NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Ukazały się

Ferek, Michał - "Pakt milczenia"


 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Kukiełka, Jarosław - "Kroczący wśród cieni"

 Gray, Claudia - "Leia. Księżniczka Alderaana"

Linki

Moon, Elizabeth - "Zmiana dowództwa"
Wydawnictwo: ISA
Cykl: Moon, Elizabeth - "Esmay Suiza"
Data wydania: 2005
ISBN: 83-7418-079-X
Oprawa: miękka
Format: 205 x 135 mm
Liczba stron: 384
Tom cyklu: 3



Moon, Elizabeth - "Zmiana dowództwa" #3

Rozdział trzeci
Po dwóch całkiem zwykłych przelotach tranzytowych po opuszczeniu Zenebry Cecelia znalazła się w przestrzeni Castle Rock, gdzie uzyskała potwierdzenie, że Miranda wciąż znajduje się w swoich apartamentach w Starym Pałacu. Kiedy zadzwoniła, pracownik odbierający połączenie poinformował ją, że Miranda faktycznie chętnie się z nią zobaczy. Czekając na holownik, który miał umieścić jej statek w doku stacji, Cecelia dokonała rezerwacji miejsca na promie. Papierkowa robota wymagana do przejścia przez odprawę celną i zarząd doków zdawała się ciągnąć w nieskończoność (czy Heris naprawdę musi przedzierać się przez to wszystko, czy procedury zaostrzono z powodu zabójstwa?), ale gdy dotarła na prom, okazało się, że ma jeszcze kilkuminutowy margines. Na Rockhouse Major nie spotkała nikogo znajomego, podobnie jak na promie. Odpowiadało jej to; nie była w nastroju do rozmowy ze znajomymi.
Kiedy wyszła z bramy portu, rozglądając się za wynajętym samochodem, zobaczyła długi czarny pojazd z symbolami Familii na drzwiach; kierowca najwyraźniej ją rozpoznał.
– Lady Cecelia?
– Tak.
– Wysłała nas po panią lady Miranda. Pani bagaż?
– Na podajniku – odpowiedziała Cecelia, podając mu pasek identyfikacyjny. Kierowca skinął głową swojemu pomocnikowi, który wziął pasek i ruszył w stronę podajników. Poniewczasie Cecelia pomyślała, że powinna była upewnić się co do ich tożsamości; gdyby tu była Heris, zrobiłaby jej za to awanturę. Ale w tym momencie kierowca podał jej jakiś płaski pakunek.
– Lady Miranda chciała, by to pani przekazać – powiedział.
Była to notatka od Mirandy i zdjęcia kierowcy i jego pomocnika.
– Nie musisz się obawiać – napisała w liściku – gdyż nauczyliśmy się podejmować wszelkie środki ostrożności. Czekam na nasze spotkanie.
Po paru minutach pomocnik wrócił z bagażami Cecelii oznaczonymi paskowaną taśmą, co znaczyło, że przeszły przez ręce celników. Kobieta wsiadła do samochodu, i podczas gdy kierowca próbował włączyć się do ruchu, zaczęła się zastanawiać, czy wybrali tę samą drogę, którą jechał Bunny w dniu śmierci. Ale nie spytała o to.

* * *

W Pałacu na początku wszystko zdawało się normalne. Te same mundury przy bramie i drzwiach. Ta sama cicha i sprawna służba, która poprowadziła ją najpierw do pokoju gościnnego wychodzącego na mały ogród, a potem, gdy już się wykąpała i przebrała, do apartamentów Mirandy. W tym cichym i wdzięcznym pałacu aż trudno było uwierzyć, że Bunny nie żyje, a pokój na planecie jest zagrożony. Wydawało jej się, że w każdej chwili może natknąć się na niego w korytarzu, zobaczyć jego przyjemną, lekko głupawą twarzą rozświetloną promiennym uśmiechem.
Myślała tak do chwili, gdy znalazła się twarzą w twarz z Mirandą i zobaczyła spustoszenia, jakich dokonała tragedia w tej legendarnej piękności. Cecelia zaczęła się nawet zastanawiać, jak to możliwe, że nieskazitelne rysy i idealna skóra mogły teraz wyrażać taką dewastację. Po rytuałach powitań, kiedy służba ustawiła na niskim stoliku zestaw do herbaty i wycofała się, Cecelia nie mogła już dłużej czekać. Zresztą nie było potrzeby, skoro ta piękna porcelana już była strzaskana.
– Mirando, co powiedzieli ci o tym... kto to zrobił?
– Nic. – Miranda nalała filiżankę herbaty i podała ją Cecelii. Filiżanka nawet nie zadrżała na podstawce. – W wiadomościach mówią, że to Milicja Nowego Teksasu w odwecie za egzekucje. Wiem, że zwolniono byłego szefa ochrony. Ale bardzo delikatnie dano mi do zrozumienia, że prowadzone jest śledztwo i zostanę poinformowana o jego postępach we właściwym czasie. Poczęstuj się ciastkiem; zawsze lubiłaś te zakręcone, prawda?
Cecelia zignorowała ciastka.
– Mirando... Nie sądzę, żeby to była Milicja Nuteksu.
– Czemu? – Twarz Mirandy nie wyrażała więcej uczuć niż kamienne popiersie.
– Myślę, że to zrobił ktoś... stąd.
– Rodzina? – Głos miała spokojny. Czemu nie jest zdenerwowana? Wystraszona? Czy przeszła zbyt wiele?
Cecelia odczekała chwilę, po czym mówiła dalej.
– Pedar powiedział... że Bunny złamał zasady.
Usta Mirandy zadrżały; mógł to być grymas lub uśmiech.
– Zawsze to robił. Zdawał się taki... cichy, taki... uległy. Ale już od pierwszego razu, gdy przyniósł mi ciastko ukradzione kucharzowi, gdy jeszcze byliśmy dziećmi, i pokazał, gdzie możemy ukryć się przed guwernantkami... łamał zasady.
– Mówię o ważniejszych niż te zasadach – powiedziała Cecelia.
– Wiem. – Miranda patrzyła przed siebie, jakby zobaczyła coś gdzieś dużo dalej, ale była zbyt zmęczona, by zwracać na to większą uwagę.
– Miranda! – Zanim jednak kobieta przeniosła na nią wzrok, Cecelia postanowiła nie mówić jej tego, co chciała powiedzieć. Że teraz nie może się poddać, że musi dalej działać, bo ma rodzinę...
– Mam rodzinę – powiedziała Miranda chłodnym, bezbarwnym głosem. – Mam obowiązki. Dzieci. Wnuki. Nie chcesz, żebym o tym zapominała.
– Tak.
– Nie obchodzi mnie to. – Miranda obróciła marmurową twarz w stronę Cecelii. – Nie obchodzą mnie dzieci, nawet Brun. Nie obchodzą mnie wnuki, te bękarcie bachory mojej córki... – Gwałtownie wciągnęła powietrze, zaprzeczając wcześniej wypowiedzianym słowom. Cecelia milczała; nie miała nic do powiedzenia. – Nic mnie nie obchodzi – mówiła dalej Miranda – oprócz Branthcomba. Bunny’ego, którego pomimo odmłodzeń, selekcji genetycznej i wszystkiego tego, co wymyśliliśmy, by oszczędzić sobie cierpień, przez całe życie kochałam. Całe moje życie od chwili, gdy przyniósł mi to ciastko wiśniowe i siedząc na schodach z tyłu domu, zjedliśmy je, gryząc na przemian, kochałam go. Cudem było dla mnie to, że i on mnie kochał. Że przeżył sezon polowań, przez który wciąż muszą przechodzić młodzi ludzie, że pamiętał mnie po latach odosobnienia w Cypress Hill, że ożenił się ze mną. I że został ojcem moich dzieci, i że niezależnie od wszystkiego zawsze był lojalny, przyzwoity i... – W końcu głos jej się załamał i zaczęła szlochać.
– Moja droga... – Cecelia nieśmiało przytuliła ją. Miranda przez długi czas była jeszcze jedną piękną porcelanową figurką w jej mentalnej kolekcji pięknych kobiet – tak jak jej siostra, jak wszystkie kobiety tego rodzaju – które dotykała tak, jak tego wymagały rytuały klasowych spotkań – czubki palców, policzki... Ale Miranda nie cofnęła się, oparła się na niej tak, jakby Cecelia była jej matką czy ciotką.
Łkania trwały długi czas, ale w końcu Miranda uspokoiła się.
– Niech to szlag – powiedziała w końcu. – Myślałam, że mam to już za sobą.
– Nie wydaje mi się, żeby to było możliwe – stwierdziła Cecelia.
– Nie, nie do końca. Ale wystarczająco, by funkcjonować. Masz rację, mam wiele do zrobienia. Ale naprawdę nie wiem jak.
– Twoi doradcy...
– To hieny. – Miranda rzuciła Cecelii ostre spojrzenie i odrobinę się cofnęła. Ta natychmiast zrozumiała sugestię i wstała, przeciągając się.
– Ponieważ nigdy nie wyszłaś za mąż, możesz nie zdawać sobie sprawy, jak skomplikowana jest moja sytuacja – ciągnęła Miranda. – Twoje posiadłości należą wyłącznie do ciebie i możesz sama nimi dysponować...
– Jeśli nie wtrąca się moja grubiańska rodzina – odpowiedziała Cecelia. Bezskutecznie próbowała nie myśleć o ingerencji siostry w jej testament. Skutki prawne ciągnęły się przez kilka lat.
– To prawda. Ale mnie została spuścizna po Bunnym w kilku różnych dziedzinach, a od niektórych z nich trzymałam się dotąd z daleka. Na przykład polityka...
– Chyba nikt nie spodziewa się, że przejmiesz funkcję Mówcy?
– Nie. – Głos Mirandy stał się ostry. – Wszyscy są pewni, że akurat o polityce wiem najmniej. A szkoda, ponieważ ja naprawdę ją rozumiem i mogłabym go zastąpić, gdyby tylko mi pozwolili.
Cecelia z trudem opanowała się, by nie okazać zdziwienia. Miranda i zdolności polityczne? Potem pomyślała o Lorenzy... Znowu usiadła i nalała sobie filiżankę herbaty.
– Lorenza. – Miranda ponownie wypowiedziała na głos myśli Cecelii. – To kolejny przykład osoby trzymającej się w cieniu mistrza. Grałyśmy ze sobą w bardzo wysublimowaną grę o władzę... Żeby cię nie zanudzać, Cecelio, pomyśl o tym w kategoriach jazdy konnej. Wyobraź sobie siebie na wspaniałym koniu, który tobą gardzi, lecz z jakiegoś powodu zgadza się dokładnie wykonywać twoje polecenia.
– Miałam kiedyś takiego. – Cecelia miała nadzieję, że uda jej się skierować uwagę Mirandy na przyjemniejszy temat, ale uciszył ją jej zirytowany syk.
– Nie rozmawiamy o koniach. Czy kiedykolwiek próbowałaś fechtunku?
Fechtunek. Przez głowę Cecelii przebiegły wszystkie możliwe znaczenia tego słowa, z których ostatnie wiązało się z Glosariuszem terminów okrętowych, ale jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić Mirandy zajmującej się załadunkiem statku kosmicznego.
– To starożytny sport – wyjaśniła Miranda – wywodzący się z dawnej metody prowadzenia wojen. To walka na miecze, inaczej nazywana szermierką lub fechtunkiem.
– Nie – odpowiedziała nieco zdenerwowana Cecelia. Właśnie przez pół godziny uspokajała załamaną kobietę, a teraz jest przepytywana jak uczennica o sport, który zawsze uważała za nadzwyczaj głupi. Nie miał też choćby najmniejszego związku z końmi. – Nie próbowałam tego... fechtunku.
– A powinnaś. – Miranda wstała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju, dotykając różnych przedmiotów, jakby wyczuwała drogę dotykiem, a nie za pomocą wzroku. Zasłona, biurko, krzesło, zasłona... – To wspaniała dyscyplina; można ją uprawiać na przykład na pokładach statków kosmicznych.
– Miecze? – Cecelia nie potrafiła ukryć zdumienia. Czy Miranda traci rozum? Łzy, potem polityka, a teraz miecze...
– Trudno nimi uszkodzić kadłub – wyjaśniła Miranda. – Ale jeśli chce się tylko zabić ludzi, po co niszczyć statek?
Musiała oszaleć. Cecelia pomyślała, że to może być skutek działania tego, co tak długo utrzymywało ją w dobrej formie. Czyżby dostała wadliwe środki do odmładzania?
– Cecelio, nie jestem szalona. Czuję żal, frustrację i gniew, ale nie w taki sposób, jak zazwyczaj się uważa. Szermierka stanowi idealną metaforę tego, co robiłyśmy z Lorenzą, podobnie jak Bunny i jej brat Piercy, ale ty tego nie znasz.
Cecelia poczuła, jak narasta w niej złość. Mocno zacisnęła oczy.
– Mirando, wiem, że jesteś w rozpaczy, i dobrze, że się wypłakałaś. Ale proszę, przestań mnie traktować jak głupią uczennicę z bzikiem na punkcie koni...
– Bo nią jesteś – stwierdziła Miranda tym samym bezbarwnym i chłodnym tonem. – Zawsze nią byłaś. Nie chciałaś dorosnąć, tak samo jak Brun. To niedorzeczne, że Bunny wysłał Brun do ciebie, że ze wszystkich ludzi wybrał akurat ciebie.
– Ty... mnie obwiniasz? Za Brun?
– Nie... To znaczy wiem, że sami wybraliśmy jej taki typ genetyczny: skłonność do ryzykanctwa i duża wrażliwość. Ale ty byłaś doskonałym wzorem dla takiej dziewczyny. W każdym sezonie łowieckim namawiałaś ją do przeskakiwania coraz wyższych przeszkód, tak jakby liczyły się wyłącznie konie. I dokąd ją zaprowadziło to, że wybrała sobie za wzór kogoś takiego jak ty?!
Zdumienie na chwilę zastąpiło gniew.
– Ona wcale nie jest taka jak ja – powiedziała Cecelia.
– Nie, nie wariuje na punkcie koni. Ale ten jej... upór, niefrasobliwość, chęć pozbycia się wszelkiej odpowiedzialności...
Cecelia znów poczuła wzbierający gniew.
– Nie wiedziałam, że uważasz mnie za nieodpowiedzialną – powiedziała cicho.
Miranda machnęła lekceważąco dłonią.
– Oczywiście, nie we wszystkim jest taka jak ty. Ale nie ma żadnego przywiązania do rodziny, lojalności wobec Familii... – Machnęła gwałtownie głową, tak że lok złotych włosów opadł jej na czoło. – I wymyśliła tamten szalony trik, żeby ciebie uratować. Mogli ją wtedy zabić...
– Nie prosiłam jej o to. – Cecelia poczuła, że w jej mózgu rozlega się cichy dzwonek alarmowy. – Nie mogłam. Ona po prostu...
– Cię kochała – dokończyła Miranda. Uniosła ramiona osłonięte zielonym jedwabiem i ciężko westchnęła.
– Kochała swoją rodzinę – rzekła Cecelia. – Ale wy nie potrzebowaliście ratunku.
– Nie. – Teraz Miranda znowu była spokojna. – Nie, nigdy nie potrzebowałam. – Przez dłuższą chwilę milczała. Potem znów wzruszyła ramionami. – Kata Saenz powiedziała, że dostarczyliśmy Brun niewłaściwych wzorców. Powiedziała to Bunny’emu w czasie przygotowywania akcji ratunkowej. Ja zawsze wiedziałam, że coś zrobiliśmy źle, choć inne nasze dzieci wyrosły na całkiem dobrych ludzi. A szok spowodowany usłyszeniem, że to w części jego wina, pomógł Bunny’emu pozbyć się nienawiści do tej dziewczyny, Suizy, która później uratowała Brun życie. Po prostu nie potrafię jej zrozumieć, choć to moje dziecko.
– A co z resztą rodziny? Buttonsem, Sarah?
– Pomagają mi, na ile potrafią. Buttons oczywiście spodziewa się przejąć dziedzictwo ojca. Ale młodszy brat Bunny’ego, Harlis... Pamiętasz go?
Cecelia przytaknęła. Harlis miał całą arogancję i arystokratyczną fircykowatość Bunny’ego, ale tylko jedną trzecią jego rozumu. Bunny w jednej chwili potrafił przemienić się z głupawego, polującego na lisy pana na włościach w rozsądnego, praktycznego i bardzo zdolnego polityka. Harlis zaś... Ten jego wygląd i brak kręgosłupa...
– Harlis kwestionuje strukturę Rodziny, i nie jestem pewna, czy Buttons zdoła go powstrzymać. Już trzy lata temu mówiłam Bunny’emu, że powinien wyjaśnić tę sytuację, i nawet pracowali nad tym z Kevilem, ale potem Bubbles... Brun zniknęła.
– I oczywiście Bunny już o tym nie myślał.
– Ani o niczym innym. Harlis zdołał przekonać część dalszych krewnych, że Bunny stracił rozum i że wszystkim jego dzieciom grozi to samo. Niektórzy z nich w to uwierzyli i poparli Harlisa swoimi wpływami. Zdobył zdumiewająco duże udziały w kilku korporacjach; przekonał nawet starą Tremę, żeby zostawiła mu swoje udziały...
– Co z tobą będzie?
– Prawdopodobnie dużo stracę. A chciałam tego wszystkiego dla Brun, dla niej i dla bliźniaków. Potrzebuje bezpiecznego miejsca; Sirialis byłoby idealne...
– Harlis nie zabierze Sirialis! – W pierwszej chwili Cecelia pomyślała, że Harlis nigdy nie lubił polowania na lisy i może chcieć skończyć z tradycją corocznych polowań, ale zawstydzona szybko odgoniła tę myśl. Może faktycznie jest tak samolubna i zwariowana na punkcie koni, jak sądzi Miranda.
– Już próbuje zabrać. – Miranda obniżyła głos, naśladując Harlisa. – „Och, oczywiście zawsze będziesz mile widziana, Mirando. Zawsze będzie tam dla ciebie miejsce. Ale to rodzinna posiadłość, nie tylko Bunny’ego.” Jakżebym mogła siedzieć w tak hojnie zaoferowanym mi apartamencie, podczas gdy on puszyłby się, udając pana na włościach!
Cecelia wolała nie mówić, że nie musiałby udawać, gdyż faktycznie byłby tam panem, gdyby udało mu się zrealizować swoje plany.
– I co w związku z tym zrobisz? Zakładam, że masz jakiś plan.
– Tak, ale jeszcze się nie zdecydowałam. Oznaczałoby to zniszczenie sporej części tego, co zbudował Bunny. Stosunków rodzinnych, przyjaźni, sojuszy. Mogę wezwać swoją rodzinę... – Rodzina Mirandy znana była przede wszystkim z zarządzania informacją, a w dalszej kolejności z produkcji różnorakich urządzeń, mających się tak do zwykłych komputerów, jak najwyższej klasy koń wyścigowy do dziecięcego kucyka.
– Ale to jest... było Bunny’ego i prawnie należy się tobie. – Dziedziczenie było jedną z nienaruszalnych zasad, podstawą potęgi Rodzin. Cecelia była zła na swoją siostrę za kwestionowanie jej testamentu, ale wiedziała, że gdyby rozdysponowała swój majątek w ramach rodziny, dała go nawet dalekiemu krewnemu, nikt nie próbowałby podważać testamentu.
– Cece, nie rozumiesz, co się stało, od kiedy ujawniłaś sprawę Kemtre’a i Lorenzy. Podejrzewam, że zaczęło się już wcześniej, ale dopiero wtedy stało się to oczywiste. – Miranda przerwała na chwilę, marszcząc w zamyśleniu brwi. – Bunny, ja i Kevil utrzymywaliśmy sojusz Familii na włosku dzięki naszym kontaktom społecznym i handlowym oraz dzięki umiejętnościom i intuicji Kevila. Przysięgłabym, że on wiedział o szkieletach w rodzinnych szafach więcej niż ktokolwiek mógłby się domyślać. Bunny ze wszystkimi rozmawiał, a ja uśmiechałam się i wdzięczyłam do żon i kochanek. Trzymaliśmy to z trudem w całości, ale ciągle wytrącały nas z równowagi kolejne kryzysy. Abdykacja Kemtre’a, bałagan z Patchcock, panika z powodu leków do odmładzania i upadek rodziny Morelline/Conselline, a potem porwanie Brun...
– A ja wróciłam na Rotterdam, aby bawić się swoimi końmi – stwierdziła Cecelia.
– Tak. Nawet na swój sposób to rozumiem. Venezia Morrelline miała swoje garncarstwo, ty konie, a Kata Saenz swoje badania. Większość ludzi ma jakieś zainteresowania, i w końcu dobry system polityczny właśnie powinien zostawiać ludziom swobodę zajmowania się tym, w czym są najlepsi, cokolwiek to jest. Ludzie chcą robić rzeczy, które lubią, żenić się i mieć dzieci, czerpać z życia przyjemności. Ale jeśli robi to zbyt wielu ludzi, Cecelio, pozostają szczeliny dla tych, którzy chcą władzy dla niej samej i którzy mogą użyć jej w sposób, który zagraża naszemu życiu.
Jak na przykład Bunny, pomyślała Cecelia, który używał zasobów Floty tak, jakby należały do niego, by uratować Brun. Ale nie powiedziała tego. Zdawała sobie sprawę, że Miranda wie, co ludzie o tym myślą.
– Jak się ma Kevil? – zapytała zamiast tego.
– Żyje. – Sądząc po tonie, trudno było stwierdzić, czy Miranda się z tego cieszy. Potem westchnęła. – Kevil został ciężko ranny; całe dnie przebywa w zbiorniku regeneracyjnym, a do tego jeszcze rana głowy powoduje, że wciąż nie jest sobą. Lekarze mówią, że może już nigdy nie będzie. A bez Bunny’ego lub beze mnie nie będzie miał wystarczającego wsparcia, by robić to, czym zajmował się wcześniej.
– Powinnam go odwiedzić – powiedziała Cecelia.
– Tak, powinnaś. Powinnaś powiedzieć mu to samo, co mnie, łącznie ze wszystkimi znanymi ci nazwiskami. Może wiesz coś, co dałoby nam przewagę.
– A Brun?
– Brun... ma szalony pomysł zmiany tożsamości. Chce polecieć do Guernesi, dokonać odmłodzenia i biorzeźbienia, które zrobiłyby z niej całkowicie nową osobę.
– Nie chce tych dzieci – stwierdziła Cecelia, nawet nie pytając.
– A ty chciałabyś? – Miranda zadrżała, potem westchnęła. – Nie, nie chce ich. Tak naprawdę ja też ich nie chcę. Tylko Bunny chciał. Wierzył, że gdy dorosną, będą mogły dowieść, że fakt ich istnienia nie jest klęską, ale to przecież nieprawda.
– Spoczywa na nich spory ciężar.
– Tak, i to jest niesprawiedliwe. Wiem o tym. Ale nic nie może sprawić, żeby przestały być tym, kim są: bękartami. Klęską Brun, klęską wszystkich nadziei Familii. Biedne małe bachory są jak zapalony lont.
– Jakie one są?
– Jak to dzieci. Właściwie w tej chwili jeszcze niemowlaki. Żaden z nich nie przypomina wyglądem nikogo z naszej rodziny. Nie są identyczne. Jeden ma najjaśniejsze rude włosy, jakie kiedykolwiek widziałam, a drugi jest ciemny. Brun mówiła, że jeden z mężczyzn był rudy...
Cecelia zauważyła, że Miranda nie używa imion dzieci, ale zanim zdążyła zapytać, ta mówiła dalej.
– Skan genowy wykazał trochę interesujących anomalii. Według jednego z genetyków, który badał kobiety i pozostałe dzieci, ci ludzie są blisko spokrewnieni, co powoduje silne skupienie wielu cech recesywnych. Zauważył, że dzieci urodzone przez schwytane kobiety znacznie rzadziej były niesprawne. Oni uważali, że to dowód błogosławieństwa ich Boga dla faktu porywania kobiet. Oczywiście natychmiast poddaliśmy chłopców leczeniu, lecz było już zbyt późno na całkowite usunięcie negatywnych cech.
– Jak ich nazwałyście? – zdołała w końcu zapytać Cecelia.
Miranda zaczerwieniła się.
– Właściwie nie... nadaliśmy im imion. Brun nigdy tego nie zrobiła i odmawia rozmowy na ten temat. Pielęgniarki mówią na nich Rudy i Brązowy. Wiem. – Podniosła rękę. – To imiona dla psów czy kucyków, a nie dla chłopców. W najlepszym razie przydomki. Ja akurat... rozmawiałam o tym z Bunnym, gdy został zabity. – Podniosła nerwowo filiżankę. – Chciałabyś ich zobaczyć?
– Oczywiście. – Cecelia wstała.
Już w korytarzu słychać było radosne gaworzenie dziecka i śmiech drugiego. Miranda zatrzymała się przed otwartymi drzwiami. Cecelia zajrzała do środka. Ujrzała dwie młode kobiety w kolorowych fartuchach, podłogę usianą zabawkami i dwa niemowlaki. Jeden, rudowłosy, podskakiwał, klaszcząc. Drugi, siedząc w środku rozsypanych klocków, z uśmiechem patrzył w stronę drzwi.
Były to normalne dzieci, nie potwory. Szczęśliwe dzieci. Dzieci, które mogłyby być czymś więcej niż tylko „zapalonymi lontami”, gdyby pozwolić im wyrosnąć bez obciążania ich przeszłością, której nie były winne.
– Musisz ich gdzieś wysłać – oświadczyła Cecelia, zaskakując samą siebie. – Są ludzie, którzy chcą mieć dzieci, a nie mogą; są takie miejsca, gdzie ci chłopcy będą traktowani tak, jak powinni być.
– Bunny powiedział...
– Bunny nie żyje. Ale oni żyją. I mogą mieć wspaniałą przyszłość; wszechświat jest wystarczająco duży, by nie musiały być pionkami w jakiejś grze o władzę.
– A czy ty wiesz, kto... – W głosie Mirandy słychać było sarkazm i nadzieję.
– Nie, ale mogę się dowiedzieć. Pozwolisz mi znaleźć im dom, w którym będą mieli szansę?
– Ja... nie wiem.
– Mirando. Masz inne wnuki i będziesz ich miała więcej. Dzieci, które możesz normalnie kochać. Nawet nie nadałaś tym chłopcom imion. Sama wiesz, że to niewłaściwe. Oddaj ich, daj im szansę.
– Brun chce... Powiedziała... że nie chce ich nienawidzić, lecz nie potrafi żyć, mając ich przy sobie. Ale żadna z nas nie potrafi znieść myśli o przytułku.
– Ma rację – zgodziła się Cecelia. – Powiedziałaś, że jesteśmy podobne, i może faktycznie tak jest. Gdybym to ja je urodziła w takich samych okolicznościach, także musiałabym je oddać. To duży wszechświat, dzieci nie muszą o tym wiedzieć.
Zostawiła Mirandę w drzwiach i weszła do pokoju, kłaniając się lekko pielęgniarkom, po czym usiadła na podłodze. Rudy, z włosami jak pomarańczowy płomień, wsadził w usta gruby kciuk, a brązowowłosy uśmiechnął się do niej. Cecelia wyciągnęła kółko z kluczami do stajni i zadzwoniła nimi. Jego uśmiech poszerzył się i chłopiec podszedł do niej, wyciągając rączkę po klucze. Choć wyglądem niezbyt przypominał Brun, jego odwaga i błysk w niebieskich oczach wskazywały na więzy krwi.
Cecelia nigdy nie uważała siebie za osobę religijną, ale teraz stwierdziła, że modli się do kogoś, gdzieś, żeby dał tym chłopcom lepsze niż dotychczas życie.
– Lady Cecelia! – wykrzyknęła Brun. Kobieta odwróciła się.
– Dobrze wyglądasz – powiedziała. Faktycznie, pod względem fizycznym Brun wyglądała dobrze. Ciało szczupłe i wysportowane, burza złotych loków wokół głowy. Ale jej spojrzenie przesłaniał cień, gdy patrzyła na chłopców.
– Nic mi nie jest – stwierdziła dziewczyna. – Biorąc pod uwagę okoliczności...
– Zgadzam się z tobą i twoją matką – oznajmiła Cecelia. – Ci chłopcy potrzebują porządnego domu, nie wspominając już o imionach.
Twarz Brun zesztywniała, potem uśmiechnęła się.
– Jak widzę, wciąż pełna taktu.
– Jak zawsze – zgodziła się Cecelia. – Moja droga, mam prawie dziewięćdziesiątkę, a odmłodzenie w żaden sposób nie poprawiło mojej osobowości. Czemu nie zrobimy tego jeszcze dzisiaj?
– Dzisiaj? – Zarówno Brun, jak i Miranda wyglądały na zaszokowane, podobnie jak pielęgniarki.
– Zaczynają już mówić, a rozumieją znacznie więcej. Każdy dzień czekania sprawi, że to będzie dla nich coraz trudniejsze.
– Ja... chcę być pewna, że będą miały dobre domy. Że niczego nie będzie im brakować.
– Dobry dom to taki, w którym będą kochane – odpowiedziała Cecelia z całym przekonaniem kogoś, kto nie ma własnych dzieci. – A w tej chwili brakuje im najpotrzebniejszych rzeczy – imion, rodziców...
– Ale co z nimi zrobisz?
– Zabiorę je do bezpiecznego i kochającego domu. Brun, znasz mnie całe swoje życie. Czy kiedykolwiek cię okłamałam? – Brun ze łzami w oczach pokręciła głową. Miranda zaczęła coś mówić, ale Cecelia uciszyła ją gestem. – Mówiłam ci prawdę nawet wtedy, kiedy nie chciałaś jej słyszeć. Powiem ją i teraz. Jeśli oddasz mi tych chłopców, dopilnuję, żeby trafili do dobrego domu. Zrobię to osobiście.
– Ale twoje plany...
– Są wyłącznie moje. Miranda, dopiero co beształaś mnie za brak obowiązków. W takiej sytuacji jak ta to się przydaje. Mogę wam pomóc już, w tej chwili, bo nie mam żadnych pilnych spraw. – Jej głos złagodniał. – Proszę, pozwólcie mi.
Brun spuściła wzrok, potem kiwnęła głową. Cecelia dostrzegła w jej oczach łzy.
Miranda przez dłuższą chwilę wpatrywała się w Cecelię, po czym powiedziała:
– Dobrze. Wciąż mam dla nich pieniądze na początek nowego życia...
– W porządku. – Cecelia zaczęła się zastanawiać, co teraz. Powiedziała „dzisiaj”, nie myśląc, co to tak naprawdę oznacza, a tymczasem pielęgniarki już patrzyły na nią, czekając na polecenia. Nie miała pojęcia, ile czasu potrzeba na spakowanie dwójki dzieci ani dokąd ma je zabrać, ale wiedziała, że nie może się wahać.
– Jesteście zatrudnione na pełny etat. Czy byłybyście w stanie wyjechać na mniej więcej miesiąc? – zwróciła się do pielęgniarek.
– Tak, proszę pani – odpowiedziała jedna z nich. – Jesteśmy z Sirialis, ale myślałyśmy, że zostaniemy tu na całe lata...
– W takim razie zacznijcie pakowanie albo poproście kogoś o spakowanie rzeczy chłopców. Muszę porozmawiać z Mirandą i dokonać pewnych przygotowań. – Będzie potrzebowała większego statku... Poczuła chwilowy żal na myśl o tym, jak dobrze byłoby zabrać bliźniaki i ich opiekunki na Sweet Delight razem z Heris Serrano. Czy ma zrobić rezerwację na komercyjnym liniowcu? Nie. Na początek będzie też potrzebowała dodatkowego pokoju – całego apartamentu – w swoim hotelu. A może w innym hotelu? Pomysły zawirowały w jej głowie jak liście na wietrze. – Mirando, chodźmy do twojego pokoju, mamy sprawy do omówienia.
– Tak, Cecelio. – Miranda kiwnęła głową opiekunkom, które zaczęły już zbierać zabawki. – Przyślę służącą do pakowania, a wy dopilnujcie tylko, by chłopcy byli czyści i ubrani. I zajmę się waszymi pensjami i referencjami.
Potem poprowadziła Cecelię do swojego gabinetu. Brun, z twarzą wykrzywioną żalem, poszła razem z nimi.
– Czy masz pojęcie, dokąd z nimi polecisz? – zapytała Miranda, gdy znów siedziały w jej bawialni.
– Tak. – Pomysł pojawił się, gdy szły korytarzem. – Znam idealną planetę i prawdopodobnie idealną parę. Chcecie wiedzieć?
– Nie... teraz. Może później. – Brun skuliła się w fotelu ze wzrokiem wbitym w dywan.
– No dobrze. Mirando, muszę skorzystać z twojego telefonu.
– Zadzwonię do Poissona...
– Nie, sama dokonam rezerwacji. – Najpierw zajmę się hotelem, pomyślała, a później transportem. Nie chcę żadnych zapisów w komputerach Pałacu, do których mogliby mieć dostęp reporterzy.
– Mam środki...
– Powiedziałaś, że walczysz z bratem Bunny’ego.
– To moja sprawa. Przynajmniej pozwól mi sobie pomóc.
– Oczywiście. – Podczas gdy Miranda otwierała połączenie z bankiem, Cecelia zwróciła się do Brun. – Brun, kontaktowałaś się ostatnio z tamtą dziewczyną? Hazel, prawda?
Brun podniosła wzrok.
– Martwię się o nią. Wydaje się, że dobrze sobie radzi jak na kogoś, kto tyle przeszedł, ale nigdy nie przyznała się, jak jej było ciężko. Wciąż chce, żebym spotkała się z żoną tego Rangera, Primą Bowie.
– Czemu?
– Nie wiem. Wydaje mi się, że Hazel ją lubi i jest jej żal tej kobiety, bo jest w naszym społeczeństwie obca. Ale ona sama się na to zdecydowała, nie została porwana.
– Te wszystkie kobiety wciąż są razem? – zapytała Cecelia.
– Z tego, co wiem, tak. Właściwie... mnie to nie obchodzi.
– Przekazałam na twoje konto przyzwoitą sumę, Cecelio – wtrąciła się Miranda. – Później mogę przesłać więcej, jeśli...
– Nie martw się o to. Powiedz mi, czy opiekunki wychodzą z chłopcami na powietrze? Do parku czy gdzie indziej?
– Nie, nie wychodzą poza teren Pałacu. Reporterzy i tak są wystarczająco nachalni.
– W takim razie może są tu jacyś pracownicy Pałacu, którzy mają dzieci?
– Jestem pewna, że tak, ale nie wiem kto.
– Może służące będą wiedzieć. Nie chcemy publiczności, gdy będziemy wywozić stąd dzieci.

* * *

Niewielki wąż dzieci ze szkoły podstawowej Briary Meadows, przesuwający się przez dostępne dla publiczności pokoje Pałacu, odrobinę się wydłużył. Ale nikt nie zwrócił na to uwagi; dzieci miały już dosyć osłoniętych pancernym szkłem gablot z trofeami, listami i podarunkami od jednej słynnej osoby dla drugiej, pokojów pełnych mebli, których nie wolno dotykać, jedwabnych lin, których nie należy huśtać, i ciągłych napomnień, by uważać, nie rozmawiać i niczego nie ruszać.
Uczniom obiecano, że jeśli będą się dobrze zachowywać, na koniec zostaną zaprowadzeni do słynnej lodziarni u Ziffry, więc gdy wychodzili, tylko ciągłe napomnienia uchroniły je przed zadeptaniem się nawzajem. Pochód zamykały dwie opiekunki, każda z niemowlakiem na biodrze, ubrane w zielone mundurki szkolnych pomocników, do których przyczepiono przepustki.
Grupka wytrwałych reporterów czatujących na zewnątrz na Brun lub jej dzieci zignorowała stado głośnych uczniów, wciąż upominanych przez dorosłych. Każdego dnia widzieli, jak jasnozielone autobusy szkolne przywożą grupy uczniów, ustawianych następnie w równy rządek przez nauczycieli i dorosłych wolontariuszy. Pałac zawsze stanowił atrakcję turystyczną i autobusy pełnie szkolnej młodzieży, emerytów i uczestników konferencji pojawiały się tutaj tak często, że nikt z reporterów nie zwracał już na nie uwagi.
Za to zainteresowała ich limuzyna lady Cecelii, czekająca na drugim końcu parkingu.
Pół godziny później Cecelia wyszła, uśmiechając się do obiektywów holograficznych kamer i przyjmując gratulacje z okazji zwycięstwa w Wyścigach Seniorów. Odpowiedziała na kilka pytań odnośnie do swojego programu rozrodczego i wyraziła współczucie dla rodziny Bunny’ego, a potem wsiadła do czekającej na nią limuzyny i pojechała do centrum medycznego, gdzie wciąż przebywał będący w stanie krytycznym Kevil Mahoney.
Później tego samego popołudnia dwie wolontariuszki szkolne, których zielone mundurki i plakietki zostały na jakiś czas pożyczone, wyszły drzwiami dla personelu w towarzystwie innych pracowników Pałacu. Również nikt nie zwrócił na nie uwagi.

* * *

Miranda wsłuchiwała się w ciszę i czuła, jak coś przestawia się w jej umyśle. Świadomość, że bliźniaków już tutaj nie ma, że nie usłyszy ich głosów, nawet jeśli przejdzie korytarzem, przeniosła ją ku jakiemuś odległemu horyzontowi. Zerknęła na zegar. Naprawdę wciąż jest tak wcześnie? Cecelia na pewno jeszcze nie odleciała z planety. Może sprawdzić... Znieruchomiała z ręką wyciągniętą w stronę telefonu, a potem tak, jakby kierowała mechanicznym ramieniem robota, położyła ją z powrotem na kolana.
Odeszli. Odeszli na zawsze.
Wypełniła ją lekkość, jakby stała się przejrzystą powłoką samej siebie. A potem poczuła, że jest zmęczona, bardzo zmęczona.
– Mamo?
Wróciła tak gwałtownie do rzeczywistości, że aż miała problemy z odetchnięciem.
– Tak, Brun?
– Myślisz, że nic im nie będzie?
– Oczywiście. Na swój sposób na Cecelii można polegać. Dopilnuje tego.
– To dobrze. – Brun niechętnie weszła do jej pokoju, jakby nie była pewna, czy powinna. – Czuję się... dziwnie.
Oczywiście, że czuje się dziwnie. Nikt nie mógł przeżyć tego, przez co ona przeszła, i nie czuć się dziwnie, gdy tylko życie daje mu chwilę na zastanowienie się.
– Usiądź – poprosiła Miranda. – Napij się herbaty. – Cecelia nie wypiła nawet do końca swojej. Brun usiadła równie niechętnie, jak weszła do pokoju. Przez chwilę w milczeniu pogryzały ciasteczka, po czym Brun odstawiła swój talerzyk.
– Co się stanie z naszą rodziną?
Nie takiego pytania Miranda się spodziewała, ale chętnie na nie odpowie.
– To będzie bardzo trudne – rzekła. – Kiedy twój ojciec zmobilizował całą Flotę do akcji ratowania ciebie, zantagonizował wielu ludzi, łącznie z własną rodziną.
– Zrobił zbyt wiele dla jednej osoby – wymamrotała Brun.
– To nie była ich córka – stwierdziła Miranda. – I to nie była twoja decyzja, tylko jego. Harlis zdobył wtedy poparcie pozostałej części rodziny, zwłaszcza że już wcześniej nad tym pracował, twierdząc, że Bunny poświęca zbyt wiele czasu i energii na sprawy Rady, zaniedbując interesy rodziny. Mówił, że Buttons jest zbyt młody i niedoświadczony, aby go zastąpić. Domagał się głupich raportów, których przygotowanie było stratą czasu, i czepiał się każdego szczegółu. Buttons musiał wiele się nauczyć w ciągu zaledwie kilku lat, ale bardzo dobrze sobie radzi. Ale Harlis obiecuje wszystkim, że on będzie lepszy. A teraz... Cóż, jest zdecydowany zdobyć Sirialis.
– To głupie – stwierdziła Brun dawnym aroganckim tonem. – Sirialis nie przynosi dochodów; zawsze tak było.
– No właśnie. Harlis twierdzi, że mogłoby, gdyby było właściwie zarządzane. Oczywiście nie mieści się w tym polowanie na lisy... chyba że jako przedsięwzięcie komercyjne. Bardzo zależy mu na komercji. Nie wiem, czy zwróciłaś uwagę na zarządzane przez niego oddziały.
– Nie – powiedziała Brun.
– W takim razie możesz to później przejrzeć. Harlis uważa, że Sirialis mogłoby się stać planetą przeznaczoną do kolonizacji.
– Chce sprowadzić tam kolonistów!?
– Tak. Jego zdaniem na planecie jest mnóstwo przestrzeni, z której należałoby czerpać zyski. Buttons wskazuje na obszary rolnicze, ale on upiera się, że to nie wystarczy, i uważa, że własność Bunny’ego była wyłącznie dożywotnia. Kevil pracował nad tym przed zamachem, ale... teraz on też nie może nam pomóc.
Brun zmarszczyła brwi.
– Zastanawiam się, czy kochany wujek Harlis nie miał czegoś wspólnego z zabójstwem.
– Nie, kochanie. To nie był Harlis. – Powiedziała to z większym naciskiem niż zamierzała. Brun popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
– Mamo, ty coś wiesz. Wiesz, kto to zrobił?
– Wiem, że to nie Harlis. – Niech to szlag, musi coś wymyślić, bo Brun znów narazi się na niebezpieczeństwo.
– Nie wierzysz chyba, że to Nowy Teksas?
– Nie. Nie wierzę, choć wciąż taka jest oficjalna wersja.
– W takim razie kto?
– Brun, nie chcę o tym z tobą rozmawiać. Przynajmniej nie w tej chwili. Musimy porozmawiać o rodzinie twojego ojca i ich zamiarach oraz o innych kwestiach ekonomicznych. Trzeba się tym natychmiast zająć. Mordercy twojego ojca... mogą poczekać.
– Ślad...
– Brun, proszę, choć raz w życiu mnie posłuchaj. Musimy być ostrożne.
Brun zbladła, ale i mocniej zacisnęła szczęki.
– Chcę polecieć do Republiki Guernesi.
– Nie, potrzebuję cię tutaj.
– Po co?
– Jako sojusznika. Jeśli mamy obronić naszą pozycję, musimy wszyscy sobie pomagać. Twoje siostry już mają pełne ręce roboty; podejmują obowiązki rodzinne i próbują uzyskać wsparcie. Potrzebuję pomocy kogoś, w czyją lojalność nie będę wątpić. Potrzebuję ciebie.
– Och...
– Nie wahałaś się, gdy chodziło o pomoc dla Cecelii – powiedziała Miranda i znienawidziła sama siebie za ten ostry ton.
– Naprawdę mnie potrzebujesz?
Miranda rzuciła córce ostre spojrzenie.
– Oczywiście. Pozwól, że powiem to wprost. Tak, potrzebuję cię, bo nikt inny nie może zrobić tego, co ty, nikt inny w tej rodzinie nie ma odpowiedniego przeszkolenia i doświadczenia.
– Ty naprawdę mówisz poważnie. Ale przecież nigdy mnie nie potrzebowałaś. Ja tylko sprawiam kłopoty... – Mimo wszystko w jej głosie pojawiło się wahanie.
– Nie, ty właśnie potrafisz przetrwać kłopoty. Brun, proszę, pomóż mi.
Brun skrzywiła się.
– Nie wiem, czy potrafię.
– Potrafisz, jeśli tylko zechcesz – oświadczyła stanowczo Miranda. – Chcę, żebyś ustaliła, kto zabił twojego ojca i kto próbuje rozbić Familie Regnant oraz z jakiego powodu. Nie jestem pewna, czy to ta sama osoba lub organizacja, ale istnieje taka możliwość.

* * *

Brun ze zdumieniem przyglądała się swojej pięknej, nieskazitelnej matce. Przez całe życie widziała w niej ikonę; właściwie wszyscy tak ją postrzegali. To ojciec był tym, który nadawał kształt wydarzeniom, matka zaś zawsze tylko była z nim, uśmiechała się i schodziła mu z drogi.
Teraz w osobie „matki” i „żony Bunny’ego Thornbuckle’a” zobaczyła... kobietę równie inteligentną, twardą i wykształconą jak jej ojciec. A może i równie niebezpieczną jak Lorenza. Sądząc po błysku w oczach Mirandy, nie tylko zauważyła jej zaskoczenie, ale i rozbawiło ją to.
Matka uśmiechnęła się.
– No to co, jesteś ze mną?
– Tak. Jeśli potrafię...
– Potrafisz. Pozwól mi wszystko opowiedzieć. Po tej haniebnej aferze na Patchcock ostrzegałam twojego ojca, żeby uważał na swoich krewnych, którzy robią to, co ta kobieta Morellinów. Trzeba przyznać, że jej bracia na to zasłużyli, ale ci mogli zrobić coś podobnego, nie mając ku temu powodów. Ale twój ojciec był pewien, że zabezpieczył się przed tego rodzaju działaniami, po części dzięki temu, że stary Viktor Barraclough zawsze był jego przyjacielem i mentorem. Mniej więcej w czasie inwazji na Xaviera wykryli razem z Kevilem jakieś nieprawidłowości. Zakupy akcji nieznanych kompanii, zupełnie bezsensowne zmiany w niektórych radach nadzorczych... Oczywiście kryzys wojskowy był wtedy ważniejszy, a potem, po znalezieniu dowodów na obecność zdrajców w szeregach Floty, zajęli się tym i sprawami Wielkiej Rady. W efekcie tego Harlis ma teraz dość udziałów i wystarczającą liczbę głosów w różnych radach nadzorczych, żeby twierdzić, że większość posiadłości twojego ojca faktycznie nie należała do niego. Myślę, że podrobił też zapisy, ale nie miałam czasu tym się zająć. I nie mogę tego zrobić tutaj.
– Mogłabyś zająć się tym w Appledale?
– Właściwie nie. Muszę polecieć na Sirialis. Tam trzymaliśmy kopie dokumentów. Twój ojciec czasami uważał, że to niedorzeczne, ale ja upierałam się, żeby co pół roku robić kopię i ją archiwizować. Myślę, że właśnie dlatego Harlisowi tak bardzo zależy na Sirialis; podejrzewa, że dokumenty są właśnie tam.
– W takim razie powinnaś tam polecieć – stwierdziła Brun. – Nie może cię tam nie wpuścić, prawda?
– Jeszcze nie. Ale nie mogę zostawić ciebie samej...
– Chciałaś mojej pomocy, więc pozwól mi jej udzielić – przerwała jej Brun. – Na następnym spotkaniu Wielkiej Rady i tak raczej nic nie powinno się dziać. Prawdopodobnie wciąż są w szoku i całymi dniami będą mówić o niczym.
– Nie jestem tego taka pewna. Ten człowiek od Consellinów dał się wybrać na tymczasowego Mówcę...
– Cokolwiek się stanie, nie może to być ważniejsze niż powstrzymanie Harlisa. Leć na Sirialis. Ja pójdę na spotkanie Rady i dam ci znać, jeśli coś się stanie. Obiecuję. – Brun poklepała matkę po ramieniu. – Nie damy Harlisowi wszystkiego zabrać i nie pozwolimy, by jakiś durny Conselline zrujnował Familie, jeśli właśnie o to chodzi.
Matka rzuciła jej pełne uznania spojrzenie.
– Czasami, Brun, zdumiewająco przypominasz swojego ojca.
– Przepraszam...
– Nie, nie przepraszaj. No dobrze, najpierw wynieśmy się stąd. – Szerokim gestem ręki wskazała na Pałac. – Potem polecę na Sirialis.

* * *

Po drodze do szpitala Cecelia zatrzymała się i skontaktowała z hotelem, zapewniając pracowników, że dwie młode kobiety z dziećmi są upoważnione do zarejestrowania się pod jej nazwiskiem. Jeszcze dwie sypialnie? Żaden problem. Cecelia uśmiechnęła się do siebie; mądrze zrobiła, inwestując w hotel na Castle Rock, zamiast polegać wyłącznie na gościnności przyjaciół.
Kiedy dotarła do szpitala, powiedziano jej, że właśnie rozminęła się z Georgem. Poszła na górę i stanęła przed salą intensywnej opieki, patrząc na leżącą w łóżku bezwładną postać.
Pomyślała, że wygląda żałośnie. Ciekawe, czy ona podobnie wyglądała. Powiedziano jej, że lekarze wciąż walczą o opanowanie ciśnienia w jego mózgu, w związku z czym poza okresowymi testami funkcji neurologicznych poddawany jest działaniu środków usypiających. Cecelia mruganiem powstrzymała łzy, przypominając sobie, jak sama była w wymuszonej lekami śpiączce... i zastanawiając się, czy Kevil nie jest czasem bardziej świadomy niż wszyscy myślą. Cicho obiecała mu, że wróci tu i niezależnie od wszystkiego wydostanie go stąd. Trudno jej było opuścić przyjaciela, ale miała do zrobienia coś bardzo pilnego.
W Laurels poprosiła w recepcji o pomoc w wynajęciu jachtu. Hotel najwyraźniej spodziewał się tego rodzaju próśb, gdyż recepcjonista potrzebował tylko chwili, by połączyć Cecelię z agentem Allsystems Leasing.
Pomyślała o siostrzeńcu Ronniem. Razem z Raffaele jako nowożeńcy polecieli za granicę, na Excet-24, planetę nowo otwartą dla kolonizacji. Cecelia miała nadzieję, że zanim planeta zostanie pełnoprawnym członkiem Familii, dorobi się jakiejś milszej dla ucha nazwy. Z tego, co ostatnio słyszała, Ronnie i Raffa nie mieli jeszcze dzieci, ale „mieli nadzieję”. Cecelia nie była pewna, kto faktycznie „ma nadzieję” – młodzi czy ich rodzice – ale znała umiejętności Raffy w zakresie rozwiązywania problemów i była pewna, że jeśli dziewczyna nie będzie chciała zatrzymać dzieci dla siebie, znajdzie im jakiś dobry dom.
Podróż na Excet-24 była długa, trwała przynajmniej sześć tygodni. Omówiła trasę z agentem biura i zamówiła platynowy pakiet żywności. Nie miała nic przeciwko przysłużeniu się rodzinie Bunny’ego, ale czemu miałaby przy tym sama cierpieć? Chciała znów posmakować świeżej żywności.
Zgodnie z radą Mirandy Cecelia wynajęła jeszcze trzy opiekunki. Jedna z nich chciała wyemigrować i chętnie przyjęła zamiast wypłaty udziały w kolonii. Wzięła ze sobą własne dzieci, dwu- i czterolatka. Cecelia pomyślała, że pięć osób do opieki nad dwójką dzieci to może przesada, ale osobiście nie zamierzała prać pieluch czy wycierać zasmarkanych nosów.
Oczywiście jacht nie był gotów od ręki; nawet mimo dużej kwoty pieniędzy potrzeba było czasu na przygotowanie statku kosmicznego do wygodnej podróży. Cecelia wysłała jedną z opiekunek razem z nowo wynajętą pracownicą i jej dziećmi do parku, dzięki czemu miała spokój przynajmniej na parę godzin. Była pewna, że nikt nie zauważy w parku pełnym dzieci jeszcze dwóch kobiet z maluchami. Omówiła z opiekunkami, jakie ubrania będą potrzebne chłopcom na podróż i następne sześć miesięcy, gdyż nie wiedziała, jak będzie wyglądać ta kwestia w nowej kolonii. Potem przygotowała linie kredytowe tak, by zakupy dokonane przez opiekunki nie doprowadziły nikogo do niej lub do Mirandy.
Wreszcie padła na łóżko z poczuciem spełnienia dobrego uczynku. Kiedy o drugiej w nocy bliźniaki obudziły się z płaczem, przykryła głowę poduszką i z powrotem usnęła. Na szczęście nie musiała się tym zajmować.

* * *

Cecelia była pewna, że aż do samego odlotu z Rockhouse Major nikt niczego nie podejrzewał. Wszyscy spoza Pałacu przypuszczali, że bliźniaki nadal tam są. Wiadomości nie przejawiały żadnego zainteresowania jej poczynaniami; zdaje się, że przyjęły rzuconą luźno uwagę, że wynajęła większy jacht, bo była już zmęczona robieniem wszystkiego osobiście i chciała mieć ze sobą kogoś, kto będzie gotował i sprzątał.
Chłopcy bardzo ucieszyli się z towarzystwa starszych dzieci. Cecelia uważnie przestudiowała ich dokumentację medyczną i doszła do tych samych wniosków, co lekarze i psychologowie: to normalne dzieci, które mają prawo do normalnego życia. Nie wiedziała tylko, czy powinna powiedzieć Raffaele i Ronniemu, czyje to są dzieci. Jej zdaniem chłopcy powinni wiedzieć, że zostali adoptowani, ale nie wolno im powiedzieć, że ich ojcowie zgwałcili matkę i trzymali ją potem w niewoli. Oczywiście kiedyś trzeba będzie uzyskać dostęp do ich akt medycznych; postęp w medycynie z czasem może pozwoli na całkowite oczyszczenie ich genomu.
Cecelia widziała mnóstwo piętrzących się przed nią emocjonalnych i moralnych problemów.


Dodano: 2006-10-19 13:11:03
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS