowadzeniem tam porządku, rośnie niebezpieczeństwo anarchii. Już mówi się w dzielnicy kupieckiej o plądrowaniu, zaś behreńscy yatolowie, którzy zakładają swoje pogańskie świątynie w dokach, bez wątpienia wykorzystają ten czas na swoją korzyść.
- To tutaj leży prawdziwe źródło twoich obaw, przeorze Je`howicie - przerwał Kalas. - Obawiasz się, że yatolowie, kapłani południowej religii, skradną ci niektóre owieczki z twojej owczarni.
- Rzeczywiście obawiam się czegoś takiego - przyznał Je`howith. - Tak jak powinien się tego obawiać król Honce-the-Bear.
- Czyż kościół i państwo nie są oddzielnymi bytami? - spytał Kalas, zanim król Danube miał szansę się odezwać.
Król zmierzył mężczyznę wzrokiem, ale nie zaprotestował. Odsunął talerz, zrezygnowany, wiedząc, że nie uda mu się zjeść spokojnie porannego posiłku, i złożył dłonie przed sobą, pozwalając dyskutować dwóm rywalom.
- Są jak bracia, idący ręka w rękę w Honce-the-Bear - zgodził się Je`howith - ale już nie w Behren. Kapłani yatole rządzą królestwem i zdominowali każdy aspekt życia zwyczajnych ludzi. Pozwól zdobyć yatolom przyczółek w Palmaris, książę Kalasie, a zobaczysz, czy twój król na tym skorzysta - zakończył głosem ociekającym sarkazmem.
Książę Kalas wymruczał coś pod nosem i odwrócił się.
- Co radzisz, abyśmy uczynili? - spytał Je`howitha król Danube.
- Wyznaczyć natychmiast tymczasowego przywódcę - odparł przeor. - Już za długo to trwało, teraz jednak, kiedy ustalono sprawę dziedzica z tej linii, musisz działać zdecydowanie.
Król Danube rozejrzał się po pozostałych. - Jakieś sugestie? - spytał.
- Jest tu wielu arystokratów odpowiednich do tego stanowiska - odparł Kalas.
- Niewielu jednak, jeśli w ogóle jacyś, chętnych, aby gnać do Palmaris o jakiejkolwiek porze roku, a już zwłaszcza teraz, gdy szybko zbliża się zimowe przesilenie - dodała prędko Constance Pemblebury. Wszyscy znajdujący się w komnacie wiedzieli, że mówi prawdę. Palmaris było brutalnym miastem, o ostrzejszym klimacie i z większą ilością problemów niż Ursal, miasto, gdzie znajdował się dwór króla Danubego i gdzie służący mu wielmoże żyli w zupełnym luksusie. Nawet książęta, tak jak Kalas, pozwalali swoimi baronom rządzić w daleko położonych miastach, podczas gdy oni sami polowali i łowili ryby, ucztowali bajecznie i uganiali się tutaj za damami.
- Istnieje jeden możliwy wybór - wtrącił Je`howith - człowiek o wielkiej charyzmie, który już panuje nad dużą częścią miasta.
- Nawet nie wymawiaj jego imienia! - zaprotestował Kalas, ale Je`howith nie dał się od tego odwieść.
- Wszelkie wciąż istniejące w Palmaris pozostałości porządku zawdzięczamy niestrudzonej pracy Marcalo De`Unnero, nowego przeora Św. Skarbu - powiedział.
- Chcesz, abym obdarzył przeora tytułem barona? - spytał sceptycznie król Danube.
- Kościół nada De`Unnero równoważny tytuł - wyjaśnił Je`howith - biskupa Palmaris.
- Biskupa? - zjeżył się Kalas.
- To tytuł rzadko używany w tych czasach - wyjaśnił Je`howith - lecz z pewnością nie bez precedensu. We wczesnym okresie królestwa biskupi byli równie często spotykani jak baronowie i książęta.
- A jaka jest różnica między biskupem a przeorem? - spytał król Danube.
- Tytuł biskupa nadaje władzę równą władzy świeckiego panującego - wyjaśnił miękko Je`howith.
- Jednak biskup będzie odpowiadał przed ojcem przeorem, a nie przed królem - wtrącił wyraźnie rozgniewany Kalas, zaś twarz Danubego pociemniała na tę myśl. Pozostali znajdujący się w komnacie, nawet spokojna Constance Pemblebury, zjeżyli się i zaczęli szeptać między sobą.
