NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

Heinlein, Robert A. - "Luna to surowa pani" (Artefakty)

Ukazały się

Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)


 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

 He, Joan - "Uderz w struny"

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Gryffindor)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Hufflepuff)

 Rowling, Joanne K. - "Harry Potter i Zakon Feniksa" (2024, Ravenclaw)

Linki

Eschbach, Andreas - "Bilion dolarów"
Wydawnictwo: Solaris
Tłumaczenie: Joanna Filipek
Data wydania: Grudzień 2006
ISBN: 83-89951-11-8
Oprawa: miękka
Format: 135x215
Liczba stron: 696
Cena: 45,00



Eschbach, Andreas - "Bilion dolarów"

PROLOG


Ciężkie skrzydła podwójnych drzwi otworzyły się wreszcie przed nimi i weszli do jasnej, wypełnionej niemal pozaziemskim światłem sali. Pośrodku pysznił się masywny, owalny stół z ciemnego drewna, przed nim stało dwóch mężczyzn, spoglądając na nich wyczekująco.
— Panie Fontanelli, mam przyjemność przedstawić panu moich partnerów — oznajmił młody prawnik, zamknąwszy drzwi. — Oto mój ojciec, Gregorio Vacchi.
John uścisnął dłoń mierzącego go surowym wzrokiem około pięćdziesięciopięcioletniego mężczyzny, ubranego w szary, jednorzędowy garnitur i okulary w cieniutkich, złotych oprawkach, co w zestawieniu z przerzedzonymi włosami sprawiało, że miał w wyglądzie coś z księgowego. Można było wyobrazić go sobie jako prawnika specjalizującego się w sprawach podatkowych, wąskimi ustami cytujacego przed sądem administracyjnym paragrafy z kodeksu handlowego. Uścisk dłoni miał chłodny i suchy, urzędowy, wymamrotał też coś w rodzaju „cieszę się, że mogę pana poznać”, przy czym odnosiło się wrażenie, że raczej nie wie, co znaczy cieszyć się.
Drugi mężczyzna wyglądał na nieco starszego, jednak gęste, kręcone włosy i krzaczaste brwi, nadające jego twarzy nieco mroczny wyraz, sprawiały, że robił znacznie bardziej żywotne wrażenie. Ubrany był w granatową dwurzędówkę, do niej absolutnie konwencjonalny krawat klubowy i perfekcyjnie złożoną chusteczkę w butonierce. Można było sobie wyobrazić, jak z kieliszkiem szampana w dłoni świętuje w eleganckiej restauracji wygraną w procesie o morderstwo i późno w nocy, kiedy zabawa nabierze tempa, podszczypuje kelnerki. Miał mocny uścisk dłoni, John wzdrygnął się nieprzyjemnie, gdy przedstawił się niskim głosem zaglądając mu głęboko w oczy:
— Alberto Vacchi. Jestem wujem Eduarda.
Dopiero teraz John zauważył, że w masywnym fotelu przy jednym z okien siedzi jeszcze ktoś – stary mężczyzna miał przymknięte oczy, ale nie wyglądał na naprawdę śpiącego. Sprawiał raczej wrażenie zbyt zmęczonego na to, by posługiwać się wszystkimi zmysłami naraz. Jego pomarszczona szyja sterczała chudo z miękkiego kołnierza koszuli, na którą narzuconą miał szarą dzierganą kamizelkę. Na kolanach umieścił niewielką atłasową poduszeczkę, a na niej złożył dłonie.
— Padrone — wyjaśnił przyciszonym głosem Eduardo, dostrzegając spojrzenie Johna. — Mój dziadek. Jak pan widzi, prowadzimy interes rodzinny.
John tylko skinął głową, nie wiedząc, co miałby powiedzieć. Pozwolił podprowadzić się do krzesła, stojącego samotnie przy jednym z dłuższych boków konferencyjnego stołu, i usiadł, posłuszny zapraszającemu gestowi dłoni. Po przeciwnej stronie stołu stały obok siebie cztery krzesła, z oparciami starannie dosuniętymi do krawędzi blatu, a na miejscach przed oparciami ułożono cienkie aktówki oprawne w czarną skórę z wytłoczonym na niej godłem.
— Chciałby się pan czegoś napić? — Zapytano go. — Kawa? Woda mineralna?
— Proszę o kawę — usłyszał swoją odpowiedź. W piersiach znów czuł ten trzepot, który dopadł go, gdy tylko przekroczył próg hotelu Waldorff-Astoria.
Eduardo rozstawił filiżanki zapobiegliwie przygotowane na małym, ruchomym stoliczku, podsunął dzbanuszek ze śmietanką i cukiernicę z tłoczonego srebra, nalał wszystkim kawy i odstawił dzbanek obok filiżanki Johna. Trzech Vacchich zajęło miejsca, Eduardo usiadł na skraju, pierwszy od prawej - patrząc od strony Johna - Gregorio, ojciec, dalej Alberto, wuj. Czwarte krzesło, ostatnie po lewej, pozostało puste.
Nastąpił rytuał nalewania śmietanki, sypania cukru i mieszania kawy. John spoglądał na cudowny, mahoniowy mazerunek blatu. To z pewnością drewno z korzenia. Mieszając kawę ciężką, srebrną łyżeczką, próbował dyskretnie się rozejrzeć.
Z okien za plecami trzech prawników roztaczał się szeroki widok na jasną, migotliwą panoramę Nowego Jorku, z tańczącymi w wąwozach ulic promieniami słońca, oraz na East River, połyskującą głębokim, zdobionym jasnymi plamkami błękitem. Po prawej i lewej stronie okien opadały zwiewne, łososiowe zasłony, stanowiące doskonały kontrast dla ciężkiej, idealnie bordowej wykładziny podłogowej i białych jak śnieg ścian. Niesamowite. John małymi łyczkami popijał kawę, mocną i aromatyczną, w smaku przypominającą espresso, jakie przygotowywała mu czasem matka, gdy ją odwiedzał.
Eduardo Vacchi otworzył leżącą przed nim teczkę, przytłumiony dźwięk pocierania skóry okładek o blat stołu zabrzmiał jak sygnał. John odstawił filiżankę i wziął głęboki oddech. Zaczyna się.
— Panie Fontanelli — zaczął młody prawnik, ubrany w marynarkę o dokładnie takim samym odcieniu jak dywan, i pochylił się nieznacznie do przodu, opierając przy tym łokieć o blat stołu i składając dłonie. Ton jego głosu nie był już poufały, brzmiał bardziej urzędowo. — Prosiłem pana o przyniesienie na tę rozmowę dowodu tożsamości – może być prawo jazdy, paszport, cokolwiek – to tylko formalność, rozumie się. Czy ma pan coś takiego?
John skinął głową.
— Prawo jazdy. Chwileczkę. — Pośpiesznie sięgnął do kieszeni w tyle spodni, przestraszył się, gdy nic w niej nie znalazł, aż przypomniał sobie, że przełożył prawo jazdy do wewnętrznej kieszeni marynarki. Gorącymi, niemal drżącymi palcami podał dokument przez stół. Prawnik wziął dokument, przejrzał go pobieżnie i ze skinieniem głowy przekazał go swemu ojcu, który ze swej strony przestudiował go tak wnikliwie, jakby był przekonany, że ma do czynienia z fałszerstwem.
— My także mamy dowód tożsamości. — Eduardo uśmiechnął się, wyjmując dwa wielkie, wyglądające nadzwyczaj urzędowo papiery. — Rodzina Vacchi mieszka od kilku stuleci we Florencji i od pokoleń niemal wszyscy męscy członkowie naszej rodziny wykonują zawód adwokata lub kuratora majątkowego. Potwierdza to pierwszy dokument; drugi to tłumaczenie pierwszego na angielski, uwierzytelnione przez stan Nowy Jork. — Wyciągnął oba papiery w stronę Johna, który przyjrzał im się bezradnie. Pierwszy arkusz, umieszczony w koszulce z przezroczystej folii, wydawał się dość stary. Włoski tekst, z którego John rozumiał co dziesiąte słowo, wypisano na maszynie na pożółkłym papierze z wytłoczonym herbem, w dole tłoczyły się niezliczone wyblakłe stemple i podpisy. Angielskie tłumaczenie, czysty wydruk z drukarki laserowej, opatrzony znaczkiem skarbowym i stemplem notariusza, napisany prawniczo oschłym językiem, brzmiał raczej zawile i, o ile John dobrze rozumiał, potwierdzał to, co powiedział młody Vacchi.
Ułożył oba dokumenty na stole przed sobą i splótł ramiona. Nie mógł powstrzymać drżenia; miał nadzieję, że nikt tego nie widzi.
Eduardo ponownie złożył dłonie. Prawo jazdy Johna tymczasem dotarło już do Alberta, który przyjrzał mu się, kiwając z zadowoleniem głową, po czym powoli przesunął je na środek stołu
— Panie Fontanelli, został pan spadkobiercą pokaźnego majątku — podjął temat Eduardo, ponownie przybierając urzędowy ton. — Jesteśmy tu po to, by powiadomić pana o wysokości kwoty spadku i o warunkach jego otrzymania oraz, o ile złoży pan oświadczenie o gotowości jego przyjęcia, by omówić z panem niezbędne dla jego przekazania kroki.
John przytaknął niecierpliwie.
— Hm, tak — mógłby mi pan najpierw właściwie powiedzieć, kto w ogóle umarł?
— Proszę pozwolić, bym jeszcze przez moment powstrzymał się od odpowiedzi na to pytanie. To długa historia. W każdym razie nie był to nikt z pańskiej najbliższej rodziny.
— Dlaczego wobec tego cokolwiek dziedziczę?
— Tego, jak już wspomniałem, nie można wyjaśnić w jednym ani w dwu zdaniach. Dlatego proszę pana jeszcze o odrobinę cierpliwości. W obecnej chwili pytanie brzmi: ma pan otrzymać znaczną sumę pieniędzy – czy chce je pan dostać?
John mimowolnie roześmiał się.
— Okay. Ile?
— Ponad osiemdziesiąt tysięcy dolarów.
— Powiedział pan osiemdziesiąt tysięcy?
— Tak. Osiemdziesiąt tysięcy.
Rany! John oparł się, ze świstem wypuścił powietrze. Pff! Rany, o rany! O-siem-dzie-siąt! Nic dziwnego, że przyjechali tu w czwórkę. Osiemdziesiąt tysięcy, to naprawdę słuszna sumka. Ile to właściwie jest? I to naraz! Rany, rany! Na jeden raz, to trzeba najpierw przetrawić. To by znaczyło… Rany, to znaczy, że mógłby iść do college’u, spokojnie, nie musiałby już ani jednej marnej godziny przepracować w żadnej głupiej pizzerii ani w ogóle nigdzie. Osiemdziesiąt tysięcy… Rany, naraz! Tak po prostu! Niesamowite. Gdyby tak… Okay, musi uważać, żeby nie popaść w manię wielkości. Mógłby zostać nadal w tym samym mieszkaniu, jest w porządku, wprawdzie żaden luksus, ale gdyby żył oszczędnie – rany, starczyłoby na jakiś używany samochód! I jeszcze parę niezłych rzeczy. To i owo. Ha! I nareszcie koniec kłopotów.
— Nieźle — wydukał w końcu. — I czego chcecie się ode mnie dowiedzieć? Czy biorę te pieniądze, czy nie?
— Tak.
— Mam tylko jedno głupie pytanie: czy w tym wszystkim tkwi jakiś hak? Dziedziczę jakieś długi albo coś w tym rodzaju?
— Nie. Dziedziczy pan pieniądze. Jeżeli zgodzi się pan, otrzyma pan pieniądze i może z nimi zrobić to, co zechce.
John pokręcił głową nic nie pojmując.
— Czy wyobraża pan sobie, że powiem Nie? Może pan sobie wyobrazić, że ktokolwiek powiedziałby Nie?
Młody prawnik uniósł ramiona.
— To sprawa formalna. Musimy zapytać.
— W porządku. Spytał pan. A ja powiedziałem Tak.
— Wspaniale. Gratuluję.
John wzruszył ramionami.
— Wie pan, uwierzę dopiero, gdy będę miał w dłoni banknoty.
— To pańskie prawo.
Ale to nie była prawda. Wierzył już teraz. Choć było to tak szalone, więcej niż zwariowane – czterech prawników przylatuje odrzutowcem z Włoch do Nowego Jorku, żeby jemu, pozbawionemu środków do życia, fajtłapowatemu rozwozicielowi pizzy podarować osiemdziesiąt tysięcy dolarów – tak po prostu, nie ma sprawy – a jednak w to wierzył. W tym pomieszczeniu było coś takiego, co dawało mu pewność. Pewność, że oto dotarł do punktu zwrotnego w swym życiu. Czuł się tak, jakby dotąd tylko czekał na to, by się tu znaleźć. Szalone. Czuł przyjemne ciepło rozprzestrzeniające się po jego ciele.
Eduardo Vacchi zamknął swoją teczkę. Jakby na to czekał siedzący obok niego ojciec – jakże on się nazywa? Gregorio? – otworzył swoją. John poczuł łaskotanie na karku i ponad brwiami. To wszystko robiło na nim zbyt wyćwiczone wrażenie. Teraz się okaże, teraz nareszcie się okaże, jaki w tym wszystkim tkwi hak. Teraz musi uważać.
— Z powodów, które wyjaśnimy później — zaczął ojciec Eduarda, a jego głos brzmiał tak beznamiętnie, że miało się niemal wrażenie, jakby z ust wyleciał obłoczek kurzu — pański przypadek jest bez precedensu w historii naszej kancelarii. Mimo że rodzina Vacchich od pokoleń zajmuje się sprawami majątkowymi, nigdy jeszcze nie prowadziliśmy rozmowy takiej jak dzisiejsza i prawdopodobnie nie będzie nam już dane prowadzić podobnej. Z uwagi na tę sytuację uznaliśmy, że najlepiej będzie zachować daleko idącą ostrożność, nie ryzykując beztroski. — Zdjął okulary i trzymał je w dłoni w taki sposób, że jeden z zauszników sterczał w stronę Johna. — Zaprzyjaźnionemu z nami notariuszowi zdarzyło się przed laty, przy okazji otwarcia testamentu, być świadkiem nagłego ataku serca u jednego z obecnych, spowodowanego z wszelkim prawdopodobieństwem radosną niespodzianką, gdy nagle stał się dziedzicem wielkiej fortuny. Chodziło przy tym, muszę tu zaznaczyć, wprawdzie o nieco większą kwotę, niż wymienił mój syn, jednak osoba, o którą chodzi, była niewiele starsza niż pan dzisiaj i do tamtej chwili nikt nie wiedział o jakimkolwiek zagrożeniu dla jej serca. — Ponownie założył okulary, ostrożnie poprawił je na nosie i spojrzał na Johna. — Czy pan rozumie, co chcę przez to powiedzieć?
John, przysłuchujący się jego wywodom z wielkim trudem, automatycznie przytaknął, potem jednak potrząsnął głową.
— Nie. Nie, nic nie rozumiem. Więc jak, dziedziczę, czy nie dziedziczę?
— Dziedziczy pan, bez obaw. — Gregorio spuścił wzrok na teczkę, przesunął dłońmi leżące w niej papiery. — Wszystko, co powiedział Eduardo, zgadza się. — Znów spojrzał na niego. — Oprócz kwoty.
— Oprócz kwoty?
— Nie dziedziczy pan osiemdziesięciu tysięcy, ale ponad cztery miliony dolarów.
John wpatrywał się w niego i wpatrywał i zdawało mu się, że czas stanął w miejscu, wpatrywał się w niego i jedyną rzeczą, jaka się poruszała, była jego własna dolna szczęka, która opadała w dół, niepohamowanie, niepowstrzymanie.
Cztery!
Miliony!
Dolarów!
— Wow! — Wyrwało mu się. Chwycił się rękami za włosy, uniósł wzrok do sufitu i powiedział jeszcze raz: — Wow! — Potem wybuchnął śmiechem. Mierzwił włosy i śmiał się jak obłąkany. Cztery miliony dolarów! W ogóle nie mógł się uspokoić, śmiał się tak długo, aż tamci pewnie już zastanawiali się, czy nie wezwać karetki. Cztery miliony! Cztery miliony!
Spojrzał znów na prawnika z dalekiej Florencji. Światło upalnego poranka prześwietlało przerzedzone włosy, sprawiając, ze wyglądały jak aureola. Miał ochotę go wycałować. Miał ochotę wycałować ich wszystkich. Przyjechali i położyli mu na kolana cztery miliony dolarów! Znów zaczął się śmiać; śmiać bez końca.
— Wow! — Powiedział jeszcze raz, gdy odzyskał oddech. — Rozumiem. Baliście się, że gdybyście powiedzieli mi od razu, że odziedziczyłem cztery miliony dolarów, mógłby mnie trafić szlag, prawda?
— Można to tak ująć — przytaknął Gregorio Vacchi z ledwie zaznaczonym cieniem uśmiechu w kącikach ust.
— I wiecie co? Mieliście rację. Trafiłby mnie szlag. O, rany… — zasłonił usta dłonią, zupełnie nie wiedząc, gdzie podziać się spojrzeniem. — Czy panowie wiecie, że przedwczoraj przeżyłem najgorszą noc swego życia – i to tylko dlatego, że nie miałem pieniędzy na metro? Nie miałem nędznego dolara, nędznych pięćdziesięciu centów? A teraz przyjeżdżacie i mówicie mi o czterech milionach… — Uff, na Boga, z tym atakiem serca to na pewno nie jest kłamstwo. Serce waliło mu jak oszalałe. Sama wizja takiej ilości pieniędzy wprawiała jego krążenie w taki pęd, jakby uprawiał seks.
Cztery miliony dolarów. To… To więcej niż tylko pieniądze. To inne życie. Mając cztery miliony dolarów może robić, co tylko zechce. Mając cztery miliony dolarów nie musi pracować już do końca życia, ani przez jeden dzień. Czy będzie studiował, czy nie, czy jest najgorszym malarzem świata czy nie, to wszystko jest już bez znaczenia.
— Czy to rzeczywiście prawda? — Musiał nagle zapytać. — To znaczy, czy raptem się ktoś nie pojawi i nie powie: „A kuku! Jest pan w ukrytej kamerze!” czy coś w tym rodzaju? Mówimy o prawdziwych pieniądzach, o prawdziwym spadku?
Prawnik uniósł brwi, jakby jego pytanie było kompletnie absurdalne.
— Oczywiście, że mówimy o prawdziwych pieniądzach. Proszę się nie obawiać.
— Chodzi mi o to, że jeśli robicie mnie tu w konia, to kogoś uduszę. A nie wiem, czy to spodobałoby się widzom „Ukrytej kamery”.
— Zapewniam pana, że jesteśmy tu tylko po to, by uczynić z pana bogatego człowieka.
— Wspaniale. — Nie chodziło o to, że naprawdę się martwi. Jednak musiał wypowiedzieć głośno tę myśl, jakby samo jej sformułowanie miało go uchronić przed niebezpieczeństwem. Coś sprawiało, że był pewny, iż go nie oszukują.
W pomieszczeniu było gorąco. Osobliwe było to, że wchodząc miał wrażenie, że jest tu za chłodno, jakby klimatyzację nastawiono na zbyt niską temperaturę. Teraz czuł się tak, jakby krew w jego żyłach miała się w każdej chwili zagotować. Czyżby miał gorączkę? Może to jeszcze odległe skutki przedostatniej nocy, gdy piechotą maszerował do domu przez most Brooklyński, smagany wilgotnym, zimnym wiatrem wiejącym od morza i sprawiającym, że upodabniał się coraz bardziej do sopla lodu.
Spojrzał na siebie. Własne dżinsy wydały mu się raptem bardziej wyświechtane, marynarka miała postrzępione końce rękawów; nigdy do tej pory tego nie zauważył. Materiał był tak wytarty, że włókna prześwitywały. Koszula żałosna, tani ciuch ze sklepu z używaną odzieżą. Nawet, gdy była nowa, nie wyglądała naprawdę dobrze. Co tam. Dostrzegł spojrzenie Eduarda uśmiechającego się ukradkiem, jakby odgadywał jego myśli.
Sylwetki wieżowców za oknem połyskiwały wciąż niczym sen utworzony ze szkła i kryształu. Zatem jest teraz spełnionym mężczyzną. John Salvatore Fontanelli, syn szewca z New Jersey, dokonał tego – bez własnej zasługi, nie przykładając się, po prostu przez kaprys losu. A może zawsze przeczuwał coś takiego i dlatego nigdy nie wysilał się zbytnio, nigdy się nie starał? Bo w kołysce wróżka szepnęła mu, że nie będzie musiał?
— Okay — zawołał i klasnął w dłonie. — Co dalej?
— Zatem przyjmuje pan spadek?
— Yes, sir!
Prawnik z zadowoleniem skinął głową i zamknął teczkę. John oparł się wygodniej i głęboko odetchnął. Co za dzień! Czuł się jak wypełniony szampanem, pełen malutkich, wesoło gulgoczących pęcherzyków, wznoszących się bezustannie i wzbierających w jego piersiach głupkowatym chichotem.
Był ciekaw, jak w praktyce odbywa się przejęcie takiego spadku. Jak przekażą mu pieniądze. Chyba nie w gotówce. Przelew też nie jest możliwy, bo on nie ma żadnego konta. Może dostanie czek. To byłoby naprawdę pysznie, podejść spacerkiem do okienka w banku, który zastrzegł mu konto, podsunąć swemu dawnemu doradcy bankowemu pod nos czek na sumę czterech milionów dolarów i spokojnie przyglądać się, jaką tamten zrobi minę. Ależ byłoby pysznie zachować się jak świnia, jak ostatni bogaty wieprz…
Ktoś odchrząknął. John podniósł wzrok, ze swoich marzeń na jawie wrócił do rzeczywistości salki konferencyjnej. Osobą, która odchrząknęła, był Alberto Vacchi. Otworzył przy tym leżącą przed nim teczkę.
John spojrzał na Eduarda. Potem na Gregoria, jego ojca i wreszcie na Alberta, jego wuja.
— Nie chcecie chyba powiedzieć, że jest tego jeszcze więcej?
Alberto zaśmiał się cicho. Zabrzmiało to jak gruchanie gołębia.
— A jednak — powiedział.
— Więcej niż cztery miliony dolarów?
— Znacznie więcej.
Serce znów zaczęło galopować. Płucom znów zdawało się, że są kowalskim miechem. John uniósł dłoń w obronnym geście.
— Chwileczkę. Powoli. Cztery miliony to zupełnie dobra liczba. Po co przesadzać? Cztery miliony, to wystarczy, żeby człowieka uszczęśliwić. Więcej byłoby... no cóż, może za dużo …
Włoch przyjrzał mu się spod krzaczastych brwi. W jego oczach iskrzyło się osobliwe światło.
— To jedyny warunek, związany ze spadkiem, John. Albo weźmie pan wszystko – albo nic …
John przełknął ślinę.
— Czy to więcej niż dwa razy tyle? — spytał pośpiesznie, jakby uprzedzając słowa tamtego mógł zapobiec jakiejś klątwie.
— Znacznie więcej.
— Więcej niż dziesięć razy tyle? Więcej niż czterdzieści milionów?
— John, musi się pan nauczyć myśleć w wielkiej skali. To niełatwe i Bóg mi świadkiem, że wcale panu nie zazdroszczę. — Alberto kiwnął do niego głową zachęcająco, niemal porozumiewawczo, jakby chciał namówić go, by razem z nim wszedł do nawiedzonego domu. — Proszę spróbować myśleć z rozmachem, John!
— Więcej niż… ? — John przerwał. W jakimś czasopiśmie czytał kiedyś o majątku wielkich gwiazd rockowych. Madonna, tak pisano, była warta sześćdziesiąt milionów dolarów, Michael Jackson co najmniej dwa razy więcej. Ranking otwierał były Beatles, Paul McCartney, którego majątek oszacowano na pięćset milionów dolarów. Zakręciło mu się w głowie. — Więcej niż dwudziestokrotnie więcej? — Miał ochotę powiedzieć „stukrotnie”, ale się nie odważył. Przypuszczenie, że mógłby – tak po prostu, bez wysiłku, bez talentu – wejść w posiadanie majątku choćby porównywalnego z dorobkiem legendarnego muzyka, miało w sobie coś bluźnierczego.
Przez chwilę panowała cisza. Adwokat patrzył na niego, żując przy tym dolną wargę i nic nie mówiąc.
— Czy zadowala pana — zapytał w końcu — liczba dwa miliardy?
I dodał:
— Dolarów.
John wpatrywał się w niego i czuł, jak coś ciężkiego, ołowianego przygniata go i wszystkich obecnych. To już nie były żarty. Słoneczna jasność przenikająca przez okna oślepiała go, boleśnie niby jaskrawe światło lampy do przesłuchań. To naprawdę nie żarty.
— Pan mówi poważnie, prawda? — upewnił się.
Alberto Vacchi skinął głową.
John obejrzał się, wstrząśnięty, jakby szukał wyjścia. Miliardy! Ta liczba przytłaczała go jak ważący wiele ton ciężar, przygniatała jego ramiona, miażdżyła szczyt czaszki. Miliardy, to były wymiary, w jakich nie poruszał się jeszcze nigdy nawet w wyobraźni. Miliardy, to znaczyło znaleźć się na poziomie Rockefellerów i Rothschildów, naftowych szejków z Arabii Saudyjskiej i japońskich gigantów rynku nieruchomości. Miliardy, to więcej niż dostatek. To… obłęd.
Serce wciąż galopowało. Na prawej łydce zaczął mu drgać jakiś mięsień, w ogóle nie chciał przestać. Przede wszystkim musi się uspokoić. To tutaj jest tylko jakąś dziwaczną grą. Takie rzeczy się nie zdarzają, nie w tym świecie, jaki on zna! Że znienacka pojawia się czterech mężczyzn, o których nie słyszał nigdy w życiu, twierdzących, że również nigdy go nie widzieli – i oznajmiają mu, że odziedziczył dwa miliardy dolarów. Nie. To nie tak. Tu toczy się jakaś nieuczciwa gra. Nie miał pojęcia, jak normalnie powinna przebiegać taka ceremonia przekazania spadku, ale to było w każdym punkcie dziwaczne.
Próbował przypomnieć sobie widziane dawno filmy. Cholera, widział przecież tyle filmów, w mniejszym lub większym stopniu przesiedział dzieciństwo i młodość przed telewizorem albo w kinie – więc jak to było? Otwarcie testamentu, tak jest. Gdy ktoś umierał, odbywało się otwarcie testamentu, na które przybywali wszyscy ewentualni spadkobiercy, żeby usłyszeć z ust notariusza, kto ile dziedziczy. I żeby potem się kłócić.
Właśnie! Jak to w ogóle się odbywa, gdy ktoś umrze i zostawi jakiś spadek? Pierwszymi spadkobiercami są przecież małżonkowie i dzieci, prawda? Jak to możliwe, że on miałby coś odziedziczyć, a jego bracia nie? I dlaczego w ogóle miałby coś odziedziczyć, skoro jego ojciec wciąż żyje?
Coś tu się nie zgadza.
Serce i oddech zredukowały bieg. Nie wolno się cieszyć za wcześnie. Nie od rzeczy będzie najpierw nieco nieufności.
John odchrząknął.
— Muszę zadać jeszcze całkiem głupie pytanie — rozpoczął. — Dlaczego akurat ja mam coś odziedziczyć? Jak na mnie trafiliście?
Prawnik spokojnie skinął głową.
— Przeprowadziliśmy bardzo dokładne i wyczerpujące dochodzenie. Nie prosilibyśmy pana o rozmowę, nie mając stuprocentowej pewności.
— Wspaniale, panowie jesteście pewni. Ale ja nie. Wiecie na przykład, że mam dwóch braci? Nie muszę czasem podzielić się z nimi spadkiem?
— W tym przypadku nie.
— Dlaczego nie?
— Został pan wyznaczony jedynym spadkobiercą.
— Ale kto, do diabła, wpadł na pomysł, żeby akurat mnie zrobić dziedzicem dwóch miliardów? To znaczy, mój ojciec jest szewcem. Nie wiem wprawdzie za wiele o jego krewnych, ale jestem pewien, że nie ma wśród nich miliardera. Najbogatszy jest prawdopodobnie mój wujek Giuseppe, który ma firmę taksówkarską w Neapolu, dziesięć albo dwanaście taksówek.
Alberto Vacchi uśmiechnął się.
— Zgadza się. Do tego on jeszcze żyje i cieszy się, o ile nam wiadomo, dobrym zdrowiem.
— No więc, skąd zatem miałby pochodzić ten spadek?
— Brzmi to tak, jakby nie był pan nim zbytnio zainteresowany.
John poczuł, że z wolna ogarnia go coraz większa wściekłość. Rzadko był wściekły, jeszcze rzadziej naprawdę wściekły, ale tutaj i dziś może nie byłoby źle rozzłościć się na całego.
— Dlaczego stale robicie uniki? Czemu robicie z tego taką tajemnicę? Czemu nie powiecie mi po prostu, że ten a ten umarł?
Prawnik kartkował swoje papiery, wyglądało to na kolejny cholerny manewr uniku. Coś takiego, jakby ktoś kartkował swój pusty terminarz i udawał, że z trudem szuka wolnego terminu.
— Nie chodzi tu — przyznał w końcu — o zwykły spadek. Zwykle mamy testament, wykonawcę testamentu i otwarcie testamentu. Pieniądze, o które chodzi w tym przypadku, są własnością fundacji – w pewien sposób można by powiedzieć, że należą obecnie do siebie samych. My jedynie nimi zarządzamy, odkąd umarł założyciel fundacji – co miało miejsce już dawno temu. Zostawił on dyspozycję, zgodnie z którą majątek fundacji ma przypaść jego najmłodszemu męskiemu potomkowi, będącemu przy życiu dnia 23-ciego kwietnia roku 1995. Jest nim właśnie pan.
John nieufnie zmrużył oczy.
— Dwudziestego trzeciego kwietnia … to przedwczoraj. Dlaczego akurat tego dnia?
Alberto wzruszył ramionami.
— Tak ustalono.
— I ja miałbym być najmłodszym Fontanellim? Jest pan pewien?
— Pański wujek Giuseppe ma piętnastoletnią córkę. Właśnie córkę. Kuzyn pańskiego ojca, Romano Fontanelli, miał syna, Lorenzo. On jednak, jak zapewne pan wie, przed dwoma tygodniami niespodziewanie zmarł.
John wbił wzrok w blat stołu zrobionego z korzeni szlachetnych drzew, jakby dojrzał w nim wyrocznię. To naprawdę możliwe. Cesar i jego żona doprowadzali wszystkich do pasji w każde Boże Narodzenie dyskutując godzinami o tym, jak bezsensowne, wręcz zbrodnicze jest powoływanie na ten świat dzieci. Lino – no cóż, ten ma w głowie wyłącznie samoloty. A matka opowiadała mu ostatnio przez telefon o jakimś Lorenzo, który umarł z jakiegoś banalnego powodu, od ukąszenia pszczoły czy jakoś tak. Tak, nieodmiennie, gdy rozmowa schodziła na włoskich krewniaków, zawsze chodziło o śluby i rozwody, choroby i pogrzeby, nigdy o dzieci. To mogła być prawda.
— Dobrze, no to z czego składają się te dwa miliardy? — spytał wreszcie. — Zakładam, że z jakichś udziałów w firmach, akcji, źródeł ropy i takich tam?
— Pieniądze — odpowiedział Alberto. — Po prostu pieniądze. Niezliczone konta w niezliczonych bankach na całym świecie.
John spojrzał na niego i poczuł, że w żołądku gromadzi mu się jakiś kwas.
— I ja mam to odziedziczyć, tylko dlatego, że przypadkiem dwa dni temu byłem najmłodszym Fontanellim? Jaki w tym sens?
Prawnik spojrzał mu w oczy, przeciągle i jakby w zamyśleniu.
— Nie wiem, jaki w tym sens — przyznał. — Po prostu tak się zdarzyło. Jak to w życiu.
Johnowi było słabo. Czuł się słaby i brudny, złachmaniony, facet w tanich łachach, niezasługujących na miano ubrania. W jego głowie bezustannie paplał głos, głęboko przekonany o tym, że go tu tylko zwodzą, oszukują, w jakiś niepojęty sposób chcą wywieść w pole. Równocześnie jednak coraz mocniej zakorzeniało się w głębi jego serca poczucie, masywne jak granitowe fundamenty Manhattanu, że ów głos się myli, że jest jedynie efektem niezliczonych godzin spędzonych przed ekranem telewizora, w którym ludziom nigdy nie zdarza się tak po prostu coś dobrego. Dramaturgia scenariusza nie dopuszcza historii w tym rodzaju. Takie rzeczy mogą zdarzać się tylko w realnym świecie.
Uczucie, które zrodziło się w nim, gdy przekraczał próg tego pokoju – poczucie, że oto znalazł się w punkcie zwrotnym swego życia – wciąż w nim było. Nawet mocniejsze niż przedtem.
Tylko, że teraz dołączył do niego strach, iż ta odmiana go zmiażdży.
Dwa miliardy dolarów.
Mógłby powiedzieć im, żeby dali mu trochę pieniędzy. Skoro przyjechali, żeby wręczyć mu dwa miliardy dolarów, mogą przecież dać mu z góry kilka kawałków, nikogo to nie zaboli. Wtedy stać go będzie na adwokata, który mógłby to wszystko dokładnie sprawdzić. Przyszedł mu do głowy Paul Siegel. Paul zna prawników. Na pewno zna najlepszych prawników w mieście. Właśnie. John odetchnął głęboko.
— Muszę powtórzyć to samo pytanie — miękkim tonem powiedział Alberto Vacchi, notariusz i zarządca majątkowy z Florencji we Włoszech. — Czy przyjmuje pan spadek?
Czy dobrze jest być bogatym? Do tej pory zawsze starał się tylko, żeby nie być zbyt biednym. Gardził takimi, którzy zabiegali o pieniądze. Z drugiej strony – życie jest o wiele prostsze i przyjemniejsze, gdy ma się pieniądze. Ich brak oznacza zawsze pewien przymus. Brak wyboru. Oznacza, że trzeba robić coś, obojętnie, czy się to komuś podoba, czy nie. Prawdopodobnie to właśnie było jedyne prawo obowiązujące niezmiennie przez stulecia: że gdy masz pieniądze, powodzi ci się lepiej, niż gdy ich nie masz. Wystarczyło, żeby pomyślał o tym wielkim czarnym wozie, który potrącił go, gdy ostatnio rozwoził pizzę. To zderzenie kosztowało go utratę pracy i zarobków z dwóch tygodni. Ważniak w samochodzie prawdopodobnie w ogóle nic nie zauważył.
John odetchnął. Ponownie przyłapał się na tym, że wstrzymuje oddech. Złe przyzwyczajenie.
— Odpowiedź — powiedział wreszcie, i stwierdził, że to nieźle zabrzmiało — też jest ta sama. Tak.
Alberto Vacchi uśmiechnął się. W jego wydaniu wyglądało to ciepło i szczerze.
— Gratuluję — powiedział i zamknął swoją teczkę.
Z Johna spłynęło niesamowite napięcie, opadł na siedzenie, na miękkie oparcie swego krzesła. Cóż, jest miliarderem. No i co z tego, ludziom naprawdę przytrafiają się gorsze rzeczy. Spojrzał na trzech prawników, siedzących półkolem naprzeciw niego, jak komisja poborowa, i nagle zachciało mu się śmiać.
W tym momencie z fotela przy oknie podniósł się starzec.



Dodano: 2006-11-21 20:27:58
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS