NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Weeks, Brent - "Cień doskonały" (wyd. 2024)

Ukazały się

Iglesias, Gabino - "Diabeł zabierze was do domu"


 Richau, Amy & Crouse, Megan - "Star Wars. Wielka Republika. Encyklopedia postaci"

 King, Stephen - "Billy Summers"

 Larson, B.V. - "Świat Lodu"

 Brown, Pierce - "Czerwony świt" (wyd. 2024)

 Kade, Kel - "Los pokonanych"

 Scott, Cavan - "Wielka Republika. Nawałnica"

 Masterton, Graham - "Drapieżcy" (2024)

Linki

Salvatore, R. A. - "Duch Demona"
Wydawnictwo: Isa
Cykl: Salvatore, R. A. - "Wojny Demona"
Data wydania: 2000
ISBN: 83-87376-65-5
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
Liczba stron: 640
Tom cyklu: 2



Salvatore, R. A. - "Duch Demona" #10

ROZDZIAŁ 10 - NAJŚWIĘTSZE Z MIEJSC

Teren stał się trudniejszy około południa tego dnia, w którym stoczyli walkę w dolinie. Mistrz Jojonah starał się podtrzymywać na duchu towarzyszy, przypominając im o tym, jakie wyrządzili dobro, o cierpieniu, jakiemu zapobiegli interweniując. Jednak wszyscy mnisi byli wyczerpani nocnymi przejściami, zwłaszcza jeśli chodzi o użycie magii, a biorąc pod uwagę trudny teren, tego dnia magia bardzo by się przydała.
Użycie kwarcu było jedyną kwestią, w której ani dla Jojonaha, ani dla brata Francisa nie wchodziły w grę kompromisy. Chociaż byli wyczerpani, mnisi nie mogli sobie po prostu pozwolić na zmniejszenie czujności, nie w tym dzikim regionie. Mistrz Jojonah zakończył jazdę wcześnie, zanim zaszło słońce, i polecił braciom, aby wyspali się dobrze i długo, zbierając siły do dalszej drogi następnego dnia.
- Mielibyśmy siłę jechać dłużej - celowo, jak zwykle, wypomniał brat Francis, zajmując miejsce u boku Jojonaha, jakby chciał pilnować starszego mężczyzny - gdybyśmy nie zaangażowali się w nie swoją sprawę.
- Wydaje mi się, że rozgromienie sił potworów sprawiło ci, bracie, taką przyjemność jak i innym - odparł mistrz. - Jak możesz wątpić w słuszność swoich działań?
- Nie wyprę się przyjemności, jakiej doznałem, niszcząc nieprzyjaciół Boga - odpowiedział brat Francis.
To górnolotne stwierdzenie zdziwiło Jojonaha.
- A jednak - ciągnął dalej brat Francis, zanim korpulentny mnich zdołał odpowiedzieć - wiem, co nakazał ojciec przeor Markwart.
- I tylko to ma znaczenie?
- Tak.
Mistrz Jojonah jęknął w duchu w obliczu ślepej wiary tego brata, błędu tak powszechnego obecnie w kościele abellikańskim, błędu, jaki sam popełniał przez tak wiele lat. Mistrz Jojonah, jak wszyscy mistrzowie i immakulaci w St.-Mere-Abelle, wiedział, iż statkowi wynajętemu, aby zawieść braci na wyspę Pimaninicuit, nie pozwoli się nigdy opuścić przystani w Zatoce Wszystkich Świętych i że wszyscy na pokładzie zostaną zabici. I tak jak wszyscy - wszyscy oprócz Avelyna Desbrisa - Jojonah pogodził się z tym ponurym zakończeniem jako mniejszym złem. Mnisi bowiem nie mogli pozwolić odpłynąć ludziom posiadającym wiedzę o położeniu Pimaninicuit. Jojonah wiedział również, że bratu Pellimarowi pozwolono umrzeć z powodu infekcji rany odniesionej w czasie podróży na wyspę, ponieważ ten nie potrafił dochować tajemnicy o tej najważniejszej z wypraw. Wiedział, że wymagałoby to sporego wysiłku ze strony starszych mnichów, ale z pewnością mogli go uratować, posługując się kamieniem duszy. Jednak i tym razem śmierć Pellimara wydawała się Jojonahowi mniejszym złem.
Po zastanowieniu się nad własną decyzją, mistrz Jojonah nie mógł teraz w pełni obwiniać gorliwego brata Francisa. - Zeszłej nocy uratowaliśmy wiele rodzin - przypomniał mu. - I tego nie potrafię żałować. Nasza misja nie została narażona.
- Wybacz, mistrzu Jojonahu - nadeszło wołanie z boku wozu.
Obydwaj mężczyźni odwrócili się i zobaczyli zbliżającą się ostrożnie trójkę młodszych mnichów, wśród których był brat Dellman.
- Wykryłem czyjąś obecność w okolicy - wyjaśnił Dellman. - Nie goblin ani żaden potwór - dodał prędko młody mnich, widząc nagłą i gorączkową reakcję. - Człowiek śledzący nasz każdy ruch.
Mistrz Jojonah oparł się wygodnie, niezbyt zaniepokojony, przyglądając się z zainteresowaniem młodzieńcowi, który przyniósł te wieści. Ostatnio brat Dellman starał się być bardzo przydatny, pracował ciężej niż pozostali w karawanie. Jojonahowi podobał się potencjał, jaki widział w oczach młodzieńca i jego idealistycznym podejściu do życia.
- Człowiek? - powtórzył brat Francis, widząc, że mistrz Jojonah nie kwapi się, aby odpowiedzieć. - Z kościoła? Z Palmaris? Z wioski? - rzucił niecierpliwie. Francis również zauważył ostatnio pracę Dellmana, nie był jednak pewien motywów postępowania młodego mnicha. - Kim jest i skąd się wziął?
- Wyraźnie Alpinadorczyk - odparł brat Dellman. - Wielki mężczyzna z długimi, płowymi włosami.
- Niewątpliwie z wioski - rzekł brat Francis ze złością skierowaną wprost na mistrza. - Twoja ocena sytuacji, mistrzu Jojonahu, może okazać się błędna - dodał ostro.
- To człowiek - zaoponował starszy mnich. - Po prostu człowiek. Najpewniej stara się dowiedzieć, kim jesteśmy i dlaczego uratowaliśmy jego wioskę. Odeślemy go i na tym się skończy.
- A jeśli został specjalnie wysłany? - powiedział brat Francis. - Jeśli jest szpiegiem przysłanym, aby odsłonić nasze słabe punkty? Alpinador nigdy nie był sojusznikiem kościoła abellikańskiego. Czy muszę ci przypominać o tragedii w Fuldebarrow?
- Nie musisz mi o niczym przypominać - odparł surowo mistrz Jojonah, lecz przyjął zastrzeżenie brata Francisa. Fuldebarrow było alpinadorską osadą, większą niż ta napotkana poprzedniej nocy, gdzie opactwo Św. Skarbu z Palmaris, próbowało założyć misję. Wszystko szło dobrze przez bez mała rok, aż nagle wszyscy bracia znikli. Widocznie abellikańscy misjonarze powiedzieli albo zrobili coś, czym obrazili alpinadorskich barbarzyńców - chodziło prawdopodobnie o jakąś zniewagę wobec boga ludzi północy. Nie odnaleziono nigdy żadnego z mnichów - w każdym razie nie odnaleziono ich ciał. Św. Skarb zwrócił się o pomoc w śledztwie do St.-Mere-Abelle, a mistrzowie z większego opactwa, wykorzystując swe magiczne talenty i kamienie duszy w celu odnalezienia duchów zmarłych, dowiedzieli się, że misjonarze zostali brutalnie straceni.
Incydent ten miał jednak miejsce niemalże sto lat temu, ale wysyłanie misjonarzy na pogańskie ziemie zawsze łączy się z ryzykiem.
- Pozbądźmy się sprawnie tego szpiega - rzekł brat Francis powstając. - Ja...
- Ty nie uczynisz nic - przerwał mu mistrz Jojonah.
Brat Francis wyprostował się, jakby go ktoś spoliczkował. - Dziwne, że nie mogłem skontaktować się z ojcem przeorem Markwartem przed walką w wiosce - zauważył, a implikacja tego stwierdzenia była wyraźna, biorąc pod uwagę chytre spojrzenie, jakim obrzucił Jojonaha. - Odległość ponoć nie ma znaczenia w przypadku hematytu.
- Może nie jesteś tak silny w posługiwaniu się kamieniami, jak sądzisz - rzekł sucho mistrz Jojonah. Jednak obydwaj rozumieli w czym rzecz. Obydwaj wiedzieli, że mistrz Jojonah, mający w swym posiadaniu mały, ale użyteczny kamień słoneczny, kamień antymagiczny, wtrącił się, kiedy brat Francis starał się pozyskać poparcie ojca przeora przeciwko pomysłowi obrony alpinadorskiej wioski przed potworami.
- Co zatem mamy zrobić z tym kłopotliwym cieniem? - chciał wiedzieć Francis.
- Rzeczywiście, co? - była to jedyna odpowiedź, na jaką stać było mistrza Jojonaha.
- Wie o nas, stanowi zatem potencjalne zagrożenie - naciskał brat Francis. - Jeśli, jak sądzę, jest szpiegiem, to zapewne wyśle przeciwko nam duże siły. Jeśli więc teraz okażemy miłosierdzie i pozwolimy mu ujść z życiem, to wielu może przypłacić życiem naszą wspaniałomyślność. - Przerwał, a Jojonahowi wydało się, jakby cieszyła go ta perspektywa, jakby właśnie sam się przekonał, że lepiej byłoby pozostawić tego człowieka przy życiu.
Jednakże była to dla brata Francisa przelotna myśl. - A nawet, jeśli nie jest szpiegiem - ciągnął dalej rozgorączkowany mnich - to nadal stanowi zagrożenie. Przypuśćmy, że schwytają go powrie. Czy wątpisz, iż zdradzi potworom informację o nas, mając daremną nadzieję, że okażą mu litość?
Mistrz Jojonah spojrzał na trzech młodszych mnichów, którzy mieli zdziwione miny, przysłuchując się coraz bardziej ożywionej wymianie zdań. - Może byłoby lepiej, gdybyście zostawili nas teraz samych - polecił im mistrz. - A ty, bracie Dellmanie, dobra robota. Wracaj do klejnotów, tym razem do kamienia duszy, abyś mógł przyjrzeć się bliżej temu nieproszonemu gościowi.
- Nieproszonemu i niechcianemu - powiedział brat Francis pod nosem, kiedy trzej młodsi mnisi oddalali się, mijając po drodze Braumina Herde, zmierzającego ku Francisowi i Jojonahowi.
- Nie powinieneś lekceważyć tego Alpinadorczyka - stwierdził brat Braumin zbliżając się. - Gdyby nie kamień duszy, nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że śledzi nasz każdy ruch, a musisz wiedzieć, że, kiedy tu tak rozmawiamy, on znajduje się w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt jardów od naszego obozu.
- Szpiedzy są wprawieni w takiej taktyce - zauważył brat Francis, przyciągając kwaśne spojrzenie zarówno ze strony Jojonaha, jak i Braumina.
- Co sądzisz?- spytał mistrz Jojonah Braumina.
- Myślę, że jest z wioski - odparł mnich. - Choć nie łączę z tym faktem tak ponurych reperkusji jak mój brat.
- Nasza misja jest dla nas zbyt ważna, byśmy zmniejszali czujność - spierał się Francis.
- Rzeczywiście jest - zgodził się mistrz Jojonah. Spojrzał wprost na brata Braumina. - Zawładnij tym człowiekiem - polecił. - Przekonaj go, że powinien odejść, a jeśli to się nie uda, użyj siły fizycznej i odprowadź jego ciało daleko, daleko stąd. Pozwól mu odzyskać panowanie nad ciałem głęboko w Leśnej Krainie, kiedy będzie zbyt wyczerpany, aby powrócić.
Brat Braumin pokłonił się i zaczął odchodzić, niezbyt zachwycony perspektywą zawładnięcia czyimś ciałem, ale z ulgą, że bratu Francisowi nie udało się postawić na swoim. Nie przebył aż tylu mil po to, aby brać udział w morderstwie człowieka.
Brat Braumin poszedł najpierw do Dellmana i poprosił go, aby przekazał innym braciom, by zaniechali posługiwania się kwarcem. Dellmanowi zaś nakazał, by zaprzestał poszukiwań przy pomocy kamienia duszy. Zawładnięcie kimś było bowiem wystarczająco trudne bez kolejnego ducha unoszącego się w pobliżu! A potem Braumin poszedł do swojego wozu przygotować się.

Andacanavar siedział przykucnięty nisko w zaroślach, przekonany, że jest zbyt dobrze ukryty, aby mogli go znaleźć przebywający w pobliżu mnisi. A przynajmniej ukryty przed ludzkim wzrokiem. Strażnik nie znał jednak możliwości kamieni pierścienia, bowiem nie miał doświadczenia z magią, poza magią Touel`alfar.
Jednakże Andacanavar był niezmiernie wyczulony na zmiany w swoim otoczeniu i rzeczywiście wyczuł czyjąś obecność, obecność czegoś bezcielesnego. Miał wrażenie, że jest obserwowany.
Jakże silne stało się to uczucie, kiedy duch brata Braumina przysunął się do strażnika i starał się wejść w mężczyznę!
Andacanavar rozejrzał się wokół, omiatając wzrokiem każdy cień, każdą możliwą kryjówkę. Wiedział, że nie jest sam, a jednak wszystkie fizyczne zmysły niczego mu nie przekazywały.
Niczego.
Próba wtargnięcia przybierała na sile; strażnik niemalże zakrzyknął, mimo tego, co nakazywał rozsądek. Fakt, iż niemalże krzyknął, zaskoczył go i doprowadził do przerażającego i nieuniknionego wniosku, że stara się nim zawładnąć jakaś obca wola.
Andacanavar brał udział we wspólnych zgromadzeniach Touel`alfar, w łączeniu się całej elfiej społeczności w jedną harmonijną całość. Było to piękne przeżycie, dzielenie się zawartością umysłów, najbardziej intymne z doświadczeń. Ale to...
Strażnik znowu niemal krzyknął; powstrzymał się jednak, rozumiejąc, że intruz najpewniej chciał, aby wrzasnął i zdradził swoją pozycję.
Strażnik starał się w sobie znaleźć coś, czego mógłby dotknąć, rozpoznać. Przypomniał sobie wspólną pieśń elfów, sto głosów złączonych w jeden, sto dusz złączonych w harmonii. Ale to...
To był gwałt.
Strażnik przypadł nisko na ziemi, pomrukując cicho, opierając się w jedyny znany mu sposób. Wzniósł ścianę gniewu, odmawiającą wstępu. Andacanavar całkowicie panował nad swoją wolą na każdym poziomie. Wykorzystał dyscyplinę bi`nelle dasada, tańca miecza, z której korzystał przez lata szkolenia w Caer`alfar. I dzięki samej tylko determinacji, samej tylko sile woli, strażnik rozpoznał swego wroga, odnalazł wolę intruza. W umyśle Andacanavara uformował się obraz, mapa jego własnych procesów myślowych i znak wskazujący na obecność wroga.
Wkrótce mężczyzna wyraźnie zobaczył wroga, duch brata Braumina, i wówczas znaleźli się w tym samym położeniu, tocząc otwartą walkę woli, bez przewagi, jaką dawało zaskoczenie. Brat Braumin, zdyscyplinowany i wyszkolony w posługiwaniu się kamieniami, walczył dzielnie, ale strażnik był o wiele silniejszy i wkrótce mnich został wyrzucony i zmuszony do odwrotu.
Andacanavar był naprawdę wystraszony tym dziwnym przeżyciem, tą nieznaną magią, ale z typową dla siebie odwagą nie zaprzepaścił takiej szansy. Wyczuł kanał, ścieżkę pozostawioną przez oddalającego się ducha i wysłał po niej swoje myśli, ulatując z własnego ciała.
Wkrótce znajdował się w obozie mnichów, w jednym z wozów. Siedziało tam źródło wtargnięcia, mężczyzna, mnich liczący około trzydziestu zim, siedzący ze skrzyżowanymi nogami, zagłębiony w medytacji.
Nie wahając się, Andacanavar podążył myślową ścieżką, idąc za duchem prosto do ciała mnicha i podejmując znów walkę. Tym razem pole walki było o wiele trudniejsze, teren był bowiem bardziej znany jego wrogowi, ale strażnik nie ustawał, skupiając swą wolę. Tylko jedna myśl go spowolniła i to jedynie chwilowo: jeśli opanuje to ciało, to czy jego własne stanie się otwarte na wtargnięcie?
Strażnik tego nie wiedział, a jego wahanie niemalże zakończyło walkę.
Wtedy jednak, wykorzystując tę samą determinację, która podtrzymywała go przez te wszystkie lata i wszystkie przejścia w bezlitosnej krainie Alpinadoru, Andacanavar naparł do przodu dziesięciokrotnie mocniej, wchodząc ostro do umysłu mnicha, odpychając go, przechwytując każdą ścieżkę, każdy zakątek, każdą nadzieję i każdą obawę.
Nie czuł się dobrze, zbyt dziwnie i nie na miejscu, a poza tym dla szlachetnego strażnika było to po prostu niegodziwe postępowanie. Pomimo tłumaczenia sobie, że bronił własnej duszy i przypominania o obowiązku, jaki miał wobec Alpinadorczyków, Andacanavar nie mógł całkowicie pozbyć się poczucia winy. Zawładnięcie czyimś ciałem, z jakiegokolwiek powodu, głęboko raziło jego poczucie dobra i zła.
Wytrzymał jednak, czerpiąc pewną otuchę z małego i gładkiego szarego kamienia, który trzymał w obcej dłoni. Andacanavar rozpoznawał, iż kamień ten służył za przewodnik, ścieżkę pomiędzy duchami i mając go w swym posiadaniu, zarówno duchowym, jak i fizycznym, był pewien, że wejście do jego własnego ciała było dla wszystkich innych zamknięte. Przyzwyczajając się do nowego ciała, powlókł się na tył wozu, przypatrując się obozowi, słuchając uważnie wszelkich przelotnych rozmów. Był też naprawdę zadowolony, że elfy zadały sobie trud nauczenia go języka Honce-the-Bear! A później, nabierając pewności siebie, odważył się zejść z wozu i wejść otwarcie pomiędzy cudzoziemców.
Nie miał kłopotów z określeniem rangi ludzi; w tej grupie była ona wyraźnie oparta na wieku, a Andacanavar był zawsze dobry w określaniu wieku człowieka. Na podstawie tych spostrzeżeń i pełnego szacunku sposobu, w jaki go pozdrawiano, utwierdził się w przekonaniu, iż znajdował się w ciele kogoś wysokiego rangą wśród mnichów.
- Mistrz Jojonah pragnie z tobą porozmawiać - rzekł jakiś młody mnich, a następny to potwierdził, oczywiście Andacanavar nie wiedział zupełnie, kim jest ów tajemniczy mistrz Jojonah. Przechadzał się zatem wciąż po obozie, zbierając wszelkie możliwe informacje. Wkrótce przekonał się, że jest śledzony - nie przez człowieka, ale przez wyrzuconego ducha. Raz po raz, pozbawiony ciała duch starał się powrócić i chociaż Andacanavar odpierał te ataki, to strażnik zrozumiał, że robił się zmęczony i że nie będzie w stanie długo wytrzymać.
Zauważył wówczas o wiele starszego mężczyznę i domyślił się, że jest to przywódca grupy, być może ten, o którym wspominali tamci. Obok tego mężczyzny stał inny mnich z gniewnym wyrazem twarzy, mniej więcej w wieku tego, którego ciałem zawładnął.
- Skończyłeś już? - spytał mistrz Jojonah, podchodząc do niego.
- Tak, mistrzu Jojonahu - odpowiedział z szacunkiem Andacanavar, mając nadzieję, że jego ton i domysły, co do tożsamości tego człowieka, były właściwe.
- I pozbyliśmy się szpiega? - spytał ostro ten drugi mnich.
Andacanavar oparł się pokusie grzmotnięcia tego grubianina w twarz. Popatrzył długo i uważnie na mnicha, celowo ignorując pytanie, mając nadzieję, że ci dwaj powiedzą coś więcej.
- Bracie Brauminie? - ponaglił go mistrz Jojonah. - Nie ma Alpinadorczyka?
- Co chciałbyś, żebym zrobił? - spytał surowo Andacanavar, kierując swój gniew przeciwko młodszemu z tej dwójki, wydało mu się bowiem oczywiste, iż mężczyzna ten i człowiek, którego ciałem zawładnął, nie byli w dobrych stosunkach.
- To, co ja bym chciał, nie ma znaczenia - odpowiedział brat Francis, rzucając znaczące spojrzenie w kierunku mistrza Jojonaha.
- Ponieważ nie miałeś dość czasu, aby odprowadzić Alpinadorczyka daleko stąd, zakładam, że przekazałeś mu przekonującą sugestię, aby odszedł - rzekł spokojnie mistrz Jojonah.
- Może powinniśmy byli go zaprosić - ośmielił się odpowiedzieć Andacanavar. - Zna niewątpliwie tę ziemię i mógłby nas lepiej poprowadzić. - Mówiąc to, strażnik przyglądał się bratu Francisowi i zobaczył kiełkujące podejrzenie, mężczyzna bowiem przybrał zaskoczoną i przerażoną minę.
- Zastanawiałem się nad tym rozwiązaniem - przyznał mistrz Jojonah, rozładowując rosnący gniew swego porywczego towarzysza. - Musimy jednak trzymać się polecenia ojca przeora.
Brat Francis żachnął się.
- Gdybyśmy go sprowadzili, to zadawałby pytania - ciągnął mistrz Jojonah, całkowicie ignorując Francisa. Andacanavar zrozumiał, że starszy mnich był przyzwyczajony do impertynencji młodszego.
- Pytania, na jakie nie możemy sobie pozwolić - ciągnął Jojonah. - Szybko przemierzymy Alpinador i lepiej będzie nie włączać żadnego człowieka północy w naszą wyprawę. Lepiej nie otwierać starych ran istniejących między naszym Kościołem a barbarzyńcami.
Andacanavar nie naciskał, choć z prawdziwą ulgą dowiedział się, iż ten potężny kontyngent nie miał żadnych złych zamiarów wobec Alpinadoru.
- Wracaj i przyjrzyj się naszemu przyjacielowi zwiadowcy - polecił mistrz Jojonah - i dopilnuj, żeby posłuchał twojej sugestii.
- Ja to zrobię - przerwał brat Francis.
Strażnik mądrze powstrzymał swoją pierwszą reakcję, bowiem byłaby to odpowiedź zbyt ostra i natrętna, a nawet desperacka. Nie miał ochoty walczyć w tym dniu z kolejnym duchem. - Potrafię zakończyć powierzone mi zadanie, mistrzu - rzekł do mężczyzny.
Mina tamtego pokazała, iż strażnikowi powinęła się noga; zdał sobie sprawę, iż ten tytuł zarezerwowany był tylko dla starszego mężczyzny. Mina brata Francisa przeszła z gniewnej w podejrzliwą i niedowierzającą. Przymrużywszy oczy, wpatrywał się uważnie w strażnika w ciele mnicha. Andacanavar próbował ukryć swe potknięcie, odwracając się szybko do starszego mężczyzny, prawdziwego mistrza, ale okazało się, że Jojonah miał podobnie wątpiącą minę.
- Bracie, daj mi proszę kamień - powiedział mistrz Jojonah.
Andacanavar zawahał się, zastanawiając się nad implikacjami. Czy uda mu się powrócić do własnego ciała bez kamienia? Czy mistrz użyje go, aby odkryć podstęp?
Jakby wyczuwając nagłe wahanie strażnika, pozbawiony ciała duch wykorzystał tę okazję do ponownego ataku.
Strażnik zrozumiał, że czas odejść.
Mistrz Jojonah i brat Francis skoczyli do przodu, aby pochwycić ciało chwiejącego się brata Braumina, kiedy zamrugał oczami, a nogi się pod nim ugięły. Brat Francis rzucił się prosto na hematyt, wyszarpując go z ręki mężczyzny.
Duch Andacanavara nie miał problemu ze znalezieniem swego ciała ani wejściem weń. Niemal natychmiast był już na nogach i w ruchu, zastanawiał się jednak, gdzie mógłby się ukryć przed poszukującymi go oczami duchów.
A w obozie brat Braumin uspokoił się, a potem pochylił, z rękoma złożonymi na kolanach, próbując złapać oddech.
- Co się stało? - spytał Jojonah.
- Jak udało ci się przegrać z kimś, kto nie jest nawet wyszkolony - zaczął dopytywać się brat Francis, ale Jojonah przerwał mu gniewnym spojrzeniem.
- Silny - stwierdził brat Braumin z urywanym oddechem. - Ten człowiek, ten Alpinadorczyk, ma silną wolę i bystro myśli.
- A cóż innego mógłbyś powiedzieć? - rzekł sucho brat Francis.
- Sam idź z kamieniem duszy - odciął się brat Braumin. - Przydałaby ci się lekcja pokory.
- Dosyć tego! - zażądał mistrz Jojonah. Zniżył głos zauważywszy, że wokół zbierało się wielu innych. - Czego zdołałeś się dowiedzieć? - spytał Braumina.
Młodszy mnich wzruszył ramionami. - Obawiam się, że to on dowiedział się sporo ode mnie, a nie odwrotnie.
- Cudownie - stwierdził sarkastycznie Francis.
- Czego się dowiedział? - chciał wiedzieć mistrz Jojonah.
I znowu brat Braumin mógł jedynie wzruszyć ramionami.
- Szykujcie zaprzęgi - polecił mistrz Jojonah. - Musimy znaleźć się daleko od tego miejsca.
- Znajdę tego szpiega - zaproponował brat Francis.
- Razem go poszukamy - poprawił go mistrz Jojonah. - Jeśli ten człowiek zwyciężył brata Braumina, nie wyobrażaj sobie, że jesteś dla niego godnym przeciwnikiem.
Brat Francis kipiał z gniewu, starając się znaleźć jakąś ripostę. Odwrócił się, jakby miał zamiar się oddalić.
- Przyłączysz się do poszukiwań? - spytał bez ogródek mistrz Jojonah.
- Nie widzę takiej potrzeby - doszedł ich donośny głos, a wszyscy mnisi odwrócili się jak jeden mąż i zobaczyli wielkiego Alpinadorczyka wkraczającego śmiało do obozu, przechodząc przez pierścień wozów, nie rzuciwszy nawet spojrzeniem na stojących na straży mnichów. - Nie mam już dzisiaj ochoty na kolejne duchowe pojedynki. Pomówmy otwarcie i jasno, jak mężczyźni.
Mistrz Jojonah wymienił pełne niedowierzania spojrzenia z bratem Francisem, kiedy jednak odwrócili się do brata Braumina, jedynej osoby, która miał rzeczywisty kontakt ze strażnikiem, zobaczyli, że nie jest zaskoczony. Nie był też zbytnio zadowolony.
- Jest człowiekiem honoru - rzekł mistrz Jojonah z pewnym przekonaniem. - Zgodzisz się ze mną?
Brat Braumin był zbyt zaabsorbowany, aby odpowiedzieć. Jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Alpinadorczyka, obydwaj odczuwali niemalże pierwotną nienawiść. Walczyli ze sobą w intymny sposób, widzieli swe dusze obnażone w nienawiści. Dla Andacanavara ten człowiek próbował zadać mu gwałt; dla brata Braumina, ten człowiek okazał się silniejszy w sposób, który okrył go wstydem.
Stali i wpatrywali się w siebie, a wszyscy naokoło, nawet brat Francis, pozwolili tej chwili trwać, rozumiejąc, iż było to potrzebne.
A potem brat Braumin pokonał swoje wzburzenie, przypominając sobie, że w końcu ten mężczyzna tylko się bronił. Stopniowo oblicze mu łagodniało, aż skinął lekko głową. - Próba przekonania cię wydawała się najbezpieczniejszym wyjściem - rzekł przepraszając. - Przede wszystkim dla ciebie.
- Horda olbrzymów byłaby mniej groźna niż to, co próbowałeś mi zrobić - odparł Andacanavar. Jednak on także skinął głową na znak wybaczenia i skupił swą uwagę na mistrzu Jojonahu.
- Nazywam się Andacanavar - powiedział. - I moja ziemia leży pod twoimi stopami. Mam wiele tytułów, ale dla twych celów wystarczy, abyś myślał o mnie jako o obrońcy Alpinadoru.
- Dumny tytuł - stwierdził brat Francis.
Strażnik nie zareagował na ten komentarz. Było dla niego dziwne, że chociaż ten drugi młody mnich próbował ukraść mu ciało, to lubił go, a już na pewno szanował, bardziej niż tego człowieka. - Nie jestem szpiegiem - zaczął - i nie mam żadnych zbrodniczych zamiarów. Śledziłem was od doliny, widziałem bowiem waszą siłę i nie mogę pozwolić, abyście swobodnie przemierzali tę ziemię. Siła, jaką pokazaliście, może sprowadzić nieszczęście na mój lud.
- Nie jesteśmy wrogami Alpinadoru - odparł mistrz Jojonah.
- Już się o tym przekonałem - rzekł Andacanavar. - Dlatego też przyszedłem do was otwarcie, wchodząc do waszego obozu jako przyjaciel, może sprzymierzeniec, z bronią na plecach.
- Nie prosiliśmy o żadną pomoc - stwierdził brat Francis surowym tonem, przyciągając gniewne spojrzenie mistrza Jojonaha.
- Jestem mistrz Jojonah - wtrącił szybko starszy mnich, chcąc uciszyć kłopotliwego Francisa - z St.-Mere-Abelle.
- Znam twój dom - rzekł strażnik. - Wielka forteca, jak mówią opowieści.
- Opowieści nie kłamią - rzekł posępnie brat Francis. - A każdy z nas jest biegły w sztukach walki.
- Skoro tak mówisz - zgodził się strażnik, ponownie skupiając się na mistrzu Jojonahu, który wydawał się o wiele bardziej rozsądnym człowiekiem. - Wiesz, że przyszedłem między was, wykorzystując jego ciało - wyjaśnił. - Czyniąc to, dowiedziałem się, iż zamierzacie przejść przez moją ziemię. Mógłbym pomóc wam w tej sprawie. Nikt nie zna lepiej drogi niż Andacanavar.
- Andacanavar skromny - stwierdził brat Francis. - Czy to jeden z twych tytułów?
- Wiesz, że zbyt lekko rzucasz zniewagi - odparł strażnik. - Może powinieneś uważać, bo ktoś zamknie ci usta.
Brat Francis był zbyt dumny, aby znieść taką groźbę, ze wzrokiem jak stal zrobił śmiało krok do przodu.
Strażnik poruszył się, zbyt szybko, aby którykolwiek z mnichów zdołał chociażby krzyknąć. Wyciągnął zza pasa mały toporek, rzucił się w bok, aby cisnąć go od dołu. Toporek obrócił się w powietrzu, przeleciał pomiędzy nogami zaskoczonego brata Francisa, a potem poszybował dalej, wbijając się głęboko w deski wozu znajdującego się jakieś dwadzieścia stóp za Francisem.
Oszołomieni mnisi odwrócili się, aby przyjrzeć się rzutowi, a potem odwrócili się do Andacanavara z wyrazem szacunku na twarzach.
- Mogłem rzucić go nieco wyżej - rzekł strażnik puszczając oko. - A wtedy mówiłbyś trochę wyższym głosem.
Bratu Francisowi udało się powstrzymać drżenie zrodzone zarówno z gniewu, jak i strachu. Twarz jednak miał białą, dającą wyraz jego prawdziwym emocjom.
- Odsuń się, bracie Francisie - zbeształ go stanowczo mistrz Jojonah.
Francis spojrzał na starszego mężczyznę, odpowiadając na krzywy uśmieszek Andacanavara gniewnym spojrzeniem. A potem rzeczywiście wrócił na swoje miejsce, udając frustrację i wściekłość, choć tak naprawdę - i wszyscy to wiedzieli - był zadowolony, że mistrz Jojonah się wtrącił.
- Widzicie, ja też przeszedłem pewne szkolenie w tym, co nazywacie sztukami walki - wyjaśnił strażnik. - Mam jednak nadzieję, że zachowam moje umiejętności dla powrie, olbrzymów i tym podobnych. Wasz kościół i mój lud nie są przyjaciółmi - i nie widzę powodu, aby to teraz zmieniać - jeśli jednak waszymi wrogami są powrie, to macie Andacanavara za sprzymierzeńca. Jeśli zechcecie mej pomocy, to przeprowadzę was przez moją ziemię najbezpieczniejszą i najszybszą drogą. Jeśli nie chcecie mojej pomocy, to powiedzcie to teraz, a opuszczę was. - Rzucił bratu Brauminowi krzywe spojrzenie i zaśmiał się kończąc - I wiedzcie, że sam mogę się odprowadzić daleko, daleko stąd i nie potrzebuję waszej pomocy.
Młody mnich mocno się zaczerwienił.
Mistrz Jojonah spojrzał po swych dwóch towarzyszach i, jak można się było tego spodziewać, otrzymał dwie różne milczące odpowiedzi. Zwrócił się do wielkiego cudzoziemca, wiedząc, iż w końcu to do niego należała decyzja. - Nie wolno mi wyjawić ci celu naszej wyprawy - wyjaśnił.
- A kto o niego pyta? - odparł uśmiechając się szeroko Andacanavar. - Zdążacie na północny-zachód i zamierzacie opuścić moją ziemię. Jeśli zamierzacie trzymać się tego kursu, mogę pokazać wam najszybszą i najłatwiejszą drogę.
- A jeśli nie zamierzamy trzymać się tego kursu? - wtrącił się brat Francis. Mówiąc to, spojrzał gniewnie na mistrza Jojonaha, wyraźnie pokazując swoje zdanie, co do tego cudzoziemca.
- Ależ zamierzacie - odparł strażnik, uśmiechając się wciąż. - Zmierzacie ku Barbakanowi, ku górze Aidzie, jak się domyślam.
Jako że byli wysoce zdyscyplinowani, żaden z trójki mnichów stojących przed strażnikiem nie zdradził się w sprawie prawdziwości jego śmiałego założenia, jednak otwarte ze zdziwienia usta młodszych mnichów z pewnością potwierdziły podejrzenia Andacanavara.
- To tylko twoje przypuszczenie? - spytał spokojnie mistrz Jojonah, domyślając się, iż mężczyzna musiał to usłyszeć znajdując się w ciele brata Braumina. Stary mnich uświadomił sobie, że Andacanavar stał się właśnie bardzo niebezpieczną osobą i bolał nad tym, że - jak się obawiał - będzie musiał pozwolić bratu Francisowi postawić na swoim i zabić tego szlachetnego człowieka. - I nic więcej?
- Mój domysł - sprecyzował Andacanavar. - Jeśli zamierzacie uderzyć na potwory atakujące naszą ojczyznę od tyłu, to jesteście zbyt daleko na północny wschód. Powinniście byli udać się z powrotem na zachód, zanim jeszcze postawiliście stopę w Alpinadorze. Nie popełnilibyście jednak takiego błędu, mając taką magię za przewodnika. Wydaje się zatem oczywiste, że zmierzacie do Barbakanu. Chcecie się dowiedzieć o eksplozji, jaka miała tam miejsce, o wielkiej chmurze szarego dymu, która przykryła ziemię na ponad tydzień i nawet sypnęła nieco popiołu na moją ojczyznę.
Obawy Jojonaha zmieniły się szybko w ciekawość. - Zatem rzeczywiście miała miejsce eksplozja? - spytał wprost, mimo obaw, że zdradzi zbyt wiele.
Stojący obok niego brat Francis niemalże się zakrztusił.
- Ależ była to największa eksplozja, jaką poznał świat, odkąd się na nim pojawiłem! - potwierdził strażnik. - Wstrząsnęła ziemią pod moimi stopami, choć stałem setki mil od niej. Uformowała się gigantyczna chmura ze szczątków góry.
Mistrz Jojonah przetrawił to potwierdzenie, a potem stanął przed prawdziwie okropnym dylematem. Edykty ojca przeora Markwarta w tej sprawie były wyraźne, jednak Jojonah wiedział w głębi duszy, że ten człowiek nie jest wrogiem i że rzeczywiście może okazać się pomocny. Mistrz omiótł wzrokiem całą swoją świtę - tym razem bowiem zgromadzili się wokół wszyscy mnisi - zatrzymując w końcu spojrzenie na bracie Francisie, który, oczywiście, okaże się najpewniej najbardziej kłopotliwy.
- Zajrzałem do jego serca - włączył się brat Braumin po długiej, krępującej chwili milczenia.
- O wiele za głęboko, jak na mój gust - stwierdził sucho strażnik.
- I jak na mój - odparł mnich, zdobywając się na słaby uśmiech. Odwrócił się do Jojonaha, odsuwając na bok swoje wewnętrzne wzburzenie dotyczące tego mężczyzny, ów, jak wiedział, bezsensowny konflikt, i rzekł - Pozwól mu poprowadzić nas przez Alpinador.
- Wie zbyt wiele! - sprzeciwił się brat Francis.
- Więcej niż my sami! - odciął się brat Braumin.
- Ojciec przeor... - zaczął brat Francis groźnie.
- Ojciec przeor nie mógł tego przewidzieć - przerwał mu szybko brat Braumin. - Andacanavar jest dobrym człowiekiem, potężnym sprzymierzeńcem, znającym drogę. Drogę, którą możemy z łatwością zgubić w tym nierównym terenie - dodał głośno tak, żeby wszyscy mogli usłyszeć. - Jeden błędny skręt w górską przełęcz może nas zniszczyć albo kosztować tydzień powrotnej drogi.
Brat Francis zaczął odpowiadać, ale mistrz Jojonah podniósł dłoń, pokazując, że już wystarczy. Mnich, czując się naprawdę stary, potarł twarz rękoma, a potem spojrzał na swoich dwóch towarzyszy, a później na strażnika. - Zjedz z nami, Andacanavarze z Alpinadoru - zaprosił mężczyznę. - Nie potwierdzę celu naszej podróży, powiem ci jednak, że rzeczywiście musimy opuścić twoją ziemię, kierując się na północny-zachód jak szybko się da.
- Tydzień ostrej jazdy - powiedział strażnik.
Mistrz Jojonah skinął głową, choć wiedział, że przy pomocy magii uda im się skrócić ten czas o ponad połowę.

W południe następnego dnia, mistrz Jojonah nie miał już wątpliwości, co do trafności decyzji pozwalającej Andacanavarowi na prowadzenie karawany. Droga była nadal trudna, bowiem zachodni Alpinador był bezlitosnym miejscem, ziemią pokruszonych przez lód kamieni i gór o poszarpanych wierzchołkach, jednak strażnik dobrze znał drogę, każdy szlak i każdą przeszkodę. Mnisi, odpocząwszy, ułatwiali sobie przebycie szlaków przy pomocy magii. Czynili wozy lżejszymi lewitacyjnym malachitem, oczyszczali drogę z przeszkód błyskawicami i oczywiście nadal przyprowadzali dzikie zwierzęta.
Zrozumienie tej subtelnej sztuczki zajęło Andacanavarowi jakiś czas. Na początku zastanawiał się, do jakich sztuczek uciekają się mnisi, chcąc upolować zwierzęta, jednak kiedy karawana pozostawiła za sobą dwa jelenie niemalże nieżywe z wyczerpania, strażnik był prawdziwie zakłopotany i zdecydowanie niezadowolony. Wrócił do jeleni i przyjrzał się im.
- Co to znaczy? - spytał brata Braumina, który, z polecenia Jojonaha, poszedł za zaciekawionym strażnikiem.
- Wykorzystujemy energię dzikich zwierząt - wyjaśnił szczerze mnich. - Jak karmę dla koni.
- A potem pozostawiacie je na pewną śmierć? - spytał strażnik.
Brat Braumin wzruszył bezradnie ramionami. - Co mamy zrobić?
Strażnik westchnął ciężko, bardzo się starając uciszyć swój gniew. Wyciągnął duży i gruby nóż z pochwy z tyłu pasa i sprawnie zabił oba jelenie, a potem uklęknął na ziemi i pomodlił się za ich ducha.
- Weź tego - polecił bratu Brauminowi, podnosząc większe zwierzę za kopyta i zarzucając je sobie na ramię.
Wkrótce potem zrównali się z wozami, a Andacanavar rzucił trupa prosto przed zaprzęg Jojonaha. Mistrz zawołał, żeby stanęli i wyszedł do mężczyzny.
- Zabieracie ich energię życiową i zostawiacie? - rzucił oskarżycielsko strażnik.
- Nieprzyjemna konieczność - przyznał mistrz Jojonah.
- Czyżby - zripostował strażnik. - Jeśli musicie je zabijać, to wykorzystajcie je całe, w przeciwnym razie to obraza dla zwierzęcia.
- Żadni z nas myśliwi - odparł mistrz Jojonah. Rzucił spojrzenie z ukosa na brata Francisa, który się do nich przyłączył.
- Pokażę wam, jak je oprawiać i rozbierać - zaproponował Andacanavar.
- Nie mamy na to czasu! - zaprotestował brat Francis.
Mistrz Jojonah przygryzł wargę, nie wiedząc, jak się zachować. Chciał zganić brata Francisa - nie mogli sobie pozwolić na utratę tak cennego przewodnika - obawiał się jednak, że szkoda już została wyrządzona.
- Albo znajdziecie na to czas, albo nie zabijecie już więcej moich zwierząt - odparł strażnik.
- To są twoje zwierzęta? - spytał z powątpiewaniem brat Francis.
- Jesteście na mojej ziemi, jak już wam powiedziałem - odparł strażnik. - Otaczam zatem ochroną zwierzęta. - Odwrócił się, aby spojrzeć prosto na Jojonaha. - Nie powstrzymam was przed polowaniem. Sam to robiłem. Jeśli jednak macie wziąć zwierzę, to nie możecie pozwolić, aby umierało na drodze. To obraza i okrucieństwo według wszelkich miar przyzwoitości.
- Barbarzyńca poucza nas o okrucieństwie - żachnął się brat Francis.
- Jeśli potrzebna wam lekcja, to skorzystajcie z niej tam, gdzie ją dają - odparł nie zbity z tropu Andacanavar.
- Nie potrzebujemy pożywienia ani skór - rzekł spokojnie mistrz Jojonah. - Jednak energia jest niezbędna naszym zaprzęgom. Jeśli te konie nie dowiozą nas do celu podróży i z powrotem, to znajdziemy się w tarapatach.
- Czy jest konieczne, aby zabierać aż tyle każdemu zwierzęciu, aby nie wystarczało mu jej do życia? - spytał strażnik.
- Skąd mamy wiedzieć, kiedy przestać?
- A jeśli pokażę to waszym ludziom?
Mistrz Jojonah uśmiechnął się szeroko. Nigdy nie podobało mu się to zabijanie niewinnych zwierząt. - Mój przyjacielu, Andacanavarze - rzekł. - Jeśli poinstruujesz nas, jak możemy wykonać naszą żywotnie ważną misję bez pozostawiania martwych zwierząt na szlaku za nami, to będę ci dozgonnie wdzięczny.
- Tak jak i sporo jeleni - odparł strażnik. - A jeśli chodzi o te, które już zabiliście, to wiedzcie, że dzisiejszej nocy dobrze sobie pojecie, a kiedy znajdziecie się dalej na północy, przydadzą się i skóry, bowiem nawet w środku lata wieje tam nocą całkiem chłodny wiatr.
Później Andacanavar pokazał im, jak oprawiać i rozbierać ciała jeleni. Wkrótce potem karawana znowu znalazła się w drodze, przywiedziono też kilka następnych jeleni. Strażnik obserwował uważnie każde zwierzę, kiedy mnisi przesyłali jego energię, i jak tylko dostrzegł, że stworzenie zaczyna cierpieć, nakazywał przerwać proces, a wtedy zwierzęciu, zmęczonemu, ale całkiem żywemu, pozwalano powędrować z powrotem w las.
Jedynie u boczącego się brata Francisa widoczny był pewien opór, choć mistrzowi Jojonahowi i bratu Brauminowi wydawało się, że i on z ulgą powitał koniec tych nieprzyjemnych praktyk.
- To dobra sztuczka, jeśli jest właściwie wykonana - powiedział mistrzowi Jojonahowi Andacanavar, kiedy jechali razem. - Byłaby jeszcze lepsza, gdybyście przyprowadzili łosia albo i dwa. To dopiero popędziłoby wasze konie!
- Łosia?
- Taki duży jeleń - wyjaśnił strażnik z krzywym uśmieszkiem.
- Przyprowadziliśmy takie duże... - zaczął mówić mistrz Jojonah, ale Andacanavar przerwał mu.
- Większe - powiedział, zeskoczył z wozu i pobiegł w zarośla.
- Żywotny z niego staruszek - zauważył brat Braumin.
Strażnik powrócił do wozów niemal godzinę później. - Powiedz swoim wędrującym duchem przyjaciołom, żeby udali się na poszukiwania w tym kierunku - powiedział, pokazując płytką kotlinkę na zachód od szlaku. - Powiedz im, żeby szukali czegoś dużego i ciemnego, z porożem dwa razy szerszym niż wzrost człowieka.
Jednak Jojonah i Braumin spoglądali z powątpiewaniem.
- Po prostu powiedzcie im - nalegał Andacanavar. - A wtedy przekonacie się, czy kłamię.
W chwilę potem, kiedy ogromny łoś wkroczył na szlak, znajdując się pod kontrolą kamieni duszy, obydwaj mnisi w myślach przeprosili za swe wątpliwości.
A jak popędziły konie, kiedy pozostawiły zmęczonego łosia z boku drogi!
W ciągu dnia jechali, długo i ostro, a nocą wszyscy mnisi zbierali się wokół ognisk, słuchając opowieści strażnika. Jowialny sposób bycia Andacanavara i pełne życia opowieści przekonały wszystkich do strażnika, nawet brata Francisa, który nie wypełnił swojej groźby poskarżenia się ojcu przeorowi.
Toteż czwartego dnia ich wspólnej podróży karawana okryła się żałobą, kiedy strażnik oświadczył, że opuści ich po rozbiciu obozu.
- Nie powinniście jednak rozpaczać - rzekł im Andacanavar. - Pokażę wam drogę do Barba...- przerwał, poprawiając się, uśmiechnąwszy się krzywo. - Jeśli w ogóle tam zdążacie - dodał chytrze.
- Nie mogę tego potwierdzić - wtrącił mistrz Jojonah, który również się uśmiechał. Ufał teraz całkowicie Andacanavarowi, poznał serce tego człowieka i wiedział, że ma podobne poglądy. Oczywiście, że mężczyzna wiedział, gdzie mnisi zdążają - gdzie indziej mógłby się ktoś udawać, znalazłszy się tak daleko w Dziczy?
- Droga jest prosta i pewna - ciągnął strażnik - i jeśli żadne powrie ani olbrzymy nie zagrodzą wam drogi, dostaniecie się tam, i to wkrótce.
- Zgodnie z moimi mapami nasz cel podróży znajduje się wiele, wiele mil od zachodniej granicy Alpinadoru - zauważył brat Francis, który odnosił się teraz do strażnika z większym szacunkiem. - Obawiam się, że mamy przed sobą długą drogę.
- Wasze mapy mówią prawdę - przyznał Andacanavar. - Przekroczyliśmy jednak zachodnią granicę Alpinadoru, zanim rozbiliśmy obóz przedostatniej nocy. Nabierzcie więc otuchy, przyjaciele, jesteście bowiem prawie na miejscu - nie, żeby ten fakt dodawał mi otuchy, gdybym udawał się do miejsca, gdzie demon daktyl uwił sobie gniazdo! - Przygryzł koniuszek palca i krwią narysował kolejną linię na mapie, drogę do Barbakanu, kończąc ją literą X, zaznaczającą ich obecną pozycję.
Wręczył mapę Francisowi, a potem, skłoniwszy się po raz ostatni, opuścił ich, biegnąc w zarośla, śmiejąc się przy tym przez cały czas.
- Gdyby nie jego rozmiary, pomyślałbym że to elf - zauważył brat Braumin. - Jeśli istnieją takie stworzenia jak elfy.
Ostatnie słowa Andacanavara dotyczące ich obecnego miejsca pobytu przyniosły ulgę, która złagodziła smutek mnichów płynący z utraty tak wspaniałego przewodnika. Spożyli wieczorny posiłek - znowu świetna dziczyzna - odmówili wieczorne pacierze i spali dobrze, a przed świtem, przejęci, wyruszyli w drogę.
Teren był nadal nierówny - mniej górzysty, ale bardziej lesisty. Jednakże, kierując się krwawą linią na mapie, mnisi wkrótce natrafili na szeroką, pozbawioną przeszkód drogę, a nie tylko wąski szlak. Zatrzymały się na niej wszystkie wozy, a przywódcy karawany udali się, aby ją zbadać.
- Ten trakt wycięła armia potworów w swym pochodzie na południe - domyślił się mistrz Jojonah.
- Zatem podążając nią w przeciwnym kierunku, powinniśmy dotrzeć do źródła tej potwornej armii - powiedział brat Braumin.
- To niebezpieczna droga - zauważył brat Francis, rozglądając się naokoło. - Znajdujemy się na otwartym terenie.
- Ale niewątpliwie szybka - odparł brat Braumin.
Mistrz Jojonah rozważał to tylko przez krótką chwilę, biorąc pod uwagę zwłaszcza to, iż to Andacanavar wskazał im ten szlak. - Niech duchowi zwiadowcy rozejrzą się wszędzie - polecił. - Zarówno naszym wozom, jak i koniom przydałaby się chwila wytchnienia na gładkiej drodze.
Brat Francis kazał wykorzystać każdy kwarc i hematyt, wysyłając mnichów wszędzie wokół w obawie, żeby nie wjechali prosto do obozu nieprzyjaciela.
Dwa dni później wciąż jeszcze nie natknęli się na żadnego potwora, choć pokonali ponad sto mil. Przed nimi piętrzyły się góry otaczające pierścieniem Barbakan, a wszyscy mnisi bali się, że przeprawienie wozów przez tę barierę będzie straszne.
Jednak droga biegła dalej, do podnóża gór, przez same góry, wspinając się szeroką przełęczą. Rozbijanie obozu w tym miejscu było niebezpieczne, jednak znowu nie pojawiły się żadne potwory, a mnisi posługujący się kamieniami kwarcu odkryli, że w okolicy nie ma również żadnych dzikich stworzeń. Rankiem następnego dnia zobaczyli kraniec gór i tylko jeden łańcuch ograniczał dalszy widok. Mistrz Jojonah zawołał, żeby się zatrzymali, a potem skinął na braci Braumina i Francisa, aby mu towarzyszyli.
- Powinniśmy udać się tam duchem - zauważył brat Francis.
Była to dobra propozycja, rozsądna propozycja, ale mistrz Jojonah mimo tego potrząsnął głową. Miał wrażenie, iż to, co leżało przed nimi, miało ogromne znaczenie i czuł, że powinni spojrzeć na to fizycznie, zarówno ciałem, jak i duszą. Skinął na obydwu, aby stanęli u jego boku, poprosił pozostałych immakulatów o dołączenie do nich i zaczął się wspinać.
Młodsi mnisi podążali niezbyt daleko z tyłu za tą grupą.
Kiedy mistrz Jojonah pokonał ostatnią przeszkodę, docierając do miejsca, skąd mógł zobaczyć szeroką dolinę stanowiącą serce Barbakanu, zarówno upadł, jak i podniósł się na duchu. Mnisi odsunęli się od siebie nawzajem, ledwo dostrzegając ruchy pozostałych, oszołomieni tym, co zobaczyli. Przed nimi bowiem wyłonił się obraz totalnego zniszczenia. Tam, gdzie kiedyś stał las, znajdowało się teraz pole szarego popiołu usiane zwęglonymi kłodami. Cała dolina była szara i naga, a powietrze gęste od smrodu siarki. Wydawało się im wszystkim, że jest to jakby przedsmak końca świata albo też przedwczesne spojrzenie na miejsce określane przez Kościół jako piekło. Najbardziej wstrząśnięci ze wszystkich byli młodsi mnisi, kiedy też weszli na grań, a kilku krzyknęło nawet w rozpaczy.
Kiedy jednak początkowa rozpacz przeszła w ponurą akceptację, pojawiły się inne, bardziej pozytywne myśli. Czy cokolwiek mogło przeżyć ten wybuch? Być może ich podejrzenia, ich nadzieje, iż armia potworów została "pozbawiona głowy", były prawdziwe. Jeśli bowiem, jak sądzili, demon daktyl nazywał Barbakan swym domem, jeśli demon daktyl znajdował się tutaj w momencie eksplozji, to z pewnością zginął.
Nawet brat Francis był przez dłuższą chwilę zbyt oszołomiony, aby się odezwać. Powoli powrócił do mistrza Jojonaha.
- Czy możemy uważać ten obraz zniszczenia za dostateczny dowód, że demon daktyl został zabity? - spytał mistrz.
Francis spojrzał w dół na wypełnioną popiołem misę. Nie było trudno rozpoznać źródło eksplozji: góra o płaskim wierzchołku stojąca samotnie w środku pola popiołu, z której szczytu unosiła się cienka smużka dymu. - Nie wierzę, aby było to naturalne zjawisko - rzekł Francis.
- Wulkany wybuchały już wcześniej - odparł mistrz Jojonah.
- Ale żeby w tym szczególnym momencie - spytał z powątpiewaniem brat Francis. - Czy wolno nam mieć nadzieję, iż wulkan wybuchł w tej właśnie chwili, w jakiej najbardziej potrzebowaliśmy jego pomocy, dokładnie w miejscu zajmowanym przez przywódcę nieprzyjaciół?
- Wątpisz w rękę boską? - spytał mistrz Jojonah. Zabrzmiało to poważnie, choć on sam miał również duże wątpliwości. W zakonie istnieli fanatycy, którzy zdawali się oczekiwać, że za każdym razem palec boży wysunie się z nieba i zmiażdży wszystkich przeciwników kościoła. Jojonah słyszał, jak pewien młody mnich stojąc w czasie inwazji powrie na wychodzącym w morze murze St.-Mere-Abelle raz po raz wzywał Boga, dosłownie domagając się pojawienia owej karzącej ręki. Mistrz Jojonah także wierzył w potęgę Boga, uważał ją jednak za analogię potęgi dobra. Wierzył, że dobro w końcu wygra w każdej walce, bowiem, z samej swojej natury, dobro było silniejsze od zła. Podejrzewał, że Francis czuł podobnie w tej kwestii, bowiem, pomimo swoich innych braków, był on myślicielem, trochę intelektualistą, który zawsze przyprawiał wiarę logiką.
Francis przyjrzał mu się teraz chytrze. - Bóg był po naszej stronie - powiedział. - W naszych sercach i w sile, która kierowała naszą bronią i z pewnością w magii, która zmiażdżyła naszych wrogów. Ale to... - powiedział, rozrzucając ramiona w dramatycznym geście, omiatając wzrokiem zniszczoną dolinę. - Mogło to być dzieło Boga, zostało ono jednak dokonane ręką bogobojnego człowieka albo też jest wynikiem sięgnięcia przez demona daktyla zbyt głęboko do magii ziemi.
- Najpewniej to ostatnie - odparł mistrz Jojonah, choć miał nadzieję, iż było inaczej, miał nadzieję, że brat Avelyn odegrał w tym jakąś rolę.
Brat Braumin, który właśnie zbliżał się do tej dwójki, usłyszał ostatnie słowa i przypatrywał się teraz długo i uważnie bratu Francisowi, zaskoczony jego reakcją. Zwrócił się z zakłopotaną miną ku mistrzowi Jojonahowi, a jego przełożony tylko się uśmiechnął i skinął głową, był bowiem podobnie zaskoczony. W tym momencie mistrz Jojonah odkrył w bracie Francisie cechy dające szansę odkupienia błędów i przekonał się, że może i lubił coś w tym człowieku. Zamilkł na chwilę i zastanowił się, czy nie można by poprowadzić brata Francisa w nowym kierunku.
- Cokolwiek się tu stało, przyszło z tej góry - argumentował brat Francis. - Zwanej Aidą.
Pozostała dwójka spojrzała na niego z zaciekawieniem.
- Tak nazwał ją Alpinadorczyk - wyjaśnił brat Francis. - I rzeczywiście, nazwa ta zgadza się z wieloma starymi mapami, jakie studiowałem. Aida, samotna góra wewnątrz pierścienia, legowisko demona.
- Nie będzie łatwo się do niej dostać - zauważył brat Braumin.
- Czy można się było spodziewać czegoś innego? - spytał brat Francis ze śmiechem.
I znowu pozostali spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Zdawało im się, że dzięki tej eksplozji świat pozbył się demona daktyla, zaś brat Francis paru własnych demonów.
Dali temu jednak spokój, przyjmując humor Francisa jako błogosławieństwo. Mieli tylko nadzieję, że się utrzyma.
Wędrówka przez pole popiołu nie była tak trudna, jak się tego obawiali, chociaż szary pył osiadł w niektórych miejscach grubymi warstwami, inne oczyścił z niego wiatr. Kiedy tak zbliżali się do góry, jadący na przedzie woźnica odkrył coś okropnego.
Mnisi przybiegli, zwabieni jego krzykiem, i zobaczyli kilka ciał oblepionych popiołem, leżących z boku wijącego się szlaku.
- Powrie - wyjaśnił brat Braumin, podchodząc, aby im się przyjrzeć. - I goblin.
- A ten tutaj jest... był olbrzymem - powiedział inny mnich, wskazując na szlaku przed sobą na wielką nogę, wystającą z kopca popiołu.
- Zatem nasi wrogowie tu byli - stwierdził mistrz Jojonah.
- Byli - podkreślił brat Francis.
Ruszyli dalej do samego podnóża góry i tam ustawili wozy w pierścień. Mistrz Jojonah polecił połowie mnichów rozbić obóz, a reszcie dokładne przeszukać okolicę, szukając zwłaszcza jakiegoś sposobu dostania się do środka lub na szczyt góry. Jeszcze tej nocy, mając w dłoniach pochodnie i diament, grupa mnichów weszła do pełnej zakrętów jaskini, prowadzącej ich zygzakami w głąb Aidy. Powrócili w niespełna godzinę z wieściami, że ten tunel kończył się w martwym punkcie, drogę bowiem blokowała ściana kamieni.
- Niewątpliwie posunęła się tak daleko jeszcze przed eksplozją - powiedział brat Dellman mistrzowi Jojonahowi.
- Miejmy nadzieję, że nie wszystkie tunele zapadły się w taki sposób - odparł Jojonah, starając się zabrzmieć optymistycznie. Jednak patrząc na potrzaskaną Aidę, mnich musiał stonować swój optymizm.
Brat Dellman poprowadził swoją grupę drugim tunelem, a kiedy i ten skończył się nagle, młody mnich wszedł do trzeciego.
- Jest obiecujący - zauważył brat Braumin, zwracając się do Jojonaha, kiedy Dellman wyruszył po raz trzeci.
- Ma serce - zgodził się mistrz Jojonah.
- I wiarę - powiedział drugi. - Wielką wiarę, w przeciwnym razie nie zabrałby się do tego z taką determinacją.
- Czy istnieje ktoś bardziej zdeterminowany niż brat Francis? - przypomniał mu mistrz Jojonah.
Obydwaj mężczyźni spojrzeli na Francisa, zajętego nanoszeniem na pergaminy szczegółów budowy Barbakanu.
- Brat Francis również ma wiarę - stwierdził brat Braumin. - Tylko podąża za nią błędną ścieżką. Być może odnajdzie prawdziwą drogę; wydaje się, jakby czas spędzony ze szlachetnym Andacanavarem dobrze mu się przysłużył.
Mistrz Jojonah nie odpowiedział, tylko siedział wpatrując się we Francisa. Rzeczywiście wyglądało na to, jakby coś z jowialnego stylu bycia Andacanavara udzieliło się mężczyźnie, ale Jojonah nie uważał jeszcze Francisa za nawróconego.
- Gdzie mamy szukać dalej, jeśli nie znajdziemy żadnych otwartych tuneli prowadzących do serca góry? - spytał brat Braumin. - A jeśli płaski szczyt nie dostarczy nam żadnych cennych informacji?
- Wtedy poszukamy przy pomocy hematytu - odparł mistrz.
- Myślałem, że uczynimy tak najpierw.
Mistrz Jojonah skinął głową, spodziewając się tego, bowiem on sam również myślał, że pierwsze przeszukanie Aidy dokona się o wiele łatwiej, jeśli mnisi posłużą się kamieniami duszy. Zmienił jednak zdanie i sposób postępowania, biorąc pod uwagę doświadczenie brata Braumina z Andacanavarem. Jojonah nie był pewien, czy duch demona daktyla nie przebywa nadal w tym miejscu, bowiem jeśli nie władający magią Alpinadorczyk potrafił wykorzystać duchowe połączenie do odnalezienia drogi prowadzącej do ich umysłów, to co mógłby zrobić demon daktyl?
- Użyjmy naszego rozumu i ciał - odpowiedział stary mnich Brauminowi. - Jeśli to nie wystarczy, wtedy wykorzystamy kamienie duszy.
Młodszego mężczyznę, ufającego całkowicie mistrzowi Jojonahowi, to zadowoliło. - Kiedy brat Francis skontaktuje się z ojcem przeorem? - spytał.
- Poprosiłem, aby poczekał do rana - wyjaśnił mistrz Jojonah. - Nie sądzę, aby było rozsądnie otwierać kanały prowadzące do czyjegoś ducha w tym zapomnianym przez Boga miejscu.
Tłumaczyło to wiele bratu Brauminowi, zwłaszcza jeśli chodzi o świetny nastrój brata Francisa, i zostawił już tę kwestię w spokoju. Położył dłoń na szerokim ramieniu Jojonaha, a potem odszedł, było bowiem dużo do zrobienia.
Trzy godziny później mnisi pozostający w obozie zaczęli denerwować się losem brata Dellmana i grupy, która jeszcze nie powróciła. Cztery godziny później mistrz Jojonah rozważał, czy nie nadszedł już czas, aby posłużyć się hematytem. Miał już się właśnie poddać i tak zrobić, kiedy mnisi prowadzący zwiad na zachód od obozu krzyknęli, że widzą światło pochodni.
Wkrótce potem zobaczył je i mistrz Jojonah: samotnego mnicha wyłaniającego się z tunelu u podnóża Aidy, wracającego pędem do obozu.
- Brat Dellman - wyjaśnił Braumin Jojonahowi, kiedy mężczyzna się zbliżył, pędząc z całych sił w dół zbocza, tracąc równowagę i wielokrotnie przewracając się na twarz.
- Skupić się i gotować na przyjęcie wroga! - zawołał mistrz Jojonah.
Mnisi zastosowali się do polecenia, przekazując odpowiednie kamienie odpowiednim użytkownikom. Inni przypasywali broń albo szli zabezpieczyć konie.
Brat Dellman wpadł chwiejnie do obozu, starając się złapać oddech.
- Gdzie pozostali? - spytał go od razu mistrz Jojonah.
- Wciąż... w środku - odparł Dellman.
- Żyją?
Młodszy mnich wyprostował się i odchylił głowę, chwytając powietrze. Kiedy spojrzał znów na Jojonaha, obawy mistrza znacznie się zmniejszyły. - Tak, żyją - rzekł spokojnie. - Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, chyba że gruzowisko znowu się osunie.
- Zatem dlaczego tu jesteś? - spytał Jojonah. - I dlaczego jesteś taki podniecony?
- Znaleźliśmy coś... kogoś - odparł brat Dellman. - Człowieka, a raczej pół człowieka, pół konia.
- Centaura? - spytał brat Braumin.
Brat Dellman wzruszył ramionami, nie usłyszawszy nigdy przedtem tego określenia.
- Centaur ma tors, barki, ramiona i głowę człowieka - wyjaśnił brat Francis. - Jednak od pasa w dół ma ciało konia, cztery nogi i całą resztę.
- Centaur - zgodził się brat Dellman. - Był w jaskini, kiedy góra zawaliła się na niego. Całe tony kamieni.
- Wykopaliście go? - spytał mistrz Jojonah.
- Nie wiemy, od czego zacząć - odparł brat Dellman.
- Biedne stworzenie - stwierdził brat Braumin.
- Pozostawcie go zatem w jego grobie - rzekł gruboskórny brat Francis, wydając się być znowu starym Francisem. Fakt ten nie uszedł uwagi zarówno Braumina, jak i Jojonaha, i obydwaj wzruszyli z rezygnacją ramionami.
- Ależ bracie Francisie - zaprotestował brat Dellman - on nie jest martwy!
- Powiedziałeś jednak... - zaczął argumentować mistrz Jojonah.
- Całe tony - skończył za niego brat Dellman. - Och, powinien być martwy. Powinien! Nic nie mogło przeżyć takiej miażdżącej siły. I rzeczywiście wygląda, jakby powinien być martwy, cały poskręcany i pogruchotany. A jednak to stworzenie żyje. Otworzył oczy i błagał, abym go dobił!
Trzej starsi mnisi stali z otwartymi ze zdumienia ustami, podczas gdy młodsi mężczyźni wokół nich szeptali w podnieceniu.
- I zrobiłeś tak? - spytał wreszcie mistrz Jojonah.
- Nie potrafiłem - odparł brat Dellman, zdając się być przerażony na samą myśl. - Musi bardzo cierpieć, w to nie wątpię, nie mogłem jednak zakończyć jego życia.
- Bóg nie daje nam więcej niż możemy znieść - wyrecytował brat Francis.
Mistrz Jojonah rzucił mu z ukosa kwaśne spojrzenie. Czasami ten stary frazes brzmiał jedynie jak usprawiedliwienie, jakiego używali przywódcy Kościoła wobec zwykłych ludzi, głównie wieśniaków cierpiących nędzę, podczas gdy ci sami hierarchowie żyli w luksusie.
Jojonah uzmysłowił sobie jednak, że była to kwestia na inny dzień, toteż nie skomentował tego. - Uczyniłeś dobrze i słusznie - powiedział Dellmanowi. - Reszta została z centaurem?
- Z Bradwardenem - odparł brat Dellman.
- Co?
- Z Bradwardenem - powtórzył mnich. - To jego imię. Zostawiłem resztę z nim, aby dodali mu choć trochę otuchy.
- Chodźmy i zobaczmy, co możemy zrobić - powiedział mistrz Jojonah. Bratu Brauminowi polecił - Zbierz kamienie, oprócz duplikatów, i zabierz je. Bracie Francisie - zawołał głośno tak, żeby wszyscy naokoło mogli go usłyszeć - będziesz bronił wozów.
Teraz przyszła kolei na kwaśną minę Francisa, ale mistrz Jojonah nie zwracał na to uwagi, stary mnich posłał już brata Dellmana z powrotem, żeby mogli zobaczyć tego Bradwardena, tę w jakiś sposób nieśmiertelną istotę.
Ścieżka nie była długa, a Dellman narzucił szybkie tempo tak, że Jojonah sapał i dyszał, kiedy ujrzeli pozostałe pochodnie. Jojonah z szacunkiem minął młodszych mnichów i przyklęknął przed poskręcanym, wychudłym ciałem.
- Powinieneś już być martwy - rzucił rzeczowo mistrz Jojonah, udało mu się również ukryć swoje przerażenie i odrazę. Widać było jedynie ludzki tors stworzenia i przednią połowę końskiej części, reszta była pogrzebana, zmiażdżona pod ogromnym kamiennym blokiem. Stworzenie było dziwnie skręcone, wygięte do tyłu, z oczami zwróconymi ku kamieniowi, który zmiażdżył jego dolną połowę. Tam, gdzie ramiona Bradwardena pęczniały kiedyś od mięśni, teraz były zwiotczałe, wychudzone, jakby ciało centaura samo się pożerało z braku pokarmu. Mistrz Jojonah przybliżył się mocno i przykucnął tak nisko, jak tylko pozwalała mu na to jego korpulentna postać, przyglądając mu się i współczując.
- Oj, bądź pewien, że czuję się, jakbym był martwy - odparł Bradwarden, a jego cierpienie widoczne było wyraźnie w niegdyś donośnym, a obecnie drżącym głosie. - A przynajmniej, jakbym do tego zmierzał. Nie możesz pojąć mojego cierpienia. - Udało mu się odwrócić głowę i spojrzeć na nowo przybyłego, na ten widok przechylił głowę z ciekawością i zaśmiał się boleściwie.
- Co widzisz? - spytał go mistrz.
- Czy masz syna? - spytał Bradwarden.
Mistrz Jojonah obejrzał się przez ramię na brata Braumina, który bezradnie rozłożył ręce. Nie mieściło mu się w głowie, dlaczego to stworzenie, w takiej chwili i w takim położeniu, zadawało takie pytanie.
- Nie - odpowiedział po prostu mistrz Jojonah. - Ani córki. Moje serce oddałem Bogu, a nie kobiecie.
Centaur zaśmiał się. - No to wiele straciłeś - rzekł centaur puszczając oko.
- Dlaczego o to pytasz? - dopytywał się mistrz Jojonah, zaczął się bowiem zastanawiać, czy był to tylko przypadek.
- Przypominasz mi takiego jednego, którego znałem - odparł Bradwarden, a jego ton zdradzał ciepłe wspomnienia o starym przyjacielu.
- Mnicha? - naciskał teraz Jojonah coraz bardziej natarczywie.
- Szalonego mnicha, jak sam mawiał - odparł centaur. - Trochę za bardzo zaprzyjaźniony z butelką, ale dobry był z niego człowiek - a może i jest, jeśli odnalazł wyjście z tego przeklętego miejsca.
- A czy znałeś jego imię? - spytał mistrz Jojonah.
- Był moim własnym bratem - ciągnął centaur, mówiąc bardziej sam do siebie niż do pozostałych, wydawało się, jakby znajdował się w jakimś odległym miejscu, może będąc w delirium. - Poprzez swe czyny, jeśli nie krew.
- A jak miał na imię? - ponaglił go głośno brat Braumin, zbliżając się bardziej i pochylając blisko twarzy Bradwardena.
- Avelyn - odparł spokojnie centaur. - Avelyn Desbris. Wspaniały człowiek.
- Trzeba go ocalić za wszelką cenę - doszedł ich głos z tyłu. Wszyscy mnisi odwrócili się i zobaczyli brata Francisa stojącego z tyłu ich szeregu, z błyszczącym jasno diamentem w dłoni.
- Polecono ci dowodzić obroną obozu - rzekł do niego Jojonah.
- Nie przyjmuję rozkazów od mistrza Jojonaha - nadeszła odpowiedź i wówczas Jojonah uświadomił sobie, że ojciec przeor Markwart przejął ciało Francisa i przyszedł pomiędzy nich. - Musimy wydobyć go z tego miejsca - ciągnął, spoglądając na wielki blok.
- Nie jesteście wystarczająco wielcy, aby podnieść górę - rzekł sucho Bradwarden. - Tak jak ja nie byłem dość wielki, aby utrzymać ją, kiedy moi przyjaciele uciekali.
- Twój przyjaciel Avelyn? - spytał niecierpliwie Markwart.
- Inni moi przyjaciele - odparł centaur. - Nie wiem...- przerwał i skrzywił się, bowiem obracając się, aby spojrzeć na tych mężczyzn, sprawił, że skała przesunęła się lekko. - Nie, nie uda się wam tego podnieść - jęknął.
- Zobaczymy - rzekł ojciec przeor. - Dlaczego wciąż żyjesz?
- Nie wiem.
- Chyba że nie jesteś śmiertelną istotą - ciągnął Markwart przebiegłym i oskarżycielskim tonem. Minął pozostałych i przykucnął przy mistrzu Jojonahu.
- Interesująca myśl - odparł Bradwarden. - Zawsze mi mówili, że jestem trochę uparty. Może po prostu nie zechciałem umrzeć.
Markwarta to nie rozbawiło.
- Mój tatuś umarł - wyliczał centaur. - I mamusia też, jakieś dwadzieścia lat temu. Trafił ją piorun - co za dziwna śmierć! Więc, tak sobie myślę, że nie jestem nieśmiertelny.
- Chyba że nieśmiertelny duch dostał się do twego ciała - nalegał Markwart.
- Czyż wszystkie duchy nie są nieśmiertelne? - ośmielił się przerwać mistrz Jojonah.
Gniewne spojrzenie Markwarta zakończyło dyskusję, zanim się jeszcze zaczęła. - Niektóre duchy - rzekł spokojnie, patrząc na Bradwardena, kierując jednak te słowa także do Jojonaha - potrafią wyjść poza cielesność, mogą utrzymywać ciało ożywione, choć powinno być nieruchome i martwe.
- Tyle że we mnie jest mój własny duch i trochę bagnówki - zapewnił go centaur uśmiechając się wymuszenie i puszczając oko. - A nieco więcej bagnówki mogłoby zmniejszyć ból, jeśli macie trochę.
Wyraz twarzy Markwarta nie zmienił się ani na jotę.
- Nie wiem, czemu nie jestem martwy - wyjaśnił poważnie Bradwarden. - Myślałem, że jestem, kiedy skała runęła i zgniotła mi nogi. Pewnym też, że mój burczący żołądek przez ponad tydzień mówił mi, żeby umrzeć.
Ojciec przeor Markwart już prawie nie słuchał. Wsunął w dłoń inny kamień, mały granat, używany do wykrywania słabej emanacji magii, i posługiwał się nim teraz, aby przyjrzeć się uwięzionemu stworzeniu. Niemal natychmiast znalazł odpowiedź.
- Masz w sobie magię - oświadczył Bradwardenowi.
- Albo to, albo szczęście - rzekł mistrz Jojonah.
- Albo pecha - stwierdził centaur.
- Magię - rzekł ponownie ojciec przeor, bardziej stanowczo. - Wokół prawego ramienia.
Odwrócenie głowy tak, aby mógł przyjrzeć się swemu prawemu ramieniu wymagało od Bradwardena nie lada wysiłku. - Och, na przeklętego daktyla i wszystkie jego siostry - wymruczał, zobaczywszy czerwoną opaskę, kawałek materiału, jakim przewiązał go Elbryan. - A strażnik myślał, że wyświadcza mi przysługę. Dwa miesiące cierpienia, dwa miesiące głodu, a ta przeklęta rzecz nie pozwalała mi umrzeć!
- Co to jest? - spytał mistrz Jojonah.
- Elfia opaska lecznicza - odparł Bradwarden. - Wydaje się, że ta przeklęta rzecz leczy moje rany tak szybko, jak ta przeklęta góra mi je zadaje! I nie zmorzy mnie nawet brak wody i pokarmu!
- Elfia? - wykrztusił brat Braumin, wyrażając zdziwienie wszystkich obecnych. Bradwarden odszyfrował ich miny i był zdumiony zrozumiawszy, że są zaskoczeni.
- Nie powiecie mi przecież, że nie wierzycie w elfy? - powiedział. - I w centaury też nie, jak sądzę? A co z powrie albo olbrzymem czy może dwoma?
- Dosyć tego - nakazał mu ojciec przeor Markwart. - Rozumiemy, o co ci chodzi. Do tej pory nie widzieliśmy jednak ani elfa, ani centaura.
- Zatem wasz świat stał się lepszym miejscem - rzekł Bradwarden, puszczając znów oko, choć skończyło się to zbolałym grymasem.
Markwart podniósł się wówczas i skinął na pozostałych, aby wraz z nim oddalili się od centaura. - Wydostanie go stąd nie będzie łatwe - powiedział, jak tylko znaleźli się poza zasięgiem słuchu Bradwardena.
- Powiedziałbym, że niemożliwe - stwierdził brat Braumin.
- Możemy unieść ten kamień przy pomocy malachitu - argumentował mistrz Jojonah. - Obawiam się jednak, że wszystkie nasze połączone siły nie wystarczą, aby ruszyć taką przeszkodę.
- Obawiam się bardziej, że kiedy podniesiemy kamień, zniknie nacisk i krew centaura wycieknie z niego zbyt szybko, aby mogła temu zaradzić elfia opaska czy nasze wysiłki - zauważył ojciec przeor.
- Tym niemniej musimy spróbować - rzekł brat Braumin.
- Oczywiście - zgodził się Markwart. - Jest zbyt cennym więźniem, zbyt potężnym źródłem informacji - nie tylko o tym, co się tutaj stało, ale o losie brata Avelyna - abyśmy pozwolili mu umrzeć.
- Miałem na myśli raczej współczucie wobec jego położenia - ośmielił się dodać Braumin.
- Wiem, że miałeś - odparł Markwart bez wahania. - Nauczysz się jeszcze właściwego podejścia.
I ojciec przeor oddalił się jak burza, skinąwszy na pozostałych, aby za nim podążyli. Brat Braumin i mistrz Jojonah wymienili kwaśne spojrzenia, ale nie mieli zbytniego wyboru w tej kwestii.
Na rozkaz Markwarta, którego męczyło władanie obcym ciałem, więc potrzebował odpoczynku, podjęli próbę dopiero następnego dnia, kiedy wypoczęli i przygotowali się umysłowo. Markwart powrócił do ciała brata Francisa i poprowadził orszak, ściskając malachit i hematyt.
Po zajęciu pozycji, wszyscy mnisi z karawany, oprócz mistrza Jojonaha, który także trzymał hematyt, złączyli się razem w głębiach kamienia duszy, kierując połączoną energię do malachitu. A kiedy energia sięgnęła szczytu, ojciec przeor Markwart wypuścił ją, mierząc w blok znajdujący się nad Bradwardenem.
Dopiero wówczas mistrz Jojonah uzmysłowił sobie, jakiego rodzaju ryzyko podjął Markwart - ryzykował życie mnichów z karawany, a nie własne, znajdujące się bezpiecznie w St.-Mere-Abelle. Kiedy kamienny blok jęknął pod nagłym zmniejszeniem nacisku, w korytarz wpadło wiele mniejszych kamyków i chmura pyłu, a Jojonah obawiał się, że zawali się cały tunel. Uświadomił sobie, że powinni byli poświęcić kilka dni na podparcie go. Jednak ów brak przygotowania wskazywał jedynie, jak zdesperowany był ojciec przeor, aby odnaleźć Avelyna.
Mnisi nie ustawali i blok znów się przesunął. Bradwarden krzyknął i dostał drgawek, a Jojonah znalazł się szybko przy nim, chwytając centaura za szerokie barki, i ciągnąc z całej siły.
Ku swemu przerażeniu przekonał się, że nie może ruszyć ogromnego centaura. Nawet będąc tak wychudzonym, Bradwarden ważył sporo ponad czterysta funtów. Jojonah zapadł w hematyt, nie po to jednak, aby zająć się ranami centaura, jak sobie zaplanowali, ale aby przechwycić myśli pozostałych mnichów, prosząc ich o użyczenie odrobiny energii ciału centaura, żeby mógł uwolnić tę ogromną istotę.
Sytuacja zrobiła się trudna, a Jojonah obawiał się, że blok spadnie, ale Markwart, tak niesamowicie potężny teraz w posługiwaniu się kamieniami, poprowadził mnichów w tych wysiłkach, przesuwając nieco sił lewitacyjnych na centaura.
Jojonah wyciągnął go, a potem zapadł znowu w hematyt, atakując rany centaura. Ledwo zdawał sobie sprawę z ruchu, kiedy Markwart wraz z resztą mnichów chwycili ich obu i wyciągnęli z niestabilnego tunelu.
Później mistrz Jojonah nie był już sam w swych wysiłkach, aby uratować centaura, bowiem dołączyły do niego duchy Markwarta, brata Braumina i kilku innych, atakując każdą ranę Bradwardena.
Ponad pięć godzin później mistrz Jojonah z bratem Brauminem leżeli na ziemi tuż obok Aidy, całkowicie wyczerpani. Tam też spali, obudzili się dopiero następnego ranka i zobaczyli stojącego nad nimi brata Francisa - i rzeczywiście był to brat Francis.
- Gdzie jest centaur? - spytał mistrz Jojonah.
- Odpoczywa i czuje się lepiej niż mogliśmy się spodziewać - odparł brat Francis. - Nakarmiliśmy go - na początku ostrożnie, ale potem zjadał całe funty mięsa, połowę naszych zapasów dziczyzny, i wypił wiadra wody. Zaiste silna musi być magia tej opaski, już bowiem wydaje się masywniejszy.
Mistrz Jojonah skinął głową z prawdziwą ulgą.
- Znaleźliśmy też drogę na szczyt góry - dodał brat Francis.
- Czy nadal jest to potrzebne?
- Zainteresuje cię to, co znaleźliśmy w popiołach - rzekł surowo brat Francis.
Mistrz Jojonah powstrzymał się przed zadaniem następnego pytania, zamiast tego ocenił na nowo mężczyznę. Jakiekolwiek postępy poczynił Francis, wyglądało na to, że zostały zaprzepaszczone - prawdopodobnie w wyniku wizyty ojca przeora Markwarta. Mężczyzna miał znowu chłodny wyraz twarzy, a z jego oczu zniknął śmiech. Cały poświęcał się zadaniu.
- Obawiam się, że muszę odpocząć - rzekł wreszcie mistrz Jojonah. - Dzisiaj porozmawiam z Bradwardenem, a jutro wejdziemy na Aidę.
- Nie ma czasu - odparł brat Francis. - I nikomu nie wolno rozmawiać z centaurem, dopóki nie dotrzemy do St.-Mere-Abelle.
Mistrz Jojonah nie potrzebował nawet pytać, skąd nadszedł ten rozkaz. I lepiej pojął zmianę nastroju brata Francisa. Kiedy po raz pierwszy spojrzeli na potrzaskany Barbakan, Francis oświadczył, że to zniszczenie było albo dziełem bogobojnego człowieka albo nadużyciem magii demona daktyla. Teraz wydawało się jasne, że miał w tym udział brat Avelyn i mistrz Jojonah nie wątpił ani przez chwilę, że ojciec przeor wyjaśnił Francisowi wyraźnie, że brat Avelyn nie był bogobojnym człowiekiem.
- Wejdziemy na górę dzisiaj - ciągnął brat Francis. - Jeśli nie będziesz w stanie, to brat Braumin uda się zamiast ciebie. Jak tylko zakończymy to zadanie, wyruszamy znowu w podróż.
- Zrobi się ciemno, zanim wrócicie - powiedział brat Braumin.
- Będziemy jechać w dzień i w nocy, dopóki nie powrócimy do St.-Mere-Abelle - odpowiedział brat Francis.
Takie postępowanie wydało się mistrzowi Jojonahowi głupie. Oczywiste było, że odpowiedzi znajdowały się tutaj, być może w pobliżu. Wracanie do St.-Mere-Abelle nie miało sensu, chyba że wziąć pod uwagę głęboką nieufność ojca przeora Markwarta wobec niego. Odkrycie naocznego świadka zmieniło wszystko i Markwart nie zamierzał pozwolić mu, by przejął kontrolę nad tą bardzo delikatną sytuacją. Jojonah spojrzał wówczas na Braumina i obydwaj mężczyźni zastanawiali się, czy nie nadszedł czas, aby wystąpić przeciwko ojcu przeorowi, przeciwko kościołowi.
Mistrz Jojonah potrząsnął lekko głową. Nie mogli wygrać.
Nie był zaskoczony, choć oczywiście zabolało go, kiedy wrócił do wozów i przekonał się, że Bradwarden jest skuty łańcuchami. Jednak nowy wigor centaura zaskoczył go i natchnął nadzieją.
- Pozwól przynajmniej, żeby oddali mi kobzę - prosił centaur.
Mistrz Jojonah powiódł wzrokiem za tęsknym spojrzeniem Bradwardena ku zakurzonej kobzie, leżącej na siedzeniu pobliskiego wozu. Zaczął coś mówić, ale brat Francis przerwał mu gwałtownie.
- Dostanie jedzenie i leczenie, ale nic więcej - wyjaśnił mnich. - I jak tylko całkiem wydobrzeje, zdejmie mu się opaskę.
- Ach, Avelyn był o wiele lepszym człowiekiem niż wy wszyscy razem wzięci - stwierdził Bradwarden, przymknął oczy i zaczął nucić cichą melodię, przerywając raz, rzucając im krzywe spojrzenie i mrucząc - złodzieje.
Mistrz Jojonah, przypatrując się cały czas bratu Francisowi, podszedł i wziął kobzę, a potem wręczył ją centaurowi.
Bradwarden spojrzał nań z szacunkiem i skinął mu głową, a potem zajął się grą, porywająco piękną muzyką, która sprawiła, że wszyscy mnisi, oprócz Francisa, uważnie słuchali.
Mistrz Jojonah w jakiś sposób znalazł siły, aby towarzyszyć Francisowi i sześciu pozostałym na szczyt Aidy tego popołudnia. Wierzchołek góry był teraz szeroką czarną misą, ale popiół i stopiony kamień stwardniały dostatecznie mocno, aby mnisi mogli przejść przez nią bez wielkich trudności.
Brat Francis poprowadził ich prosto ku temu miejscu: skamieniałemu ramieniu, wystającemu z czarnej ziemi, z palcami zaciśniętymi, jakby coś trzymały.
Mistrz Jojonah pochylił się nisko i przyjrzał się ramieniu i ręce. Znał je! W jakiś sposób wiedział, kto to jest, w jakiś sposób czuł dobroć w tym miejscu, aurę spokoju i boskiej mocy.
Brat Avelyn - wykrztusił.
Stojący za nim mnisi, poza Francisem, niemal się przewrócili.
- Tak też przypuszczamy - odparł brat Francis. - Wygląda na to, że Avelyn sprzymierzył się z daktylem i został zabity, kiedy zniszczono demona.
Oczywista nieprawda tego stwierdzenia oszołomiła mistrza Jojonaha. Podniósł się i odwrócił gwałtownie do brata Francisa i niemalże uderzył mężczyznę.
Powstrzymał jednak cios. Zdał sobie sprawę, że ojciec przeor Markwart będzie się upierać w swojej kampanii kłamstw wymierzonych przeciwko Avelynowi. Jeśli bowiem odkryto by, że Avelyn oddał życie niszcząc daktyla, jak sądził Jojonah, to zagroziłoby to oświadczeniom Markwarta i jego pozycji w Kościele. Dlatego też, jak uzmysłowił sobie Jojonah, ograniczono rozmowy z centaurem do czasu znalezienia się bezpiecznie z powrotem w St.-Mere-Abelle, pod kontrolą Markwarta.
Mistrz Jojonah zdusił gniew. Ta walka dopiero się zaczynała; nie był to moment, aby otwarcie wypowiedzieć bitwę.
- Jak sądzisz, co trzymał? - spytał brat Francis.
Jojonah spojrzał na ramię i wzruszył ramionami.
- W tym człowieku nie ma wiele magii - wyjaśnił brat Francis. - Może kilka kamieni. Dowiemy się tego, kiedy odkopiemy ciało, ale magia nie jest wystarczająco silna, aby odpowiadała całemu skarbowi ukradzionemu przez Avelyna.
Wykopać ciało. Sama ta myśl wstrząsnęła Jojonahem jako coś niewłaściwego. Miejsce to powinno zostać oznaczone jako święty przybytek, miejsce odnawiania wiary i odnajdywania własnej osobowości. Chciał wykrzyczeć to Francisowi, walnąć mężczyznę w twarz za wymówienie takiego bluźnierstwa. Jednak ponownie przypomniał sobie, że nie był to moment na wypowiadanie bitwy, nie w ten sposób.
- Kamień wokół ramienia wydaje się stwardniały - argumentował. - Roztrzaskanie go okaże się niełatwym zadaniem.
- Mamy grafit - przypomniał mu brat Francis.
- A jeśli pod ciałem jest szczelina albo otchłań, tak gwałtowne naruszenie sprawi, że wszystkie kamienie spadną w dół i stracimy je na zawsze.
Na twarzy brata Francisa pojawił się wyraz paniki. - Co zatem proponujesz? - spytał ostro.
- Poszukajcie przy pomocy hematytu i granatu - odparł mistrz Jojonah. - Nie powinno być trudno określić, czy ten człowiek ma przy sobie jakieś kamienie i jakie one są. Poświeć jasnym światłem diamentu w szczelinę przy ramieniu, a twój duch niech wniknie w to miejsce.
Brat Francis, nie dostrzegając ważniejszego powodu, dla którego ojciec przeor Markwart chciał zniszczyć ten potencjalny święty przybytek, pomyślał o tym przez chwilę, a potem zgodził się.
Zgodził się również, aby mistrz Jojonah towarzyszył mu w tej wędrówce ducha do szczeliny, jako że ojciec przeor był zbyt zmęczony, aby powrócić do jego ciała, a Jojonah był jedynym, który mógł zidentyfikować brata Avelyna. Francis widział tego mężczyznę tylko kilka razy, Avelyn bowiem porzucił opactwo wkrótce po tym, jak Francis do niego wstąpił.
Wkrótce potem potwierdzono tożsamość, jak również fakt, że tylko jeden kamień, kamień słoneczny, znajdował się w pobliżu mężczyzny. Mistrz Jojonah wyczuwał jednak szczątkowe magiczne emanacje innego kamienia, olbrzymiego ametystu. Mistrz nie powiedział Francisowi nic na temat ametystu i nie miał problemu z przekonaniem młodszego mnicha, że prosty kamień słoneczny, których i tak było już pełno w St.-Mere-Abelle, nie był wart kłopotu, ryzyka i czasu straconego na odkopywanie ciała.
Z Francisem idącym na przedzie opuścili zatem Avelyna.
Mistrz Jojonah był ostatnim schodzącym, odwrócił się i zatrzymał, rozmyślając nad swoją własną wiarą i wspominając młodego mnicha, który niechcący nauczył go tak wiele.
Kiedy wrócili do obozu, Jojonah wcisnął diament w rękę brata Braumina, wyszeptał wskazówki i kazał mu iść, zobaczyć to święte miejsce. - Opóźnię brata Francisa tak długo, abyś zdołał wrócić - obiecał.
Brat Braumin, nie całkiem rozumiejąc, pojmując jednak z tonu Jojonaha wagę tej wyprawy, skinął głową i zaczął odchodzić.
- Bracie Brauminie - rzekł mistrz. - Zabierz ze sobą brata Dellmana. On również powinien zobaczyć tego człowieka i to miejsce.
Brat Francis był w naprawdę fatalnym humorze, kiedy dowiedział się, że odjazd się opóźni, bo w wozie pękło koło.
Mimo to byli w drodze przed świtem. Centaur, który wydawał się znowu być w dobrej formie - choć Francis nie ośmielił się zdjąć mu opaski - grał na kobzie i kłusował za wozem brata Francisa, przykuty do desek.
Ani brat Braumin, ani mistrz Jojonah, ani brat Dellman nie odezwali się tej nocy ani następnego dnia. Ich głosy wykradł obraz, jaki nieść będą w sobie przez resztę życia, i lawina głębokich przemyśleń, dotyczących ich celu w życiu i ich wiary.


Dodano: 2006-10-19 16:39:02
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fonstad, Karen Wynn - "Atlas śródziemia


 Fosse, Jon - "Białość"

 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

Fragmenty

 Grimwood, Ken - "Powtórka"

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS