NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

LaValle, Victor - "Samotne kobiety"

Moorcock, Michael - "Elryk z Melniboné"

Ukazały się

Esslemont, Ian Cameron - "Kamienny wojownik"


 Kagawa, Julie - "Dusza miecza"

 Pupin, Andrzej - "Szepty ciemności"

 Ferek, Michał - "Pakt milczenia"

 Markowski, Adrian - "Słomianie"

 Sullivan, Michael J. - "Epoka legendy"

 Stewart, Andrea - "Cesarzowa kości"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku"

Linki

Bułyczow, Kir - "Carskie źródło"
Wydawnictwo: Solaris
Tłumaczenie: Tadeusz Gosk, Agnieszka Chodkowska-Gyurics
Data wydania: Listopad 2006
Oprawa: Miękka
Liczba stron: 440
Cena: 38,90 zł
cykl: Dzieła wybrane Kira Bułyczowa



Bułyczow, Kir - "Carskie źródło"

ŻURAW W GARŚCI

Był to nieduży bazar: trzy szeregi krytych straganów i niezbyt obszerny plac, na którym z zaprzężonych wozów sprzedawano kartofle i kapustę. Przeszedłem przez targ, odbierając defiladę baniek z mlekiem, garnuszków ze śmietaną i dzbanków brunatnego miodu, mijając tace z agrestem, miski z czarnymi porzeczkami i borówkami, stosiki grzybów i sterty jarzyn. Towary były oświetlone promieniami słońca, a ich właściciele skryli się w tak głębokim cieniu, że trzeba było podejść bliżej, aby ich w ogóle dostrzec.
Jedna z kobiet zdumiała mnie swą obcością, oderwaniem od tego powszedniego, codziennego świata bazarowych handlarzy.
Zobaczyłem i – jak to się często mi zdarza – natychmiast wymyśliłem jej dom i otaczających ją ludzi, słowem – całe życie. Uznałem, że przyjechała z zagubionego w lasach starowierskiego chutoru, gdzie jej ojciec – ponury i ciemny, ale sprytny starzec – przewodził kilku staruszkom. Tam też mieszkała jej matka, baba tęga, leniwa, ze spuchniętymi nogami.
W przeciwieństwie do innych handlarek nikogo nie zaczepiała, nie zachwalała swojego towaru — kosza wielkich jaj i wczesnych pomidorów, ułożonych obok wagi w zgrabną piramidkę niczym kamienne kule przy staroświeckiej armacie.
Miała na sobie wypłowiałą sukienkę z niebieskiego kretonu, która odsłaniała jej szczupłe i opalone ręce. Patrzyła ponad głowami mijających ją ludzi, jakby głęboko się nad czymś zastanawiała. Nie dojrzałem koloru włosów i oczu, gdyż zawiązała na głowie białą chustkę, która na podobieństwo daszka osłaniała jej twarz. Jeśli któryś z kupujących podchodził do niej, uśmiechała się nieśmiało, lecz ufnie.
Kobieta poczuła mój wzrok i odwróciła się szybko jak spłoszona sarna. Spuściłem oczy. Byłem pewien, że ona nigdy nie była w starowierskiej sadybie. I wcale nie dlatego, że w tych okolicach nie ma wielkich borów, że niewielkie tereny leśne, ciągnące się wzdłuż płytkich rzeczułek i nad brzegami bagnistych jezior, poprzedzielane są polami i łąkami. Po prostu każdy skrawek gruntu był tu z dawien dawna zagospodarowany i o starowierskich osiedlach nikt nawet nie słyszał. Nie, nie dlatego: na jej szyi wisiał na cienkim rzemyku wypolerowany kawałek bursztynu, a nie krzyżyk.
A więc mieszkała w odległej wsi, a jej mąż, zwalisty i silny hulaka, posłał ją, aby sprzedała nazbierane przez tydzień jaja i dojrzałe akurat pomidory. Potem przepije przywiezione pieniądze i w przypływie skacowanej skruchy kupi za pozostałe grosze chustę dla najmłodszej córki...
Zapragnąłem usłyszeć jej głos. Nie mógłbym odejść, zanim bym go nie usłyszał. Zbliżyłem się i starając się zajrzeć jej w oczy, poprosiłem o dziesięć jaj. Wprawdzie ciocia Alona nic mi nie wspominała o ich braku, kazała mi tylko kupić na obiad ze dwa kilo młodych kartofli i trochę szczypiorku, ale...
Patrzyłem na jej szczupłe ręce z długimi, smukłymi palcami. Na serdecznym palcu prawej ręki dostrzegłem cienką obrączkę ze złota. Miałem rację, była zamężna.
— Ile płacę? — zapytałem, patrząc jej w twarz (oczy miała jasne, chyba szare).
— Rubel — powiedziała kobieta, zwijając z gazety tutkę i ostrożnie układając w niej jaja.
Wziąłem zawiniątko. Jaja były wielkie, podłużne i różowawe.
— Z daleka je pani przywiozła? — zapytałem.
— Z daleka. — Nie patrzyła na mnie.
— Dziękuję — powiedziałem. — Będzie tu pani jutro?
— Nie wiem.
Głos miała niski, przytłumiony, nawet nieco schrypnięty i każde słowo wymawiała tak wyraźnie, jakby rosyjski nie był jej językiem ojczystym.
Kiedy wróciłem do domu, ciocia Alona nie dała się przekonać, że na targu zabrakło młodych kartofli. Wzięła jednak jaja i zaniosła je do kuchni. Po chwili zawołała stamtąd:
— Kola, coś ty kupił? Przecież to nie są kurze jaja.
— A jakie? — zapytałem.
— Pewnie kacze... Ile dałeś?
— Rubla.
Wszedłem do kuchni. Ciocia Alona ułożyła jaja na talerzu i dopiero teraz spostrzegłem, że istotnie wyglądały jakoś dziwnie. Powiedziałem jednak:
— Najzwyczajniejsze w świecie jajka, ciociu. Kurze.
Ciocia Alona skrobała marchew. Rozłożyła ręce, w których trzymała: w jednej — marchewkę, w drugiej — nóż. Cała jej poza zdawała się mówić: „Niechaj ci będzie...”.
Ciocia Alona jest moją jedyną żyjącą krewną. Już od pięciu lat co roku obiecywałem przyjechać do niej, ciągłe zwodziłem i... nagłe przyjechałem. Stało się to nie tyle z powodu głupiej i niepotrzebnej moskiewskiej kłótni, czy fiaska moich planów, ile wskutek nagłego lęku, że nieubłagany czas może któregoś dnia zabrać mi ciocię Alonę, która pisze długie, szczegółowe listy, pełne staromodnych rozważań i utyskiwań na pogodę, regularnie przysyła kartki z życzeniami na święta i na urodziny, zaopatruje mnie co roku w słoiki z domowymi konfiturami i nie daje po sobie poznać, że czuje się dotknięta moimi czczymi obietnicami.
Kiedy przyjechałem, ciocia Alona nie od razu uwierzyła w swoje szczęście. Wiem, że potrafiła wstać w nocy i podejść do mojego łóżka, aby się przekonać, że nie zniknąłem. Dzieci nie miała, mąż poległ na froncie, kochała mnie więc bardziej, niż na to zasługiwałem.
Nie upłynął jeszcze tydzień od mego przyjazdu do cichego miasteczka na skraju lasów i pól, gdy przekonawszy się, po raz któryś z rzędu, że nie potrafię odpoczywać, zacząłem tęsknić do swego codziennego, źle urządzonego życia, do grzbietów książek Wolfsona i Trepietowa na górnej półce regału i do swej zaocznej, bezsensownej teraz polemiki z ich tezami. Kłótnia, przez którą tu przyjechałem, zaczęła z wolna przybierać swe istotne, skromne wymiary. No, powiedzmy, nie pojadę do Chorogu, powiedzmy, odejdę z instytutu. I co się przez to zmieni? Będzie inne, niemal takie samo laboratorium, niemal takie same dyskusje i konflikty. A jeśli odjechałbym teraz, kiedy ciocia Alona już zawczasu martwi się, że pozostające mi jeszcze dwa tygodnie upłyną zbyt szybko, byłoby to z mojej strony okrucieństwem.
— Pewnie nigdy nie widziałeś kurzych jaj — powiedziała ciocia Alona. — Czym was w tej Moskwie karmią?
— Najlepszą metodą rozstrzygnięcia naszego sporu jest usmażenie dwóch jajek — odparłem, idąc do pokoju, gdzie wziąłem z półki stary numer „Literatury Zagranicznej”.
Przed kolacją przypomniałem cioci o swej prośbie.
— Może lepiej będzie, jak skoczę do sklepu i kupię zwykłe jajka? — powiedziała ciocia.
— Co to, to nie. Zaryzykujemy.
Ciocia Alona postawiła przede mną talerz z jajecznicą, nalała sobie esencji z imbryczka, którego wyjęła spod nader sfatygowanej, lecz wciąż jeszcze imponującej watowanej lali, dolała wrzątku z samowara i odłupała szczypcami równiutką kostkę cukru. Udawała, że moje jajeczne eksperymenty zupełnie jej nie interesują, ale gdy już zamierzałem zabrać się do jedzenia, nie wytrzymała:
— Na twoim miejscu — powiedziała — ograniczyłabym się do herbaty.
Ciocia usmażyła mi jaja sadzone. Żółtka były wielkie i wypukłe niczym połówki dojrzałych jabłek. Pomyślałem, że warto byłoby obliczyć ich współczynnik energii powierzchniowej.
— Nie zapomnij posolić — przypomniała ciocia, sądząc, że obleciał mnie strach. W jej głosie zabrzmiała ironia. Poprawiła okulary, które zawsze zjeżdżały jej na czubek nosa.
— Nie bój się.
Jajecznica smakowała niemal tak, jak prawdziwa, choć nie ulegało wątpliwości, że piękna nieznajoma sprzedała mi zamiast kurzych jakieś inne, nieznane w naszych okolicach jaja. Postanowiłem więc zrobić cioci Alonie przyjemność i zapytać:
— A jak wyglądają jajka cietrzewi?
— Dlaczego pytasz tylko o cietrzewie? Poza nimi istnieją słonki, głuszce, a nawet żurawie i orły. Wszystkie ptaki znoszą jaja. — Ciocia Alona przez wiele lat uczyła w szkole i jej pouczający ton można było potraktować jako skrzywienie zawodowe.
— Słusznie — nie poddawałem się. — Strusie, słowiki, a nawet dziobaki. Ale z punktu widzenia konsumenta najważniejszą właściwością jajek jest ich wartość odżywcza i smak. A ta jajecznica jest wręcz znakomita.
Kiedy zrobiło się ciemno, nagle wstałem zza stołu i ruszyłem na spacer. W parku odszukałem ławeczkę stojącą nieopodal kręgu tanecznego. Usiadłem tam, paliłem i patrzyłem z życzliwą pobłażliwością na chłopców i dziewczęta, tańczących przy dźwiękach słabiutkiej, ale nader poważnie traktującej swoje obowiązki orkiestry. Swą życzliwość posunąłem tak daleko, że nieomal pokłóciłem się z jakimś poirytowanym staruszkiem, który piętnował stroje i fryzury chłopaków z takim ferworem, iż pomyślałem, że pewnie przychodzi tu co wieczór, popychany dziecięcym prawie negatywizmem. Starając się skłonić staruszka do większej tolerancji, nagle przeraziłem się, że oto stałem się o wiele bliższy jemu niż tej dzieciarni i że bronię nie ich, lecz samego siebie sprzed dwudziestu lat. A chłopcy, którzy stali w pobliżu i słyszeli naszą dyskusję, nadal rozmawiali o swoich sprawach i także byli wobec nas pobłażliwi. Cóż z tego, że mogę wyobrazić sobie, jak gromadzi się ładunek elektryczny w chmurze niewidzialnej za żółtym blaskiem latarń, że zauważam, jak zalśniła bezdźwięczna błyskawica nad teatralnie podświetlonymi drzewami i że widzę energię, która zmusza kropelkę rosy przyklejoną do oparcia ławki, aby przybierała kształt kulki? Po prostu nauczyłem się drobiazgu zupełnie tym chłopakom niepotrzebnego: energia napięcia powierzchniowego wody — wciąż ten prześladujący mnie WEP — o temperaturze 20° Celsjusza wynosi 72,5 erga na centymetr kwadratowy. Tak to wygląda naprawdę. Chłopcy są w lepszej sytuacji niż gderliwy staruszek, bo niektórzy z nich poznają jeszcze te i inne liczby. Poznają i pokochają, wzlecą w niebo w pogoni za sinymi żurawiami chmur. A starzec już niczego nie pokocha.
— Warto by ich ostrzyc do gołej skóry — upierał się starszy pan. — Bo inaczej wszy im się zalęgną w tych kudłach.
Przypomniało mi się, że Wala Dmitriew zginął tej wiosny, mierząc WEP w chmurze burzowej. On również miał długie włosy sięgające do ramion i akurat tego dnia personalny wezwał go na pogadankę na temat wyglądu, jaki przystoi młodemu pracownikowi nauki. Wstałem i odszedłem bez słowa.
W domu zastałem ciocię Alonę siedzącą na wgniecionej kanapie i czytającą „Annę Kareninę”. Podwinęła pod siebie nogi w grubych wełnianych skarpetach, gdyż przed deszczem dokuczał jej reumatyzm. Obok niej leżał —doskonale mi znany od mosiężnych zameczków do wytartego błękitnego aksamitu okładek, lecz przez dwadzieścia lat dokładnie zapomniany — gruby album ze zdjęciami.
— Pamiętasz? — zapytała ciocia Alona. — Porządkowałam dziś skrzynię i przypadkiem wpadł mi w ręce. Dawniej lubiłeś go oglądać. Siadałeś na tej kanapie i zaczynałeś wypytywać: „A dlaczego wujek ma takie pagony? A jak się wabił ten pies?...”
Położyłem ciężki album na stole w kręgu światła rzucanym przez pomarańczowy abażur z frędzlami i spróbowałem wyobrazić sobie, co w nim zobaczę. Nie potrafiłem przypomnieć sobie niczego.
Album otworzył się tam, gdzie między grubymi arkuszami kartonu leżała paczuszka późniejszych zdjęć, dla których na kartach zabrakło już miejsca. Na samym wierzchu zobaczyłem własne. Leżałem nagusieńki na brzuchu, z zadowolonym uśmiechem na głupiutkim pyszczku, zupełnie nie podejrzewając, jakie przejścia gotuje mi podstępny los. Rozpoznałem się w tym niemowlaku tylko dlatego, że identyczną fotografię, nieodmiennie rozczulającą starsze krewne i znajome, miałem u siebie w Moskwie. Potem natknąłem się na grupowy portret z podpisem „Piatigorsk, 1953”, z którego uśmiechały się do mnie nie najmłodsze już nauczycielki uwiecznione na tle bujnej roślinności. Była wśród nich również ciocia Alona. Na fotografiach rozpoznałem parę znajomych twarzy, ale większość to byli nieznajomi — cioci koledzy z pracy, sąsiedzi i ich dzieci.
Znacznie ciekawsze było przeglądanie od początku właściwego albumu. Mój pradziadek siedział w fotelu, prababcia stała obok z ręką wspartą na jego ramieniu. Pradziadek miał na sobie studencki tużurek i wyglądał tak, że zacząłem podejrzewać, iż siedzi w królewskiej pozie nie z nadmiaru pychy, lecz dlatego, że jest malutki, szczuplutki i pod każdym innym względem ustępuje żonie. To przekonanie brało również początek w legendach rodzinnych. Teraz już wiedziałem, że na następnej stronie ujrzę tę samą parę — pradziadka i prababcię — ale już jako ludzi starszych, solidnych, w innym ubraniu, otoczonych dziećmi, a nawet wnukami, wśród których stała ciocia Alona, którą oznaczono białym krzyżykiem. Okazało się, że sama kiedyś postawiła ten krzyżyk, aby nie pomylić się z innymi przedstawicielami tego samego pokolenia rodziny Tichonowów. Dalej były zdjęcia mojej mamy i cioci Alony — spódnice do kostek i sznurowane trzewiczki. Były bardzo do siebie podobne i czymś najwyraźniej zachwycone. Byłem ciekaw, w jaki sposób fotografowi udało się wzbudzić w nich zachwyt... Te zdjęcia pochodziły sprzed rewolucji.
— Kto to jest, bo zapomniałem...
Ciocia Alona odłożyła „Annę Kareninę”, wstała z kanapy i pochyliła się nade mną.
— Mój narzeczony — powiedziała. — Naturalnie nie znasz go. Po rewolucji mieszkał w Wołogdzie, został tam jakąś ważną figurą. A wówczas, w tysiąc dziewięćset szesnastym roku, uchodził za mojego narzeczonego. W tej chwili nie wiem już, dlaczego. Pamiętam tylko, że bardzo mnie to peszyło. Tych tutaj też nie znasz. To lekarze z naszego szpitala powiatowego przed wyruszeniem na front pociągiem sanitarnym. Drugi z prawej stoi mój wujek Siemion. Powiadają ludzie, że był znakomitym lekarzem, miał złote ręce. Wśród takich właśnie powiatowych lekarzy, muszę ci powiedzieć, zdarzali się cudowni ludzie. Mojego wujka znał sam Czechow z czasów, kiedy wspólnie zwalczali epidemię cholery.
— A co się potem z nim stało?
— Zginął w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku.
Wujek miał surowy wyraz twarzy, czapkę nisko nasuniętą na czoło, a szynel leżał na nim tak źle, że było oczywiste, iż z magazynu pobrał pierwszy z brzegu.
— A gdzie jego narzeczona... — ciągnęła ciocia Alona. — Miała na imię bodajże Masza i wspaniałe zielonkawe oczy. Opowiadano, że po śmierci Siemiona przez dwa dni była jak skamieniała. A potem znikła i nikt jej odtąd nie widział.
— Może gdzieś wyjechała?
— Nie. Wiem, że umarła. Ona bez niego nie mogła żyć. — Ciocia Alona kartkowała album. — Aha, jest tutaj.
Nie wiadomo czemu, narzeczona wujka Siemiona sfotografowała się oddzielnie.
Pożółkłe ze starości zdjęcie było naklejone na karton, na którym u dołu wytłoczono adres i nazwisko fotografa. Masza miała na sobie ciemną suknię z wysokim stojącym kołnierzykiem, czepek z czerwonym krzyżem i takąż opaskę na ręku.
Znałem ją.
Znałem nie tylko dlatego, że widziałem dwadzieścia łat temu w tym albumie, a może nawet słyszałem już coś o jej losach. Nie, widziałem ją wczoraj na targu! To znaczy, że nie zginęła... Co za brednie!
Kobieta na zdjęciu nie uśmiechała się. Patrzyła poważnym wzrokiem — takim samym, jak wszyscy ludzie na starych fotografiach, którzy są zawsze poważni, a to z tego względu, że w owych czasach fotografia wymagała długiego naświetlania i uśmiech nie utrzymywał się na twarzy. Oczyma wyobraźni ujrzałem, jak wybierali się do fotografa w Wołogdzie wszyscy razem. Zaczynał się rok 1917. Masza spóźniła się i przybiegła, kiedy fotograf zabierał już kasety. A doktor Tichonow, niemłody, brzydki, mądry, złote ręce, namówił siostrę Marię do sfotografowania się oddzielnie. Dla niego. Jedno zdjęcie wziął ze sobą, drugie zostawił w domu. I nic po tych ludziach nie zostało, jeśli nie liczyć strzępka ich życia utrwalonego w pamięci cioci Alony, a teraz również i w mojej pamięci. Tyle że po wielu latach Masza ponownie przyszła na świat w tych okolicach...
Wieczorem ciocia Alona w sąsiednim pokoju długo przewracała się z boku na bok, mruczała coś pod nosem, szeleściła kartami książki. Gdzieś daleko ujadały psy i od czasu do czasu nasz Szarik włączał się swoim urywanym szczekaniem do ich odległego chóru. Uliczką przemknął motocykl bez tłumika i nie zdążył jeszcze ucichnąć łoskot jego silnika, gdy motocyklista zawrócił i znowu przejechał pod oknami, widocznie po to, abym mógł nacieszyć się znakomitą pracą jego maszyny.
— Bazyli — dobiegł z sąsiedniego podwórka wysoki kobiecy głos — jeśli nie zdobędziesz dziecku rakietki do badmintona, to w ogóle nie wiem, do czego ty się możesz nadawać.
Popatrzyłem na zegarek. Była za dwadzieścia pierwsza. Najlepsza pora na dyskusje o badmintonie, pomyślałem i przewróciłem się na drugi bok.
...Liście jabłoni rosnącej pod oknem były czarne, lecz niejednakowo czarne. Różne nasycenie czerni stwarzało pozory głębi obrazu, tym bardziej że zewnętrzne liście przepuszczały odrobinkę gwiezdnego blasku. Na ciemnoszarym, jedwabistym niebie północnego lata gwiazdy wciąż nie mogły się rozpalić i drgające liście gasiły ich nikły blask. Jedna gwiazda zdołała jednak przebić listowie swym promieniem i nabierając siły dotarła po jego ścieżce do samego okna. Lekki blask wsączył się do pokoju, gęstniejąc pod sufitem, migocąc, jakby gwieździe było ciasno. Należało właściwie wstać i sprawdzić, co się dzieje, ale ciało odmawiało jakiegokolwiek wysiłku. Łóżko zaczęło się z wolna kołysać, jak to bywa we śnie, ale wiedziałem, że nie śpię i nawet słyszę, jak Bazyli usprawiedliwia się przed żoną, zwalając winę na kogoś, kto obiecał, ale nie dotrzymał słowa. Kobieta z rynku weszła do pokoju, przy czym udało jej się nie potrącić zasłonki w oknie, nie skrzypnąć drzwiami. Była bardzo dziwnie ubrana. Jasny, długi worek, gdzieniegdzie pocerowany, z wycięciami na głowę i ręce, sięgał jej do kolan. Nogi były bose i brudne. Kobieta przyłożyła palec do ust i skinęła w stronę pokoiku cioci Alony. Nie chciała jej widocznie budzić. Kobieta miała na imię Lusz. To było dziwne imię, bardzo łatwe do wyszeptania. Wydało mi się jakby puszyste.
...Nie chciałem zanurzać się śladem Lusz w czeluści jaskini, gdyż w jej ciemności kryło się coś strasznego, niebezpiecznego, nawet bardziej strasznego i niebezpiecznego dla Lusz niż dla mnie, to coś bowiem mogło ją zatrzymać na zawsze. Lusz wyciągnęła długą, szczupłą rękę i mocno ujęła mój przegub silnymi palcami. Trzeba było się spieszyć, a nie myśleć o niebezpieczeństwie.
Zgubiłem Lusz w korytarzu oświetlonym mętnymi pochodniami, które paliły się tam już tak długo, że strop na dwa palce pokryty był czarną sadzą. Nie mogłem jednak wejść do sali, gdzie było znacznie więcej światła, gdyż wówczas nie spełniłbym obietnicy...
— Dlaczego nie śpisz? — zapytała ciocia Alona zza ściany. — Zgaś światło.
Byłem jej wdzięczny za wyprowadzenie mnie z jaskini, ale lęk o Lusz pozostał i odpowiadając cioci Alonie: „Już gaszę”, zrozumiałem doskonale, że wprawdzie wizyta kobiety przywidziała mi się, ale odnalazłbym Lusz i spróbował wyprowadzić ją z jaskini, gdyby ciocia mi nie przeszkodziła.
Jeszcze parę razy tej nocy trafiałem do podziemia i wciąż od nowa szedłem korytarzem, zatrzymując się przed oświetloną salą i przeklinając siebie za to, że nie mogę przekroczyć kręgu światła. Jednak nie spotkałem tam Lusz. Obudziłem się rozbity i przepełniony irracjonalnym lękiem o kobietę, która znalazła się tam, skąd nikt jeszcze nie wyszedł.
— Jak ci się spało? — ciocia Alona weszła do pokoju i zaczęła podlewać pelargonię stojącą na parapecie. — Miałeś dobre sny?
Dla cioci Alony sny równały się nieomal wyprawie do kina. Ja natomiast śnię rzadko i natychmiast wszystko zapominam. Zeskoczyłem z kanapki, która jęknęła wszystkimi sprężynami.
— Pójdziesz na grzyby?
— Nie, powłóczę się po mieście.
— Tylko nie kupuj jajek — roześmiała się ciocia Alona. — Jeszcze wczorajszych nie dojadłeś.
W godzinę później byłem już na targu. Minąłem rząd baniek z mlekiem, garnków z twarogiem i miodem, miednic z agrestem i porzeczkami. Znajomej kobiety nie było, bo nie mogło być.
Następnego ranka — żeby zakupiony przeze mnie produkt się nie zmarnował — ciocia Alona ugotowała mi dwa jajka na miękko. Około południa, na plaży za miejskim parkiem poczułem raczej, niż usłyszałem, brzęczenie w głowie i zobaczyłem, jak po niebie wśród chmur płynie wyspa. Patrzyłem na nią jednak nie z dołu, jakby należało, lecz z góry. Patrzyłem na niedbale zżęte pole, na stojące kręgiem lepianki otoczone wysoką, pochyloną gdzieniegdzie palisadą. Spostrzegłem, jak Lusz wybiegła z chatynki pod uschnięte drzewo, na którym wisiał człowiek, i zaczęła kiwać ręką, abym jak najszybciej zszedł z góry. Nie mogłem jednak zejść, ponieważ byłem w dole, na plaży, a wyspa leciała wśród chmur. Tuż obok dzieciaki grały w siatkówkę pasiastą dziecięcą piłką, a przy kiosku z lemoniadą i lodami ktoś zapewniał sprzedawczynię, że na pewno zwróci butelkę. Patrzyłem z góry na oddalającą się wyspę, gdzie zupełnie już maleńka postać Lusz wybiegła na pole, a ci, którzy na nią czyhali, wyskakiwali właśnie zza palisady.
Potem zasnąłem i spałem chyba ze dwie godziny, bo gdy się obudziłem, słońce stało już w zenicie, spieczone plecy bolały, kiosk był zamknięty, siatkarze płynęli na przeciwległy brzeg i tam grali swoją pasiastą piłką.
Ponieważ mój zawód nauczył mnie wiązać przyczyny ze skutkami, w domu wyjąłem z kuchennej szafki pozostałe jaja, przełożyłem je do pudełka po butach i zaniosłem do swojego pokoju. Ustawiłem pudełko na szafie, aby kot się do niego nie dobrał. Postanowiłem zabrać jaja do Moskwy i pokazać znajomemu biologowi, który robił doświadczenia z meksykańskimi narkotykami. Fakt, że to było dość dawno, może pięć lat temu, toteż obawiałem się, iż laboratorium mogło tymczasem zmienić temat.




Dodano: 2006-11-17 17:05:19
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Fosse, Jon - "Białość"


 Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

Fragmenty

 Lewandowski, Maciej - "Grzechòt"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga druga"

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #2

 Sherriff, Robert Cedric - "Rękopis Hopkinsa"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Howey, Hugh - "Silos" (wyd. 2024)

 Wagner, Karl Edward - "Kane. Bogowie w mroku" #1

 Mara, Sunya - "Burza"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS