NAST.pl
 
Komiks
  Facebook
Facebook
 
Forum

  RSS RSS

 Strona główna     Zapowiedzi     Recenzje     Imprezy     Konkursy     Wywiady     Patronaty     Archiwum newsów     Artykuły i relacje     Biblioteka     Fragmenty     Galerie     Opowiadania     Redakcja     Zaprzyjaźnione strony   

Zaloguj się tutaj! | Rejestruj

Patronat

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"

Miela, Agnieszka - "Krew Wilka"

Ukazały się

Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (czarna)


 Nayler, Ray - "Góra pod morzem" (niebieska)

 Kingfisher, T. - "Cierń"

 Howard, Robert E. - "Conan. Księga pierwsza"

 Maas, Sarah J. - "Dom płomienia i cienia"

 Lloyd Banwo, Ayanna - "Kiedy byłyśmy ptakami"

 Jadowska, Aneta - "Tajemnica domu Uklejów"

 Sablik, Tomasz - "Mój dom"

Linki

Ćwiek, Jakub - "Kłamca 2. Bóg marnotrawny"
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Cykl: Kłamca
Data wydania: Październik 2006
ISBN: 83-60505-06-3
Oprawa: miękka
Format: 125 x 195 mm
Liczba stron: 294
Cena: 27,99 PLN
isbn-10: 83-60505-06-3
isbn-13: 978-83-60505-06-9
seria: Kuźnia Fantastów



Wywiad z Jakubem Ćwiekiem

Katedra: Witam w imieniu czytelników Katedry. Na początek, czy mógłbyś się pokrótce przedstawić? Niekoniecznie jako pisarz, ale przede wszystkim jako człowiek.

Jakub Ćwiek: Mógłbym spróbować: Młody, średnio zbudowany mężczyzna, ze sporych rozmiarów krzywym nosem i skłonnością do częstej zmiany swojego wyglądu. Nerwus, marzyciel, po trosze romantyk pozostający w szczęśliwym związku z kobietą swego życia. Mam dwójkę wspaniałych dzieci, dla których staram się być odpowiednio wspaniałym ojcem, oraz cudownych bliskich i przyjaciół, co pozwala mi utwierdzać się przekonaniu, że nie jestem jakoś szczególnie złym człowiekiem. W końcu ci wszyscy świetni ludzie wokół mnie nie mogą się mylić aż tak bardzo, prawda?

K: Trudno jest zadebiutować pisarsko w Polsce? Jak wyglądała twoja droga do publikacji "Kłamcy"?

JĆ: W moim przypadku nie było trudno: skończyłem, dałem poczytać przyjaciołom, a potem, za namową Ani Kańtoch wysłałem książkę do Fabryki Słów. Odczekałem pewien czas, w którym, jak uznałem, nie wolno mi było wydawcy ponaglić (ponieważ jestem niecierpliwy, trwało to raptem miesiąc), a potem kilka razy napisałem maila z pytaniem, czy ktoś to przeczytał. Dostałem odpowiedź, że owszem i podoba się, więc zdecydują się we mnie zainwestować. Chcę wierzyć, że im się opłaciło. Ja nie narzekam.

K: Byłeś nominowany do Zajdla, choć samej nagrody nie zdobyłeś. Mimo wszystko i tak należy to uznać za sukces. Jak odbierasz to wyróżnienie ze strony czytelników? Tym bardziej, że spotyka się także zupełnie odmienne opinie, bardzo krytykujące twoją książkę.

JĆ: Nominacja do najważniejszej nagrody środowiska fantastycznego za opowiadanie z debiutanckiego zbioru – wciąż napełniony dumą jak helem fruwam przy samym suficie. A tak poważnie, jestem ogromnie wdzięczny wszystkim tym, którzy uznali, że na to wyróżnienie zasłużyłem. Skoro byłeś na ogłoszeniu nominacji, z pewnością widziałeś, że strasznie się wzruszyłem i długo nie mogłem uwierzyć. Nagrody nie dostałem, ponieważ ktoś na górze czuwa nade mną i nie chciał, by totalnie mi odbiło już na samym początku. Na to jest zawsze czas. Poza tym przegrałem z Grzędowiczem, a to żaden wstyd. Sam fakt, że postawiono mnie choć na chwilkę w jednym szeregu z tak znakomitym gronem (mówię tu o wszystkich nominowanych w obu kategoriach) sprawia, że nie martwię się już o to, co będę radośnie opowiadał wnukom. Mam powody do dumy.
Co się zaś tyczy negatywnych recenzji – staram się śledzić wszystko na bieżąco i z przyjemnością zauważam, że jest ich znacząco mniej niż tych pozytywnych. Inna sprawa, że jak już mnie ktoś krytykuje, to często na całego. Ale bądźmy szczerzy: czasem mi się należy, a recenzent ma zadanie do spełnienia i ważne jest, by się z niego wywiązał. Bardzo podobało mi się na przykład to, co zrobił serwis Fahrenheit, zamieszczając na swoich łamach dwie różne recenzje „Kłamcy”. Co z tego, że w jednej z nich solidnie mi się oberwało. Czasem lepiej, żeby ktoś przeczytał recenzje i nie kupił książki, niż potem ma narzekać i wbijać szpilki w laleczkę voodoo przedstawiającą autora.

K: W swojej twórczości wykorzystujesz elementy wielu kultów i religii. Jak widzisz rolę mitów, legend i wierzeń w kształtowaniu światopoglądu ludzkości?

JĆ: Z całą pewnością były to religie i tak, jak wskazują źródła odbierali je ówcześni. Nie jako zbiór historyjek ze starożytnymi odpowiednikami Supermenów, którzy przez liczne wymyślone przygody zachęcają dzieci do picia mleka, ale właśnie jako próby pojęcia świata przez ustawienie nad sobą jednostek nadrzędnych i snucia o nich opowieści, które często przekazywane stawały się dla nich prawdą. Istoty te były wystarczająco podobne do ludzi, by każdy mógł je sobie wyobrazić, a jednocześnie dość odległe, by czczenie ich było uzasadnione. Na uwagę zasługuje fakt, że istnieje masa mitów, w którym bogowie czy herosi wcale nie pokazują, jak należy postępować. Wręcz przeciwnie – robią, co chcą, nie zważając na moralność, mimo iż podobne zachowania karzą u ludzi. Taki odpowiednik obecnej (i nie tylko) władzy. Co chyba świadczy dość wyraźnie o ponadczasowości mitów.

K: Czy uważasz, że właśnie w tych podaniach należy upatrywać korzeni fantastyki?

JĆ: Jak najbardziej – fantastyka to często szukanie bocznych ścieżek, takich, którymi ludzkość nie podążyła, ale mocno zastanawiała się, czy na nie wstąpić; albo takich, z których zeszła, znajdując lepszą, pewniejszą drogę. Do tego pierwszego rodzaju należy magia, w której Frazer w swej „Złotej gałęzi” upatruje bliźniaczej siostry nauki. Ten drugi rodzaj ścieżek to właśnie mity – już w nie nie wierzymy, widzieliśmy szczyt Olimpu, ale mimo wszystko coś tam tkwi w naszej świadomości i chętnie sprawdzamy „co by było, gdyby”.

K: Nie kusiło cię, by wykreować całkowicie samodzielne realia, kosmogonię?

JĆ: Kreacja nowych światów nie ciągnie mnie na razie wcale. Zbyt wiele przeczytałem książek, w których autorzy, zaaferowani zabawą w Boga i jego pierwszy tydzień, zapominali o historii, którą chcieli opowiedzieć. Poza tym wciąż zaskakuje mnie, że w naszej rzeczywistości wystarczy czasem zmienić jeden, drobny element, by świat wyglądał skrajnie inaczej. To dopiero jest frajda...

K: Czy zatem w swojej twórczości preferujesz takie zniekształcenie naszej rzeczywistości, by uwypuklić jakiś wybrany, upatrzony element? Czy chcesz przez to coś przekazać, czy też bawi cię po prostu zabawa konwencją?

JĆ: Piszę przede wszystkim dla zabawy. Owszem czasem podkreślam to i owo, chcę zwrócić na coś uwagę, ale nie nachalnie. To literatura rozrywkowa, która ma w założeniu bawić i dać odpocząć spracowanemu umysłowi. Widzę po recenzjach i opiniach, że to, co piszę, jest tak odbierane. Bardzo mnie to cieszy.

K: Oprócz mitów w twojej twórczości nawiązujesz także do filmów, książek, a nawet wprowadzasz karykatury osób z naszej rzeczywistości. Które książki, filmy czy postaci wywarły największy wpływ na twoje utwory? Gdzie są inspiracje?

JĆ: Inspiracji nie szukam, mam porządek na biurku i leżą zawsze w tym samym miejscu. Leniwe są, więc nie uciekają... A serio: korzystam ze wszystkiego, co mnie otacza i stosuję do tego metodę pisarską pod tytułem „co by było, gdyby?”. Polega ona na łączeniu dwóch pozornie niepasujących do siebie rzeczy (a przynajmniej nie na pierwszy rzut oka) i łączeniu ich wspomnianym pytaniem. Szalenie przypadł mi do gustu przykład Neila Gaimana dotyczący tej właśnie metody: „wszyscy wiemy, że jeżeli wilkołak kogoś ugryzie, to ten ktoś również stanie się wilkołakiem. A co by było, gdyby wilkołak ugryzł krzesło?". Oczywiście czasem pomysły pojawiają się inaczej, ale tych nie potrafię wyjaśnić. Po prostu są.
Jeśli chodzi o moje ulubione filmy/książki/postaci, to jest ich naprawdę wiele, pozwolę sobie na wymienienie tych najważniejszych. Z książek: większość tego co napisali Stephen King, Neil Gaiman i Terry Pratchett. Uwielbiam też Faulknera, Wilde'a, Twaina i Vonneguta. Z filmów przede wszystkim niemal cała filmografia Burtona (z wyjątkiem „Planety małp”), „Skazani na Shawshank”, „Braveheart” i „Die hard”. Nie mogę też nie wspomnieć o dwóch obrazach, które dały początek naszej grupie teatralnej. Były to: „Dogma” (z genialnym Alanem Rickmanem) i „Zakochany Szekspir”. Oba cudne.
Co do znanych postaci: nie mam jakiś szczególnych sympatii (może poza poprzednim i obecnym papieżem i paroma osobami z branży filmowej), ale kilka jest nad wyraz intrygujących, choć wcale nie pozytywnych. Mam już w planach historię, w której ważną rolę odegra Nathan Forrest (twórca Ku-Klux-Klanu), a także inną, gdzie wystąpi Wild Bill Hickock.

K: Sam się określasz jako osobę niecierpliwą. Czy to nie kłóci się z obrazem przeciętnego pisarza, który ślęczy nad tekstem nanosząc coraz to nowe poprawki? Jak to wygląda u ciebie?

JĆ: W żaden sposób się nie kłóci. Najpierw, pisząc, sam sobie opowiadam historię. Potem, gdy już skończę i chwile poleży, czytam ją sobie z dziką satysfakcją, że mogę wziąć długopis i pozmieniać to, co mi się nie podoba. Zawsze chciałem to robić w książkach innych autorów, dostosowując je do swojego gustu. Tu mogę sobie na to pozwolić i świetnie się przy tym bawię. Potem zaś książka trafia do redaktora ( w moim przypadku – oby jak najdłużej – Marcina Wrońskiego), który zaznacza, co jest niedobre i co należałoby zmienić. Wtedy mam do czynienia z prawdziwym wyzwaniem – czy umiem zmienić nie patrząc na to, że mnie się podobało właśnie tak, jak było. Prawdziwa frajda...

K: Gdy przystępujesz do pisania, masz już całkowicie opracowany plan utworu, konspekt, schemat, planowaną objętość, czy też dajesz się porwać wenie, wplatasz nowe wątki?

JĆ: Zazwyczaj, gdy siadam do pisania, wiem z grubsza, o czym ma być historia. Jeśli od pomysłu do jego zapisania mija trochę czasu, mam w głowie pierwsze zdanie, a czasem nawet cały akapit i dokładny układ pierwszych scen. Dzieje się tak dlatego, że w wolnych chwilach sam sobie opowiadam historię. Czasem nawet na głos, co, zwłaszcza na ulicy skłania otoczenie do różnorakich, zabawnych reakcji. Ale nie planuję dokładnie – czasem zdarza się nawet tak, że z całego opowiadania mam pomysł przede wszystkim na efektowną końcówkę, a w miarę pisania zmienia się koncepcja i finał staje się całkiem inny. No i oczywiście, pojawiają się dodatkowe wątki poboczne.

K: Nigdy nie tracisz kontroli nad fabułą? Czy też twoje utwory nagle ożywają własnym życiem?

JĆ: Zauważyłem, że postaci literackie to cholerni panikarze. Ledwie sugestia, że zginą, a już budzą się, rozglądają nerwowo i dalej robić wszystko, byleby tylko uratować skórę. Kompletnie nie mają pojęcia, co znaczy dobro sprawy... Tak jest chociażby z Lokim. W „Kłamcy” (tu pozwalam sobie na mały, ale raczej nieszkodliwy spoiler) pada przepowiednia, mówiąca o śmierci Lokiego w pewnych określonych okolicznościach. I spróbuj teraz wytłumaczyć bohaterowi, że jeszcze kawał czasu przed nim, a sama śmierć wcale nie jest pewna... Historie zawsze żyją własnym życiem, jeśli pytasz ich bohaterów o zdanie. Choćby te rozmowy odbywały się tylko w twojej głowie.

K: Czy pisząc myślisz o jakimś konkretnym odbiorcy, masz w głowie ideał czytelnika, w którego gusty chciałbyś utrafić?

JĆ: Osobą, która zawsze czyta moje teksty pierwsza, jest Ania Kańtoch. Jeszcze przed redakcją, czasem świeżo po napisaniu. Dopiero gdy ona uzna, że jest ok, puszczam to do dwóch kolejnych kobiet: Eli Gepfert i Oli „Alex” Rudzińskiej. One, prócz tego, że czytają wnikliwie i są ze mną szczere, mają jeszcze tę zaletę, że dokonują pierwszej korekty i redakcji. Jestem im za to bardzo wdzięczny i staram się to na każdym kroku podkreślać.
Ale jeśli chodzi o twoje pytanie o konkretnego czytelnika, w którego gust chcę utrafić jeszcze na etapie pisania, nie ma nikogo takiego. Są za to sceny „dedykowane”, czyli właśnie pisane pod konkretną osobę. Taki żart dla jednego czytelnika, nawiązanie do jakiejś wspólnej przygody itp. To zdarza mi się bardzo często.

K: Na ogłoszeniu nominacji do Zajdli widziałem twój monodram „Dokąd jedzie ten tramwaj?”. Należysz także do grupy aktorskiej „Słudzy Metatrona”. Skąd zainteresowanie teatrem?

JĆ: Z wielkiego pragnienia, by być na świeczniku, jak powiedziałby ktoś złośliwy i... wiele by się nie pomylił. Rzeczywiście lubię występować przed publiką i sprawia mi ogromną radość, gdy to, co robię, podoba się ludziom. To ładuje moje baterie i sprawia, że chcę dalej coś robić. Teatrem interesuję się, odkąd pamiętam. Działałem kiedyś w trzech grupach teatralnych (jedną z nich nawet prowadziłem), a nawet, święta naiwności, próbowałem raz zdać na reżyserię do Łodzi. Nie udało się, ale nie żałuję, bo dzięki temu wylądowałem w Katowicach i znalazłem mnóstwo przyjaciół, z którymi udaje się spełniać wiele spośród scenicznych wizji. Tak powstali „Słudzy Metatrona”. Zamierzamy trwać tak długo, aż sam Metatron, przyjmując swą ludzką postać (Alana Rickmana) zstąpi na ziemię i zaklaszcze na naszym występie. A że ma obecnie napięty terminarz...

K: Co uważasz za trudniejsze: pisanie czy występowanie na scenie?

JĆ: Zdecydowanie pisanie. Przede wszystkim dlatego, że nie jestem cierpliwy, a po występie na scenie zaraz mogę ocenić efekty swojej pracy. Widać to bardzo dobrze, czy ludzie klaszczą przez grzeczność, czy naprawdę im się podoba. Kiedy piszę, cały czas się martwię, czy moje historyjki spodobają się komukolwiek prócz mnie samego. Potem jest czekanie na reakcje mojego pierwszego czytelnika i całej grupy kontrolnej, a potem na pierwsze recenzje. Mordęga. Ale lubię i jedno i drugie wystarczająco, by nie zważać na trudności. Jestem z natury leniem, więc gdyby nie sprawiało mi to frajdy, na pewno bym sobie odpuścił.

K: Czy przygotowanie do występu, obmyślenie scenariusza, nauka roli etc. nie są także czasochłonne? Wydaje mi się, że premierę teatralną także poprzedza długi okres przygotowań. Czy w takim razie pod tym względem nie jest to jednak podobne do pisania książki?

JĆ: Nie, przynajmniej w moim przypadku. Już objaśniam, etap po etapie jak to wygląda:
Na początku jest pisanie scenariusza – etap najbliższy pisaniu książki, ale jednak bardzo od niego odległy. Powodem jest to, że obcuję już z gotową historią i to zazwyczaj taką, którą lubię. Próbując zobaczyć poszczególne sceny, to jak winny one wyglądać już na deskach, na nowo przeżywam czytaną historię i odkrywam coś, czego nie wyczytałem wcześniej.
Nauka roli to najpierw czysta pamięciówka, gdy człowiek nie ma czasu na myślenie o niczym innym, a potem świetna zabawa, gdy można przed lustrem poudawać kogoś innego.
No i na koniec oczywiście próby. To już czysta zabawa, z racji tego, że zazwyczaj występuję z przyjaciółmi, z którymi świetnie się bawię (tak jest w przypadku grupy „Słudzy Metatrona" – sekcji teatralnej Śląskiego Klubu Fantastyki), a czasem, jak w przypadku innych grup w których pracowałem, zbyt jestem zajęty robieniem groźnych min i krzyczeniem, by zwracać uwagę na cokolwiek innego.
Dopiero przed premierą zostaję, podobnie jak w przypadku książki, sam na sam ze swoją działką do zrobienia (tu rolą: w chwili, gdy show się zaczyna, patrzę już tylko jako aktor, mało jako reżyser, niestety). I wtedy czekam na reakcję publiki. Niecierpliwie...

K: Piszesz, występujesz na scenie, poświęcasz czas rodzinie. Znajdujesz czas na jakieś inne przyjemności i obowiązki? A jeśli tak, to jakie?

JĆ: Oj, całe mnóstwo. Wciąż studiuję dziennie (na szczęście dzięki łaskawości uniwersyteckich władz w trybie indywidualnym), pracuję na pół etatu jako PR-owiec Centrum Kultury w mych rodzinnych Głuchołazach, dorabiam jako dziennikarz w lokalnej prasie, radiu, pełnię zaszczytną funkcję sekretarza Śląskiego Klubu Fantastyki (odpowiadam między innymi za powitanie wszystkich nowo przybyłych), piszę scenariusze teatralne, wkraczam w świat scenarzystów komiksowych, a wraz z przyjaciółmi (przed wszystkim z Elą Gepfert, Piotrem W. Cholewą i Michałem Cholewą ) robimy pierwsze wprawki do nakręcenia filmu (może już w przyszłym roku zaczniemy zdjęcia). Oprócz tego uwielbiam chodzić do kina ( średnio raz na tydzień), czytam, czasem gram w gry (coraz rzadziej niestety). Więcej grzechów nie pamiętam, ale z całą pewnością coś by się jeszcze znalazło. Aha, no właśnie...czasem śpię i jem.

K: Robicie film? Mógłbyś coś o nim zdradzić?

JĆ: Na razie jesteśmy na etapie wprawek filmowych, krótkich metraży promocyjnych, ćwiczeń warsztatowych itp. Ale owszem, przygotowujemy się do pełnego metrażu. Jeśli wszystko się uda, ukończymy scenariusz jeszcze w tym roku i na wakacjach zajmiemy się zdjęciami. Nie mogę się obecnie wypowiadać na temat fabuły (pamiętasz, za co jakoby zginął Bruce Lee? Za zdradzanie sekretów), ale powiem, że ma to być postapokaliptyczne gore. Mam nadzieję, że się uda.

K: Jesteś scenarzystą komiksowym, ale ta część twojej twórczości jest najmniej znana. Czy powstały już jakieś historie obrazkowe na podstawie twoich scenariuszy?

JĆ: Właśnie są w drodze. Prace nad jednym komiksem są już mocno zaawansowane, być może będzie gotowy na listopad. Prace nad dwoma kolejnymi startują na dniach. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planami, będzie możliwość ocenienia mych umiejętności w zakresie scenariuszy już w przyszłym roku. A nawet jeśli story mi nie wyjdzie, warto je będzie kupić, ze względu na świetnych rysowników, z którymi współpracuję. Ale o tym na razie sza...

K: Śląski Klub Fantastyki wydaje się ważny w twoim życiu. Mógłbyś powiedzieć o nim coś więcej? Jak to się wszystko zaczęło?

JĆ: Zaczęło się bardzo zwyczajnie. Wylądowałem na studiach w Katowicach i dowiedziałem się, że istnieje taki klub i mają tam masę książek. Pomyślałem, że fajnie byłoby pójść, ale mając problemy ze znalezieniem siedziby szybko odpuściłem. Jakieś pół roku później spróbowałem jeszcze raz, tym razem wsparty jako taką orientacją w mieście. Wszedłem do środka, z początku czując się nieswojo. Nic w tym dziwnego, nagle bowiem widziałem dorosłych ludzi dyskutujących na interesujące mnie tematy i orientujących się w literaturze fantastycznej. Dla człowieka z małego miasteczka, którego w szkole wykpiwano za czytanie Heinleina, to był prawdziwy szok... Włączyłem się do jednej, drugiej rozmowy, poznałem parę osób i tak wsiąkłem. Teraz mam w klubie masę prawdziwych przyjaciół, z których pomocy przyszło mi korzystać w niejednej dziedzinie życia.

K: Z twojej wypowiedzi jasno wynika, że istnienie klubów fantastyki uważasz za doskonały pomysł. A jaki jest twój stosunek do fandomu jako całości? Działasz na forum ogólnopolskim?

JĆ: Uważam powstanie Związku Stowarzyszeń Fandom Polski za świetny pomysł. Z jednej strony pozwala on zachować niezależność w ramach klubu, a z drugiej pozwala się jednoczyć fantastom z całej Polski. To wspaniale mieć świadomość, że niezależnie od tego, w jakim mieście się jest (dla asekuracji dodajmy, że mowa o głównych miastach Polski), zawsze ma się kogo odwiedzić. Są też oczywiście inne ważne kwestie – dzięki istnieniu Fandomu mamy Polcon – wspaniałą ideę imprezy wędrującej, a także, last but not least, jesteśmy odbierani na zewnątrz jako zgrane środowisko, które potrafi same wypromować swoich twórców. Tego, a miałem okazję słyszeć to niejednokrotnie, inni nam zazdroszczą. I słusznie...Co do mojego działania na forum ogólnopolskim, mogę powiedzieć, że się staram. Czynnie udzielam się na różnych konwentach, uczestniczę w Forach Fandomu i kiedy jest potrzeba, pomagam przy organizacji spotkań. W tej dziedzinie miałem wspaniałe przykłady w osobach Eli Gepfert i Piotra W. Cholewy. Bardzo im za to z tego miejsca (czyli krzesła przy moim odrapanym biurku) dziękuję.

K: Głównym bohaterem „Kłamcy” i jego kontynuacji jest Loki. Jest to postać wykorzystywana przez pisarzy fantastyki bardzo często – że wymienię chociażby Rogera Zelaznego czy, z naszego podwórka, Marcina Mortkę. Jak myślisz, skąd popularność akurat tego boga?

JĆ: To akurat wydaje mi się dość proste. Mamy do dyspozycji postać mitologiczną, pozornie odległą, a jednak na wskroś współczesną. Kłamstwo w swej istocie pozostaje niezmienne i, jak pewnie miałeś okazję to zaobserwować, wciąż jest aktualne. Stąd ponadczasowość Lokiego. A dlaczego właśnie on, a nie żaden inny Trickster (chociażby Hermes)? Kto wie, może autorzy ulegają jego niebieskim oczom i blond włosom opadającym lekko na ramiona niczym... No dobra. Czas chyba najwyższy kończyć tę odpowiedź :D

K: Mówisz, że kłamstwo jest wszechobecne w świecie, a jednocześnie na bohatera wybierasz Kłamcę – osobę co najmniej moralnie dwuznaczną. Jego domeną jest rzecz zła, niewłaściwa – co sam musisz przyznać, a jednak kreujesz w go taki sposób, że wydaje się sympatyczny, czytelnik bez oporów mu kibicuje. Dlaczego?

JĆ: Loki dość na wyrost nazywany jest Kłamcą. W rzeczywistości to drobny cwaniak, któremu wydaje się, że jest sprytniejszy niż wszyscy inni. Owszem, zna trochę sztuczek, ale to pozer nieświadomy tego, że jest jedynie trybikiem wielkiej maszyny. Jak większość z nas. Może w tym należy upatrywać sympatii czytelnika – że widzi w Lokim odbicie samego siebie i przez to chce, by wszystko mu się udawało. Poza tym w Kłamcy wiele jest z bohaterów filmów akcji. Niech pierwszy rzuca kamieniem, kto nie kibicował Willisowi w „Die hard”. Ja oglądałem ten film 134 razy i za każdym razem cieszę się jak dziecko, gdy terroryści dostają kopa.

K: W kreacji świata wzorowałeś się m.in. na „Amerykańskich bogach” Neila Gaimana? Bogowie kroczący po ulicach jak zwykli ludzie to firmowy znak Brytyjczyka. Nie boisz się, że ktoś może zarzucić ci wtórność?

JĆ: Wzorowałem się na „Sandmanie”- kiedy pisałem pierwsze opowiadanie, nie było jeszcze w Polsce „Amerykańskich bogów”. Ale źródło pozostaje to samo. Nie boję się zarzutów o wtórność, bo po pierwsze Gaiman (który z resztą spokojnie może być uznany za wtórnego wobec Zelaznego, którego uwielbia i na którym się wzoruje) to wspaniały wzór, a po drugie, takie zarzuty wysuwają tylko ludzie lubujący się w szufladkach. Kiedy napisałem „Kłamcę”, pojawiło się kilka komentarzy w stylu: anioły, więc Kossakowska, zły bohater w służbie Boga, więc Piekara, mitologia nordycka, więc Mortka – to dowód na to, że recenzent pognał schematami i nie przyłożył się do pracy. Być może go do tego nie zachęciłem – bywa.

K: Porozmawiajmy teraz trochę o twojej najnowszej książce – „Kłamcy 2”. W opowiadaniu „Okazja” występuje Kłamczuch – pluszowy miś Lokiego. To przeurocza postać. Skąd pomysł na danie przytulance świadomości?

JĆ: Miś Kłamczuch to początek „uczłowieczania” Lokiego - ważne było, by nie był zwyczajny, bo wówczas ja sam nie uwierzyłbym, że mógłby mieć wpływ na kogoś takiego jak Loki. Pomysł wziął się ze wspomnień o pacynce Kajtku, dla której mój tata stworzył osobną świadomość, tak by była najlepszym kumplem jego wówczas dwuletniego syna. Działało, a Kajtek zabawia obecnie moje dzieci.

K: W takim razie możemy się w przyszłości spodziewać jeszcze bardziej ludzkiego Lokiego?

JĆ: Tak, co nie oznacza, że będzie się on roztkliwiał nad wróblem z złamanym skrzydełkiem czy płakał na telenowelach. Już niedługo jednak będzie mógł pokazać, czy nadal potrafi się zdobyć na tak wielką obojętność wobec ludzi.

K: Czy konieczne było wprowadzenie postaci Jenny? Loki w stałym związku wydaje się sprzecznością samą w sobie – tym bardziej, że czytelnik mimo wszystko ma prawo wątpić w jego uczucia, mimo że Jenny wydaje się nie zaprzątać tym głowy.

JĆ: Pytasz o dalszą fabułę? Tak, wprowadzenie Jenny, osoby ważnej dla archanioła Michała było bardzo ważne. Co się zaś tyczy zakochania, to samo wyszło i żadne z nich nie myśli teraz o tym co mogłoby być, a cieszą się tym co tu i teraz. Tak to działa, prawda? Poza tym akurat większość życia Loki spędził w stałym związku i „Edda poetycka” mówi, że było to udane małżeństwo... nie widzę tu zatem sprzeczności.

K: Owszem, „Edda poetycka” mówi o szczęśliwym pożyciu małżeńskim Lokiego, ale przecież twój Kłamca nie jest dokładną kopią bohatera nordyckich poematów. Przynajmniej według mnie dodałeś mu sporo od siebie, tak więc bezpośrednia analogia nie jest tak oczywista.

JĆ: Ale akurat to, że Loki cały czas kocha Sygin, starałem się podkreślić. Oczywiście nie jest to układ, który uznalibyśmy za idealny (Loki korzysta wszak z uciech życia), ale zauważ, pamięć o śpiącej żonie sprawia, że podejmuje nietypowe decyzje – jak chociażby zatrzymanie Kłamczucha. Poniekąd uczucie do Jenny też bierze się z tego wspomnienia, choć tu ten „impuls Sygin” trwa bardzo krótko.

K: Dlaczego Loki na polecenia aniołów eksterminuje dawnych, obecnie już zapomnianych bogów? W przypadku demonów i diabłów wydaje się to oczywiste – w końcu to opozycja, ale w czym przeszkadza Zeus czy Hermes, którzy spokojnie egzystują na marginesie społeczeństwa?

JĆ: Pierwsze przykazanie mówi: „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” – różnie jest to przykazanie rozumiane, ale wszelkie jego uzasadnienia i wyjaśnienia sprowadzają się do wyznania wiary „Jest jeden Bóg. Bóg jest sędzią sprawiedliwym...” itd. Słowem, nie może być więcej bogów – anioły mają misję do wykonania... a nie są od myślenia. A jak się do tego wpasowuje było nie było bóg – Loki? Z pewnością o tym opowiem w swoim czasie.

K: Nie uważasz, że tak szybka eksterminacja kolejnych bóstw spowoduje, że ten motyw spowszednieje?

JĆ: Teraz już nie jest mi potrzebny do dalszej części historii, więc nie, nie obawiam się tego.

K: Często korzystasz z nawiązań i aluzji do filmów, autentycznych postaci czy wydarzeń. Tworzysz różnego rodzaju anagramy i kalambury. Czasem jednak mam wrażenie, że są one zbyt przejrzyste...

JĆ: Na mojej stronie internetowej ogłosiłem konkurs na znalezienie największej ilości nawiązań. Do tej pory najwyższy wynik to 27, a zapewniam, że jest ich duuużo więcej. Założę się, że jest wśród nich wiele takich, których nie rozszyfrowałeś, bo niektóre z nich są naprawdę trudne. A, że wiele jest prostych? Cóż, chcę, by każdy miał szansę się uśmiechnąć.
Niektóre z nawiązań są napisane tak, by były oczywiste – to pomaga mi osadzić postaci w popkulturze. Ten tekst czytany i odbierany całkowicie na poważnie nie jest w stanie się obronić – i słusznie, bo pisany również nie był na poważnie. Stąd niektóre elementy zapożyczone nie stanowią nawiązań, tylko fundament opowieści – jako takie muszą być jasne i przejrzyste. Choć i mrugania okiem nie brakuje.

K: Czekając na „Kłamcę 2” spodziewałem się, że w tym zbiorze zostanie rozwinięta kwestia przepowiedni o dalszych losach Lokiego. Tym czasem w tej sprawie w zasadzie nic się nie zmieniło. Czemu tak się stało?

JĆ: To akurat proste – cykl ma w założeniu cztery tomy, a dwa zbiory opowiadań służyły przede wszystkim do przedstawienia bohaterów, zarysowania pewnych wątków istotnych spraw itd. Większość z nich znajdzie rozwiązanie w powieści. Ale nie stawiam przecież samych pytań – w tym tomie wyjaśniam chociażby sprawę piór, która wielu zastanawiała.

K: Akcja większości opowiadań dzieje się w Ameryce – czemu zdecydowałeś się na taką scenerię? Większość rodzimych autorów osadza miejsce akcji swoich książek w Polsce.

JĆ: Loki z założenia jest mocno zakorzeniony w popkulturze, a jej stolicą są, jak wiadomo, Stany. A to co robią inni polscy autorzy interesuje mnie zazwyczaj tylko jako czytelnika, nie jako autora szukającego schematu działania.

K: Loki ma nowych pomocników: Bachusa i Erosa. Taka ekipa może wprowadzić sporo zamieszania. Czy nie obawiasz się, że przy takim zespole planowana fabuła może się wymknąć spod kontroli?

JĆ: Ależ skąd. Po pierwsze, Bachus i Eros to, jak pewnie zauważyłeś, jedna postać w dwóch ciałach – to znaczy uzupełniają się i uatrakcyjniają nawzajem, choć osobno nie byliby zbyt interesujący; na takim chwycie opierają się wszystkie „Buddy films”, że wymienię tylko „Zabójczą broń” czy „Butch Cassidy i Sundance Kid”. Po drugie, Bachus z Erosem mają swoją własną przygodę do przeżycia i swój własny wpływ na losy świata. Podobnie jak Jenny, która... nie chcę spoilerować, napiszę więc tylko, że jest naprawdę ważna.

K: Dlaczego „Kłamca 2” nie kończy się tak mocnym akcentem, jak to miało miejsce w przypadku pierwszego tomu opowiadań?

JĆ: Wiesz, pierwszy tom (przede wszystkim z powodu niepewności wydawcy, który ma uzasadnione obawy w kwestii posyłania do druku serii napisanej przez debiutanta) musiał zakończyć się zamknięciem przynajmniej jednego ważnego wątku – padło na Sygin właśnie, której poświęcenia stały się klamrą. I tak wywalczyłem, by nie wyjaśniać wszystkiego – piór, jabłek, itd. Tu nie potrzebowałem już mocnego ciosu, bo widać wyraźnie, że drugi tom to przygrywka do czegoś większego. I ta świadomość, że teraz się zacznie, wydała mi się lepsza niż ŁUBUDUBU na koniec. Może się pomyliłem...

K: Jakie masz dalsze plany dotyczące publikacji książkowych? Co po „Kłamcy 2”?

JĆ: Mam już niemal gotową (po napisaniu, ale przed poprawkami) powieść „Liżąc ostrze”, która ma być taką fantastyczną opowiastką sensacyjną z elementami grozy (quasi-horror, jak zwykłem ją określać). Ta książka raczej nie będzie zabawna, a przynajmniej nie zamierzenie. Następnie szykuje się zbiór opowiadań „Grimm City”, postmodernistyczna zabawa z baśniami i teenage horrorami w konwencji Noir. A przyszły rok, to trzecia część zaplanowanego na cztery tomy cyklu o Kłamcy. W przeciwieństwie do dwóch pierwszych książek, ta będzie powieścią. Dalsze plany są już bardziej rozmyte w kwestii terminów, więc na razie nie będę o nich pisał, zaznaczę jednak, że mam rozpoczętą historyjkę dla nieco młodszych czytelników. Może coś się z tego urodzi...

K: Skoro masz już niemal gotowe dwie następne książki, to kiedy możemy się ich spodziewać?

JĆ: Trudno mi powiedzieć, kiedy książki się pokażą. To zależy od naprawdę wielu czynników i osób. Ja ze swojej strony mogę powiedzieć, że „Liżąc ostrze” jest już napisane, zaś do „Grimm City” brakuje jeszcze kawałka, ale na pewno oddam je jeszcze w tym roku. Pewnie wydawca dołączy oba tytuły do ogonka książek czekających na wydanie i tam wyleżą sobie właściwy moment. Obstawiam, że obie wyjdą szybciej niż legendarne już „Toy” Ziemiańskiego.

K: Nadal będziesz publikował w Fabryce Słów czy dla tych pozycji poszukasz innego wydawcy?

JĆ: Nie mam powodów by narzekać na Fabrykę Słów – mam wrażenie, że obie strony są zadowolone z trwającej współpracy, tak więc z całą pewnością oba tytuły wyjdą z logo lubelskich zębatek. Nad innym (dodatkowym, nie zastępczym) wydawnictwem zacznę myśleć dopiero wtedy, gdy okaże się, że piszę więcej, niż Fabryka jest w stanie wydać. Ale patrząc na przykład niezwykle płodnego literacko Andrzeja Pilipiuka, raczej mi takie rozwiązanie nie grozi.

K: To kiedy znów przeczytamy o Lokim?

JĆ: Co do pierwszej powieści o Lokim, to teraz na dniach oddaję „Liżąc ostrze”, potem mam w planach scenariusz komiksowy do skończenia i za kolejnego Lokiego zabiorę się pewnie z początkiem roku. Co powinno dać gotowy tom pierwszy w kwietniu, może maju... a potem to już wszystko zależy od wydawcy. Myślę jednak, że za około roku „Ochłap sztandaru” (bo taki jest roboczy tytuł i mam nadzieję, że zostanie zachowany) powinien być na półkach.

K: Bardzo dziękuję za ten niezwykle obszerny wywiad. Życzę dalszych sukcesów, nie tylko literackich.

JĆ: Również dziękuję i pozdrawiam.



Wywiad przeprowadził Tymoteusz „Shadowmage” Wronka.



Autor: Shadowmage


Dodano: 2006-11-16 18:06:52
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-
Komentuj


Artykuły

Plaża skamielin


 Zimny odczyt

 Wywiad z Anthonym Ryanem

 Pasje mojej miłości

 Ekshumacja aniołka

Recenzje

Hoyle, Fred - "Czarna chmura"


 Simmons, Dan - "Modlitwy do rozbitych kamieni. Czas wszystek, światy wszystkie. Miłość i śmierć"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Kay, Guy Gavriel - "Dawno temu blask"

 Lindgren, Torgny - "Legendy"

 Miles, Terry - "Rabbits"

 McCammon, Robert - "Królowa Bedlam"

 Simmons, Dan - "Czarne Góry"

Fragmenty

 Mara, Sunya - "Burza"

 Mrozińska, Marta - "Jeleni sztylet"

 Brzezińska, Anna - "Mgła"

 Rothfuss, Patrick - "Wąska droga między pragnieniami"

 Clarke, Arthur C. & Lee, Gentry - "Ogród Ramy"

 Sablik, Tomasz - "Próba sił"

 Kagawa, Julie - "Żelazna córka"

 Pratchett, Terry - "Pociągnięcie pióra. Zaginione opowieści"

Projekt i realizacja:sismedia.eu       Reklama     © 2004-2024 nast.pl     RSS      RSS