- Nie - odparł szybko Je`howith. - Biskupi odpowiadają przed ojcem przeorem w sprawach kościelnych, ale przed królem w sprawach państwowych. Ja zaś gorąco rekomenduję Marcalo De`Unnero, królu Danube. Jest młody i pełen energii, jest też być może najwspanialszym wojownikiem, jaki kiedykolwiek wyszedł z St.-Mere-Abelle, a nie jest to mała pochwała!
- Sądzę, iż przeor przekroczył granicę - stwierdziła Constance. - Z całym szacunkiem, dobry Je`howicie, ale prosisz króla, by zrzekł się znacznej władzy na rzecz ojca przeora, a mimo to nie przedstawiłeś żadnego lepszego argumentu oprócz niedogodności, którą sprawi jakiemuś wielmoży przeniesienie się do tego miasta na północy.
- Proponuję królowi będącemu w desperackiej potrzebie pomocną dłoń przyjaciela - odparł Je`howith.
- To śmieszne! - ryknął Kalas, a potem dodał, zwracając się do króla. - Znajdę dla ciebie odpowiedniego następcę barona Bildeborougha. Może człowieka z brygady Całym Sercem lub też jednego z pomniejszych, mniej zasługujących na ten tytuł wielmożów. Już przecież mamy w tym regionie kontyngent żołnierzy, którym przewodzi sprawny wojownik.
Król Danube przeniósł wzrok z Je`howitha na Kalasa, wyglądając na niepewnego.
- Zastanawiam się - spytał chytrze Je`howith - co jest bardziej niebezpieczne. - Pozwolić partnerowi pomóc sobie w potrzebie, czy wzmacniać pozycję jakiegoś ambitnego podwładnego, który być może ma plany co do zdobycia wyższej pozycji?
Oszołomiony Kalas jęknął i zamruczał z braku odpowiedzi. Twarz mu mocno poczerwieniała i zacisnął szczęki, zdając się być na krawędzi wybuchu. Pozostali znajdujący się w komnacie byli równie wzburzeni, lecz Constance była tym coraz bardziej rozbawiona.
- Proszę cię, abyś rozważył korzyści płynące z posiadania jednego, nowego władcy w tak niespokojnym okresie - ciągnął dalej Je`howith spokojnym głosem. - Jeśli zastąpisz barona Bildeborougha kolejnym nieznanym przywódcą, to ludzie z Palmaris nie będą wiedzieć, czego się spodziewać ani ze strony kościoła, ani państwa. Pozwól im najpierw zapałać cieplejszym uczuciem do De`Unnero. Ledwo co go znają, bowiem przewodzi w Św. Skarbie przez jedną porę roku, a jeszcze w tym okresie obowiązki kościelne - Kolegium Przeorów, w którym twa brygada Całym Sercem odegrała niemałą rolę - przypomniał specjalnie - zmusiły przeora De`Unnero do opuszczenia Palmaris na większą część miesiąca. A mimo to w mieście panował stosunkowy spokój, biorąc pod uwagę tragedie, jakich doświadczyli ludzie.
- Zatem proponujesz przeora Św. Skarbu jedynie jako tymczasowego przywódcę? - spytał król Danube po długiej, pełnej namysłu przerwie.
- Po tym wspomnianym okresie przejściowym - być może z nadejściem lata - mógłbyś zdecydować, że Palmaris i tobie posłuży lepiej wyznaczenie kogoś innego - wyjaśnił Je`howith. - Myślę jednak, że Marcalo De`Unnero zadziwi cię swoją sprawnością. Zaprowadzi w Palmaris z powrotem porządek wśród ludzi, sprawując mocną kontrolę, wzmacniając twoją pozycję.
- Co za bzdura! - wykrzyknął książę, ruszając do przodu, aby przyłączyć się do Je`howitha stojącego przy królu. - Z pewnością nie wierzysz w ani jedno słowo, mój królu.
- Nie zakładaj, że możesz mówić mi, w co wierzę - odparł surowo i chłodno król Danube, a Kalas cofnął się o parę kroków.
- Trzeba spojrzeć z większej perspektywy - ciągnął Je`howith, ignorując Kalasa. - Trzeba odzyskać Leśną Krainę, może nawet uznać ją za dziedzinę Honce-the-Bear.
- Dobry Je`howicie - wtrąciła się Constance Pemblebury. - Mamy traktat zarówno z Behren, jak i z Alpinadorem, mówiący o tym, że Leśna Kraina pozostanie otwarta dla wszystkich trzech królestw.
- A mimo to ten region od dawna jest zasiedlony jedynie przez ludzi z Honce-the-Bear - odparł Je`howith. - I jak sądzę, wojna zmieniła tę sytuację. Moglibyśmy twierdzić, że Leśna Kraina należy teraz do powrie i goblinów. A skoro to my będziemy tymi, którzy wypędzą je z tego regionu, będzie on uznany za ziemie zdobyczne, znajdujące się w posiadaniu króla Danubego Ursala.
- Bardzo sprytne - przyznał król - ale niebezpieczne.
- Tym bardziej potrzebujesz u swego boku silnego kościoła - argumentował Je`howith. - Tego samego kościoła, który ma wpływ na wielu barbarzyńców z południowego Alpinadoru. Wyznacz De`Unnero na biskupa, a potem nie będziesz już musiał martwić się sprawą Palmaris. Pozwól kościołowi abellikańskiemu przyjąć odpowiedzialność na wypadek, gdyby De`Unnero zawiódł i Palmaris popadło w chaos. A jeśli biskupowi uda się przywrócić porządek i dobrobyt, jakże mądrym wyda się wówczas król Danube uwielbiającym go ludziom!
Twarz księcia Kalasa znowu pokraśniała z gniewu. Jak przeor St. Honce śmie tak kusić króla!
Jednak Danube, który nigdy nie był zbytnio ambitny, choć zawsze chętny do wykorzystania szansy ekspansji, już połknął przynętę. Propozycja Je`howitha, która wydawała mu się wolna od ryzyka, mogła pomóc w ekspansji królestwa na północ, a w najgorszym razie jawiła się Danubemu jako ochrona przed obarczeniem go winą. A to, ponad wszystko inne, okazało się zbyt atrakcyjną propozycją, aby ją odrzucić. Poza tym król Danube Brock Ursal był porywczy - coś, co Je`howith nauczył się wykorzystywać dawno temu. - Tymczasowy przywódca - oświadczył król. - Niech zatem tak będzie. Niech jeszcze dzisiaj wyślą wiadomość z Ursalu, że przeor Marcalo De`Unnero został wyznaczony na biskupa Palmaris.
Je`howith się uśmiechnął, Kalas warknął.
- I, książę Kalasie - ciągnął król Danube - wyślij wiadomość do swojego godnego zaufania podwładnego, dowodzącego żołnierzami w regionie Palmaris, aby zameldował się u biskupa De`Unnero i pozostał z nim, aż sytuacja w Palmaris się uspokoi.
- A teraz zostawcie mnie! - rzekł nagle król, machając rękami na doradców, jakby byli uprzykrzonymi gołębiami. - Obawiam się, że mój posiłek jest już zimny.
Przeor Je`howith, wciąż się uśmiechając, odwrócił się i stanął twarzą w twarz z Constance Pemblebury. Ta towarzyszyła mu, gdy wychodził z komnaty. - Dobra robota - pogratulowała mu, kiedy znaleźli się sami.
- Mówisz, jakbym coś osiągnął - zaprotestował Je`howith. - Ja tylko pragnę służyć mojemu królowi.
- Pragniesz tylko służyć ojcu przeorowi - odparła Constance, zaśmiawszy się.
- Nie przysłużę się wiele, jeśli król postanowi, że Marcalo De`Unnero nie jest człowiekiem odpowiednim do rządzenia Palmaris - argumentował Je`howith.
- Była to trudna decyzja, jako że biskup, zgodnie z prawem i tradycją, może zostać usunięty za zgodą króla i ojca przeora - powiedziała chytrze Constance.
To sprawiło, że Je`howith zrobił się czujny i pomyślał o tym, że kobieta nie wspomniała o tej drobnej kwestii przed oświadczeniem króla Danubego.
- Nie obawiaj się, przeorze Je`howicie - powiedziała kobieta. - Rozumiem, że równowaga sił przesunie się nieuchronnie po wojnie, przegranej czy też wygranej, i jestem wystarczająco pragmatyczna, aby rozpoznać władzę, jaką ma kościół abellikański nad ludźmi poszkodowanymi przez wojnę. Czyż na północnych ziemiach Honce-the-Bear nie ma rodziny, która nie straciłaby kogoś ze swoich? A niestety pogrążonych w żalu ludzi ciągnie bardziej do pustych obietnic wiecznego życia niż do praktycznych, materialnych korzyści.
- Pustych obietnic? - stwierdził przeor zdumionym tonem, pokazującym, iż uważa, że słowa kobiety graniczą z herezją.
Constance nie podjęła tej kwestii. - St.-Mere-Abelle zdobędzie zwierzchnictwo nad Palmaris i całą północą - a to nie będzie złe dla króla Danubego w czasie trudnego procesu odzyskiwania na nowo Leśnej Krainy i przygotowywaniu nowej - jeśli rzeczywiście będzie miała być nowa - ugody z sąsiadującymi z nami królestwami.
- A kiedy już pozyska się Leśną Krainę?
Constance wzruszyła ramionami. - Nie chcę występować przeciwko kościołowi - nadeszła jej prosta odpowiedź.
- A w zamian za twoją pomoc?
Teraz kobieta roześmiała się na głos. - Jest wystarczająco dużo łupów ściągniętych z grzbietów zwykłych robotników, aby zapewnić życie w luksusie nam wszystkim - powiedziała. - Jest takie stare powiedzenie o smarowaniu chleba. Jestem wystarczająco mądra, aby rozumieć, że ojciec przeor może trzymać teraz rękę na tym nożu do krojenia.
Teraz to przeor Je`howith uśmiechał się szeroko. Rozumiał, że nie ma w niej sprzymierzeńca, ale nie ma również wroga. Uważał, że tak będzie z licznymi wielmożami, bowiem byli oni kobietami i mężczyznami, którzy przed przebudzeniem daktyla nie zajmowali się żadnymi poważnymi sprawami. Zostawił wówczas Constance, potrzebując prywatności, by przygotować się na następną wizytę ducha ojca przeora. Markwart będzie zadowolony, lecz Je`howith wiedział, iż sytuacja pozostawała delikatna, że pozostało kilku, takich jak książę Kalas, którzy nigdy nie zaakceptują żadnych zdobyczy osiągniętych przez kościół kosztem króla Danubego.

Będzie to interesujący rok.

* * *

O świcie deszcz znowu się wzmógł, ale wiatr zamarł. Powietrze było ciepłe jak na tę porę roku i było to korzystne, bowiem w przeciwnym razie kilka stóp śniegu zakryłoby okolicę i wszelkie plany podróży na południe do Palmaris musiałyby zostać odłożone na kilka tygodni.
Pony i Bradwarden znajdowali się wciąż przy jaskini powrie. Nie mieli pojęcia, ile krasnoludów było w dalszym ciągu żywych, ale od czasu do czasu poruszała się skała, kiedy jakiś krasnolud próbował się wydobyć. Na początku Bradwarden zajmował się tymi próbami, grzmocąc mocno w kamień, a potem śmiejąc się głośno, gdy dobiegał go potok soczystych przekleństw.
Teraz przyszła kolej na Pony, aby trzymać wartę wraz z Juravielem, który przyłączył się do swych towarzyszy godzinę temu. Bradwarden przeczesywał pobliski las, zbierając połamane konary drzew na podpałkę i większe kłody, żeby się długo paliły.
- Tym razem znalazłem dobrą kłodę - oświadczył centaur, wracając pewnego razu.
Pony i Juraviel zaśmiali się, bowiem drzewo, które ciągnął centaur, musiało mieć co najmniej dwadzieścia stóp długości.
- Dobrą, jeśli zamierzasz wyważać bramy zamku - odparł Juraviel.
- I może tak właśnie zrobię, ale pewnie od środka, jeśli ci żołnierze złapią mnie tu sprzeczającego się z takim upartym elfem! - stwierdził Bradwarden, przypominając Juravielowi, że wszyscy zgodzili się, iż o świcie elf powinien wybrać się na zwiady, wypatrując zbliżających się żołnierzy.
- Idę już zatem, mój dobry półkoniu - powiedział Juraviel, skłonił się i pomknął w las.
- Półkoń - zamruczał Bradwarden i złożył drewno na podpałkę koło wejścia do jaskini - ale jeśliby druga część byłaby elfem, to musiałbym być półkucykiem!
Pony uśmiechnęła się szeroko, rozumiejąc dobroduszną grę prowadzoną przez Juraviela i Bradwardena.
Centaur odsunął wielką skałę, a potem odskoczył w tył, kiedy z otworu zza kupy kamieni wyleciała strzała z kuszy, o mało co nie trafiając go w przednią nogę.
- Możesz się tym zająć? - spytał.
Pony już ruszyła z grafitem w dłoni. Wypuściła w otwór kolejną błyskawicę. W jaskini wybuchły krzyki i przekleństwa, cichnące w miarę, jak Bradwarden zapychał dziurę drewnem. A potem centaur przesunął się w bok i usunął jeszcze więcej luźnych kamieni, budując kopiec.
- Pewnaś, że możesz to zapalić? - spytał Pony chyba po raz dziesiąty.
Spojrzenie, jakim go obdarzyła, sprawiło, że Bradwardenowi ciarki przeszły po krzyżu, toteż zabrał się znów do roboty.
- Zbliża się Nocny Ptak - dobiegł ich kilka minut później głos Juraviela. - Znalazł dwa zabite powrie. Żołnierze idą za nim, ale w pewnej odległości.
Bradwarden spojrzał na Pony i skinął głową, a ona podeszła do stosu z serpentynem i rubinem w dłoni. Machnięciem ręki odgoniła centaura, a potem zapadła w moc serpentynu, wznosząc biało-błękitną, lśniącą ochronną osłonę, która objęła ją całkowicie. Delikatny rozkaz wydany magii przesunął rubin poza tę osłonę, tak by osiadł nad tym blaskiem, nad jej otwartą dłonią. Nie spieszyła się, posyłając całą pozostałą energię do tego kamienia, pozwalając mocy rosnąć, aż wokół niej zamigotały płomienie.
Bradwarden i Juraviel mądrze wycofali się jeszcze dalej.
Pony rozejrzała się wokoło, wybrała zagłębienie na końcu kłody ułożonej nisko na stosie, a potem wsadziła rękę do środka i wypuściła magię. Nagły wybuch płomienia ogarnął ją i barykadę, wstrząsająca moc sprawiła, że kamienie zadrżały, a ognisty wybuch pochłonął każdy kawałek drewna na podpałkę, wystrzelając z każdej szczeliny w stosie.
Wilgotne drewno zasyczało w proteście, jednak dzięki intensywności wybuchu większość zapaliła się i płonęła. Deszcz przyłączył się do tej syczącej pieśni, opadając na rozgrzane kamienie i unosząc się parą w ciężkie od wilgoci powietrze.
Pony wypuściła kolejną kulę ognia, a kiedy zrobiła krok do tyłu, pióropusze szarego dymu kłębiły się, wzbijając w powietrze. I, jak wiedziała, dostając się do jaskini. Opuściła osłonę z serpentynu i odłożyła te dwa klejnoty, wyciągając jeszcze raz grafit, spodziewała się bowiem, że powrie mogą w każdej chwili rzucić się na barykadę.
- Zbliża się strażnik - zawołał do nich Juraviel.
- Przypuszczam, że wszystkie pozostałe przy życiu powrie są w tej dziurze? - dobiegł znajomy głos spomiędzy drzew, z tyłu za przyjaciółmi.
- Myślałeś, że będziemy siedzieć całą noc i czekać na ciebie i twoich leniwych przyjaciół żołnierzy? - odparł Bradwarden, puszczając oko, gdy ukazał się strażnik.
Nocny Ptak spojrzał na dymiącą kupę kamieni noszących ślady wybuchu, a potem odwrócił się, by spojrzeć na Pony, przemoczoną, z ociekającymi wodą włosami. Jego pierwszą reakcją był gniew. Jak jego przyjaciele mogli tu przyjść, nic mu nie mówiąc? Jak Pony mogła narazić się na niebezpieczeństwo bez powiadomienia go? Jednak Elbryan zmusił się do popatrzenia na to oczami Pony. Była pełna gniewu, bardziej niż on, a mimo to nie mogła wyładować swojej wściekłości w tych kilku walkach, jakie przydarzyły się w trakcie ostatnich tygodni. Od czasu kiedy Elbryan i Pony stali się banitami, nie ośmielała się otwarcie posługiwać klejnotami w walce. Co więcej, jej biegłość w posługiwaniu się uzdrawiającymi kamieniami, a zwłaszcza hematytem, wymagała, aby pozostawała z dala od serca walki, gotowa do sekretnego uzdrowienia tych, którzy tego potrzebowali.
A kiedy strażnik rozważył tę sytuację z punktu widzenia Bradwardena, odczuwał nie mniejsze współczucie. Centaura traktowano brutalnie - był więziony i torturowany - od czasu gdy został "uratowany" przez mnichów abellikańskich z trzewi zniszczonej Aidy. A mimo to brał jeszcze mniejszy udział w walkach, było go bowiem zbyt łatwo rozpoznać, a Shamus Kilronney, choć stał się kimś w rodzaju przyjaciela, był żołnierzem króla.
Elbryan ponownie skupił się na Pony i dostrzegł, że pomimo przemoczającego do suchej nitki deszczu i długiej, nieprzespanej nocy, którą musiała znieść, wydawała się bardziej spokojna niż kiedykolwiek przedtem, odkąd opuścili St.-Mere-Abelle. Żaden gniew odczuwany przez Elbryana wobec tej prywatnej wojny prowadzonej przez Pony i Bradwardena nie mógł się mierzyć z tym spostrzeżeniem.
- Cóż, wygląda na to, że tym razem to wam przypadła w udziale cała zabawa - rzekł radośnie.
- Ach, myślę sobie, że jeszcze będziesz miał okazję, żeby dźgnąć kilka, zanim dzień dobiegnie końca - zahuczał Bradwarden. - I bądź pewien, że znajdziesz ich jeszcze więcej, kiedy wyruszymy na północ.
- Zbliżają się żołnierze - ostrzegł Juraviel przycupnięty na pobliskim drzewie. Dał znak Bradwardenowi i kiedy centaur przekłusował pod drzewem, elf zeskoczył na jego szeroki grzbiet.
- Ale zabawiliśmy się trochę, prawda? - powiedział Bradwarden, mrugając do Pony, i zniknął w lesie.
Pony dosiadła Szarego Kamienia, kiedy Elbryan jeszcze zsuwał się z Symfonii. Strażnik wyciągnął swój elfi łuk, Skrzydło Jastrzębia, założył strzałę i ruszył, aby pilnować ewentualnych uciekinierów, którzy przedostaną się przez stertę kamieni. Dym był teraz coraz gęstszy, szary, kłębiący się, a spora jego część wpadała do jaskini.

* * *

- Kto go dopadł? - spytała z niedowierzaniem Colleen Kilronney, przyglądając się powrie leżącemu u stóp drzewa, z dziurą wybitą w szyi. A potem wyprostowała się, aby obejrzeć dziurę w drzewie. Potrząsnęła głową, nie wierząc, że coś mogło się tak mocno wbić w twardy pień starego dębu.
- Kusza, jak sądzę - odparł jeden z jej żołnierzy. - Powrie często je noszą i ktoś mógł ją zabrać trupowi.
Colleen wzruszyła ramionami. Żołnierz musiał mieć rację, ale nigdy nie widziała żadnej kuszy, która mogła tak mocno uderzać.
- Dym w lesie - zameldował zwiadowca, przyłączając się do grupy.
Colleen szybko znalazła się na koniu, wbijając w niego pięty, aby zrównać się z Shamusem jadącym z przodu kolumny. Wkrótce wjechali na polanę przed jaskinią i zobaczyli Nocnego Ptaka pochylającego się nisko, aby wymierzyć kolejną strzałę w dymiącą kupę drewna i kamieni, oraz Pony siedzącą spokojnie na swoim wierzchowcu, jakieś dwadzieścia stóp w bok.
Colleen zmierzyła Pony wzrokiem. Po tym jak Colleen spotkała Nocnego Ptaka w namiocie kuzyna, dowiedziała się, że jest zaręczony, a przynajmniej przyrzeczony kobiecie zwanej Pony. Colleen wiedziała z opisu, jaki przedstawił jej jeden żołnierz, że musiała to być ta kobieta - a był to długi i szczegółowy opis, bowiem mężczyzna rozwodził się nad tym, jak pomocna i cudowna była Pony w czasie walk.
Spoglądając teraz na Pony, Colleen nie była zaskoczona zachowaniem żołnierza. Pony była niezaprzeczalnie piękna, z gęstymi włosami i wielkimi, błyszczącymi oczami. A teraz siedziała po prostu z boku i wyglądała jak jakaś zabawka czekająca na bohaterskiego strażnika. - Ozdoba - wyszeptała pod nosem wojowniczka i prychnęła szyderczo.
- Jak udało ci się rozniecić ogień w tym deszczu? - spytał Shamus Nocnego Ptaka. Kapitan zeskoczył z siodła i stanął obok strażnika.
Nocny Ptak uśmiechnął się. - Nie roznieciłem go - wyjaśnił. - Wygląda na to, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności uderzyła błyskawica, zwalając skałę i drewno znad wejścia do jaskini, zamykając większość powrie w pułapce. Bóg jest z nami dzisiaj, użyczając nam swego miotającego gromy miecza.
- Nie widziałam, żeby ostatnio uderzyła jakaś błyskawica - przerwała Colleen powątpiewająco. - I czy twój Bóg ułożył tak zgrabnie drewno we wszystkich szczelinach? Czy też zająłeś się tym w ciągu tych dziesięciu minut, o jakie nas wyprzedziłeś?
- Nie i nie - zaczął odpowiadać strażnik, ale Pony mu przerwała.
- Przyjaciele traperzy - wyjaśniła - widzieli błyskawicę, myślę, że jakąś godzinę temu, i wykorzystali okazję, by zgromadzić drewno i podokładać do ognia.
- I zabili wartowników czerwonych beretów w lesie? - ciągnęła Colleen.
Pony wzruszyła niezobowiązująco ramionami. - Spotkaliśmy tutaj traperów i wysłuchaliśmy ich przekazanej naprędce opowieści. Kiedy powiedzieliśmy im, że się zbliżacie, poprosili nas, żebyśmy zatrzymali powrie w tej dziurze.
- Was? - spytała z powątpiewaniem Colleen, patrząc na Nocnego Ptaka, a potem przenosząc wzrok z powrotem na kobietę.
Pony nie zareagowała na tę zniewagę. - Powiedzieli, że jest tam czterdziestu paskudników, choć nie wiemy, ilu wciąż żyje.
- I nie zostaną w dziurze długo - wtrącił Nocny Ptak - nieważne jak duże będzie ryzyko. Ustawcie swoich łuczników w szeregu przed skałami - poprosił kapitana - a będziemy mogli je wystrzelać, jak będą wychodzić.
Shamus Kilronney gestem nakazał łucznikom zająć pozycje. - To wszystko jest za łatwe - stwierdził, zwracając się do strażnika.
- A czyż nie tak wolimy? - odparł Nocny Ptak. Gdy to mówił, zarówno on, jak i Shamus, spojrzeli na Colleen i żadnego z nich nie zdziwiło, że kobieta się skrzywiła.
I rzeczywiście, Colleen Kilronney nie była zadowolona z tego nieoczekiwanego obrotu sprawy. Kiedy wreszcie przywódcy w Palmaris postanowili wysłać kogoś na północ z wiadomością o śmierci barona, Colleen zgłosiła się na ochotnika i nalegała na przyłączenie się do tej drużyny. Przybyła tu w poszukiwaniu walki, pragnąc pomścić przeora Dobriniona, przyjaciela, zamordowanego - jak uważała - przez jednego z czerwonych beretów powrie. Zeskoczyła z konia i wzburzona minęła obydwu mężczyzn, przyglądając się stercie skał. - Może mają jakieś inne wyjście - stwierdziła z nadzieją. - Równie dobrze mogły już sobie odejść i otoczyć nas, a teraz przyglądają nam się z tyłu!
- Nie ma innego wyjścia - rzekł stanowczo Nocny Ptak. - Są schwytane w pułapkę w jaskini, gdzie z każdą sekundą powietrze robi się coraz gorsze.
- Chyba że to miejsce ma otwory wpuszczające powietrze - powiedziała Colleen. Cofnęła się o krok, patrząc na wzgórze ponad osuniętymi kamieniami.
- Łatwo je będzie znaleźć i zatkać, jeśli tak jest - odparł bez mrugnięcia okiem Nocny Ptak. - Gdyby nawet znajdowały się tam jakieś dziury wpuszczające powietrze, to nie oczyściłyby go wystarczająco dobrze z gęstego dymu. Krasnoludy są uwięzione i duszą się. Niektóre spróbują wyjść i zastrzelimy je. Pozostałe zginą w jaskini.
Colleen spojrzała gniewnie na Nocnego Ptaka, nie podobała jej się bowiem wcale naga prawda tych słów.
- Może nie - powiedział Shamus z wypełzającym na twarz rozmysłem. - Charakterystyczną cechą tej wojny jest zdumiewający brak więźniów po obu stronach.
- A kto by chciał goblina za więźnia? - spytała z niedowierzaniem Colleen. - Czy śmierdzącego czerwonego bereta? Tylko zasmrodzą miejsce, w które się je wsadzi.
- Powrie nie okazywały ludziom miłosierdzia - dodał Nocny Ptak. Wymawiając te słowa, spojrzał na Colleen i zobaczył, że ta patrzy na niego, obydwoje mieli głupi wyraz twarzy, zaskoczeni znalezieniem się po tej samej stronie barykady w jakiejkolwiek dyskusji.
- Nie mówię o żadnym miłosierdziu - dodał szybko Shamus - ale o pragmatyzmie. Powrie znajdujące się w jaskini są zapewne pokiereszowane i pozbawione nadziei. Jak pokazały meldunki nadchodzące ze wszystkich zakątków królestwa, one chcą teraz jedynie udać się do domu i w zamian za pozwolenie na przejście mogą zdradzić ważne informacje dotyczące swoich dawnych sprzymierzeńców.
- Przejście, które pozwoli zabić jeszcze paru ludzi dla zabawy! - zaprotestowała gwałtownie Colleen.
I znowu strażnik się z nią zgodził. - Czy możemy zaufać, że powrie będą się trzymały z daleka? - spytał. - A nawet jeśli nie uderzą ponownie na naszych ziemiach, to czy nie będą grasować po naszych przybrzeżnych wodach, polując na bezbronne statki?
- Jeśli jednak te powrie dostarczą informacji mogących zapobiec temu, by jeszcze większe grupy przysparzały cierpienia królestwu, to ryzyko warte będzie uzyskanych korzyści - odparł Shamus.
Nocny Ptak spojrzał na Pony. Spojrzenie strażnika przyciągnęło do niej inne spojrzenia, w tym także Shamusa i Colleen, i wkrótce wiele par oczu wpatrywało się w Pony.
- Nic mnie nie obchodzą te powrie - powiedziała cicho lecz stanowczo Pony. - Zabijcie je, jeśli chcecie, albo weźcie w niewolę. Nic dla mnie nie znaczą.
- To z pewnością jest rozstrzygająca odpowiedź - stwierdziła sarkastycznie Colleen.
- Widziałam zbyt wiele walki, aby przejmować się jedną małą bandą krasnoludzkich czerwonych beretów - odparowała Pony.
Colleen Kilronney prychnęła szyderczo i odwróciła się.
Pony spojrzała na Elbryana i obdarzyła go słabym, ale krzepiącym uśmiechem i strażnik zrozumiał, że już wyładowała swój gniew na tej bandzie.
- Cóż, Nocny Ptaku - spytał kapitan Kilronney - zgadzamy się zatem?
- Zgodziłeś się pomóc mi pozbyć się tej bandy z regionu, zanim pojedziesz na południe - odparł strażnik. - Twoja sprawa jak zechcesz to zrobić. Ta walka skończyła się, zanim ja czy ty się tu zjawiliśmy.
Shamus przyjął to jako błogosławieństwo ze strony strażnika. Zbliżył się do kupy kamieni i znalazł coś, co wydawało się najbardziej otwartą drogą prowadzącą w ciemność przed nim. Krzyknął w jaskinię, proponując, że oszczędzi te krasnoludy, które wyjdą na zewnątrz bez broni.
Przez chwilę nie nadeszła żadna odpowiedź i Shamus zagonił paru swoich ludzi, aby dodawali drewna do dymiącego ognia, podczas gdy inni stali za płomieniami, machając derkami, aby napędzić dym bezpośrednio do jaskini.
Nagle powrie, wykrzykując przekleństwa, rzuciły się na barykadę, wściekle atakując kamienie. Niektóre otwarte przejścia były zbyt małe dla ich krępych ciał, ale doskonale nadawały się dla strzał łuczników. Inne wyciągały przypadkowo nieodpowiedni kamień i powodowały obsunięcie się skał, zaś kilku udało się uwolnić. Strzała za strzałą trafiała w te oswobodzone powrie, wstrząsając nimi, spowalniając, a potem zatrzymując uparcie szarżujące.
Po minucie na skalnej barykadzie ponownie zapadła cisza, oprócz ciągłego syku i trzasku płomieni. Kilka powrie leżało martwych, a kilka innych, rannych, czołgało się z powrotem ku jaskini, zaś jeden nieszczęśnik utknął pod kamieniami, niebezpiecznie blisko palącego się stosu.
Kapitan Shamus Kilronney powtórzył swoją propozycję, przedstawiając się jako emisariusz króla Honce-the-Bear, mającego pełną władzę, aby negocjować na polu walki.
Tym razem odpowiedzią na jego propozycję było żądanie dodatkowych wyjaśnień, a potem dalszych zapewnień, zanim pozostałe dwadzieścia siedem powrie wyczołgało się z jaskini i zostało mocno związanych - z twarzami poczerniałymi od dymu, wielu z ranami od kamieni, strzał i błyskawic.
Nocny Ptak i Pony przyglądali się - strażnik łypał szyderczo okiem, Pony była obojętna. Uczucia Colleen Kilronney, siedzącej na koniu niedaleko od nich, były o wiele bardziej widoczne, minę miała kwaśną, a z jej gardła dobywały się niskie pomruki za każdym razem, gdy z wąskiego otworu w kupie kamieni wyłaniał się kolejny krwawy beret.
Grupa wyruszyła od razu, kierując się do Caer Tinella, z powrie całkowicie otoczonymi przez czujnych ludzi Kilronneya. Kapitan jechał z przodu szeregu, Nocny Ptak obok niego, podczas gdy Pony podążała z tyłu, a wkrótce przyłączyła się do niej Colleen Kilronney.
- Wygląda na to, że twoje zdolności uzdrowicielskie nie będą wcale potrzebne - rudowłosa kobieta odezwała się do Pony protekcjonalnym tonem.
- Zawsze jestem wdzięczna, gdy tak się dzieje - odparła z roztargnieniem Pony.
Colleen spięła mocno konia i odjechała.


Dodano: 2006-10-25 13:08:36
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS